**Rhodey**
Powoli wracała mi przytomność. Całe powietrze było skażone, więc żeby pomóc reszcie musiałem je odtruć. Wykorzystałem lód z działa i zacząłem zamrażać ziemię, blokując przedostawanie się oparów. Pokryłem powierzchnię większą warstwą, dzięki czemu stworzyłem bezpieczny teren. Wziąłem głęboki wdech i podszedłem do przyjaciół. Zacząłem od Tony’ego. Delikatnie go szturchnąłem.
Rhodey: Tony, słyszysz mnie?
Tony: Rhodey…
Odetchnąłem z ulgą. Odzyskał przytomność. Pozostała reszta.
Rhodey: Spróbuj oddychać, ale nie głęboko. Trucizny nadal ją w powietrzu, choć zamroziłem ich źródło.
Tony: Co… z Pepper?
Rhodey: Już patrzę. Jak dasz radę, to zobacz, czy Whitney jest przytomna.
Kiwnął tylko głową. Podszedłem do rudzielca. Ostrożnie potrząsnąłem jej ramionami.
Rhodey: Pobudka, Pepper.
Nie reagowała. Niedobrze. Ponowiłem ten sam ruch.
Rhodey: Ej! Nie rób sobie żartów. Nie śpimy.
Tony: Co się… dzieje?
Odwróciłem się na głos brata, który zdołał ogarnąć drugą dziewczynę. Musiałem działać szybko, a przy okazji nie denerwować go.
Rhodey: Co z Whitney?
Tony: Żyje.
Rhodey: To za mało.
Podałem mu swój plecak z asortymentem medycznym i nie tylko.
Rhodey: Sprawdź i jej pomóż.
Za wszelką cenę starałem się odwrócić jego uwagę. Niechętnie się zgodził. Od razu jak się oddalił zacząłem działać. Zdjąłem hełm gaduły, nakładając na twarz maskę tlenową.
Rhodey: Gdybyś tyle nie mówiła, nie byłabyś w takiej sytuacji.
Skierowałem te słowa do niej, chociaż nadal nie ruszała się. Sprawdziłem też funkcje życiowe. Słabe, ale to była wina niedotlenienia plus trucizny.
Rhodey: Wytrzymaj. Zaraz cię zabierzemy do kryjówki.
Poprosiłem, a następnie zerknąłem, jak szło Iron Manowi. Dawał radę jak na żółtodzioba w takich sprawach.
**Tony**
Zrobiłem to co zwykle Rhodey robił. No i lekarze w szpitalach. Głównie sprawdzałem parametry takie jak puls, ciśnienie i tlen. Mimo wszystko nadal martwiłem się o Pep. Nie wstawała. Coś było nie tak.
Whitney: Martwisz się o nią. Jest silna.
Tony: Wiem, ale… ma spadek… tlenu. Jest… źle. Umrzemy tu.
Whitney: Nie ma takiej opcji. Damy radę wspólnymi siłami, Tony.
Tony: Musimy.
Po chwili zauważyłem, jak lód pękał. Traciliśmy czas. Toksyny znowu się wydostawały z planety. Nie musiałem nic mówić, bo wszyscy zbierali się do ucieczki. Wziąłem plecak, czekając na jakiś plan.
Rhodey: Zabierz ją, Tony. Powiem ci później o wszystkim.
Tony: Pep…
Mój głos się łamał na widok ukochanej. Byłem przerażony, bo wyglądała bardzo kiepsko. Wiedziałem, że potrzebowaliśmy szybkiej reakcji. Użyłem miotacza ognia, przedostając się przez lód.
Tony: No dalej! Pełna noc!
Zdesperowany nie zwracałem uwagi na to, ile energii zużyję do przyspieszenia. Mógłbym poświęcić się dla niej.
Gdy znalazłem się w jaskini, czekałem na resztę. Dołączyli kilka minut później. Byłem wyczerpany. Ledwo czułem bicie serca. Odłożyłem zbroję, upadając na podłoże. Nie potrafiłem oddychać. Ucisk w klatce piersiowej był zbyt silny, a implant ledwo działał.
Tony: No to… się… wkopałem.
Zamglonym wzrokiem dostrzegłem przyjaciół. Ostatnie co widziałem to jak ktoś podbiega. Potem nie było już nic.
**Whitney**
Nie odzywałam się ani słowem. Rhodey miał po uszy roboty. Współczułam mu, ale mogli nie przylatywać na Oplion. Musiałam dowiedzieć się jaki mają cel.
Powoli wracała mi przytomność. Całe powietrze było skażone, więc żeby pomóc reszcie musiałem je odtruć. Wykorzystałem lód z działa i zacząłem zamrażać ziemię, blokując przedostawanie się oparów. Pokryłem powierzchnię większą warstwą, dzięki czemu stworzyłem bezpieczny teren. Wziąłem głęboki wdech i podszedłem do przyjaciół. Zacząłem od Tony’ego. Delikatnie go szturchnąłem.
Rhodey: Tony, słyszysz mnie?
Tony: Rhodey…
Odetchnąłem z ulgą. Odzyskał przytomność. Pozostała reszta.
Rhodey: Spróbuj oddychać, ale nie głęboko. Trucizny nadal ją w powietrzu, choć zamroziłem ich źródło.
Tony: Co… z Pepper?
Rhodey: Już patrzę. Jak dasz radę, to zobacz, czy Whitney jest przytomna.
Kiwnął tylko głową. Podszedłem do rudzielca. Ostrożnie potrząsnąłem jej ramionami.
Rhodey: Pobudka, Pepper.
Nie reagowała. Niedobrze. Ponowiłem ten sam ruch.
Rhodey: Ej! Nie rób sobie żartów. Nie śpimy.
Tony: Co się… dzieje?
Odwróciłem się na głos brata, który zdołał ogarnąć drugą dziewczynę. Musiałem działać szybko, a przy okazji nie denerwować go.
Rhodey: Co z Whitney?
Tony: Żyje.
Rhodey: To za mało.
Podałem mu swój plecak z asortymentem medycznym i nie tylko.
Rhodey: Sprawdź i jej pomóż.
Za wszelką cenę starałem się odwrócić jego uwagę. Niechętnie się zgodził. Od razu jak się oddalił zacząłem działać. Zdjąłem hełm gaduły, nakładając na twarz maskę tlenową.
Rhodey: Gdybyś tyle nie mówiła, nie byłabyś w takiej sytuacji.
Skierowałem te słowa do niej, chociaż nadal nie ruszała się. Sprawdziłem też funkcje życiowe. Słabe, ale to była wina niedotlenienia plus trucizny.
Rhodey: Wytrzymaj. Zaraz cię zabierzemy do kryjówki.
Poprosiłem, a następnie zerknąłem, jak szło Iron Manowi. Dawał radę jak na żółtodzioba w takich sprawach.
**Tony**
Zrobiłem to co zwykle Rhodey robił. No i lekarze w szpitalach. Głównie sprawdzałem parametry takie jak puls, ciśnienie i tlen. Mimo wszystko nadal martwiłem się o Pep. Nie wstawała. Coś było nie tak.
Whitney: Martwisz się o nią. Jest silna.
Tony: Wiem, ale… ma spadek… tlenu. Jest… źle. Umrzemy tu.
Whitney: Nie ma takiej opcji. Damy radę wspólnymi siłami, Tony.
Tony: Musimy.
Po chwili zauważyłem, jak lód pękał. Traciliśmy czas. Toksyny znowu się wydostawały z planety. Nie musiałem nic mówić, bo wszyscy zbierali się do ucieczki. Wziąłem plecak, czekając na jakiś plan.
Rhodey: Zabierz ją, Tony. Powiem ci później o wszystkim.
Tony: Pep…
Mój głos się łamał na widok ukochanej. Byłem przerażony, bo wyglądała bardzo kiepsko. Wiedziałem, że potrzebowaliśmy szybkiej reakcji. Użyłem miotacza ognia, przedostając się przez lód.
Tony: No dalej! Pełna noc!
Zdesperowany nie zwracałem uwagi na to, ile energii zużyję do przyspieszenia. Mógłbym poświęcić się dla niej.
Gdy znalazłem się w jaskini, czekałem na resztę. Dołączyli kilka minut później. Byłem wyczerpany. Ledwo czułem bicie serca. Odłożyłem zbroję, upadając na podłoże. Nie potrafiłem oddychać. Ucisk w klatce piersiowej był zbyt silny, a implant ledwo działał.
Tony: No to… się… wkopałem.
Zamglonym wzrokiem dostrzegłem przyjaciół. Ostatnie co widziałem to jak ktoś podbiega. Potem nie było już nic.
**Whitney**
Nie odzywałam się ani słowem. Rhodey miał po uszy roboty. Współczułam mu, ale mogli nie przylatywać na Oplion. Musiałam dowiedzieć się jaki mają cel.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Mam pisać dalej ?
Skomentuj co sądzisz o tej notce. Każda twoja opinia jest warta mojej uwagi