Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Dystopia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Dystopia. Pokaż wszystkie posty

Meta

2 | Skomentuj
**Tony**

Musiałem przyznać, że tak wielkiego wyładowania energii dawno nie przeżyło moje ciało. W ostatniej chwili przypomniałem sobie, dlaczego żyję. Dla nich. Czułem się lepiej, więc odpiąłem się od wszystkiego, wstając na równe nogi. Uważałem, żeby nie być złapanym przez agentów. Było czuć bijącą od nich wrogość. Nie bardzo wiedziałem co się stało, dlatego powoli szedłem wzdłuż korytarza.

**Victoria**

Zrobiłam podstawowe badania, aby wykluczyć zawał. Nie było powodów do zmartwień. Mimo wszystko, musiał uważać.

Dr Bernes: Jak na razie serce bije prawidłowo. Żadnych oznak stanu przedzawałowego. Jednak i tak proszę się nie denerwować.
Virgil: Spróbuję, choć nie będzie to łatwe.
Dr Bernes: Rozumiem doskonale pana. Gdybym sama miała dzieci, wiedziałabym przez co pan przechodzi.
Virgil: Patricia zawsze była silna, ale wciskała nosa w nie swoje sprawy.
Dr Bernes: Ciekawska co? No to tym bardziej przeżyje.

Uśmiechnęłam się do niego, a następnie sprawdziłam wyniki innych pacjentów. Byłam tak zaczytana danymi, że przez chwilę coś mi przemknęło przed oczami.

Virgil: Wszystko w porządku, doktor Bernes?
Dr Bernes: Właśnie widziałam Tony’ego.
Virgil: Dziwne. Tak szybko się pozbierał?
Dr Bernes: Oby nie próbował uciec.
Virgil: Nie może się denerwować.
Dr Bernes: Otóż to.

Zaczęliśmy iść w stronę, gdzie widziałam chorego. Jakim cudem wywlókł się z łóżka? Widocznie miał więcej siły niż mogłabym zaobserwować przy tak ciężkich uszkodzeniach serca.

Virgil: On nie ucieka. Szuka czegoś.
Dr Bernes: A raczej kogoś.

Nagle usłyszałam krzyk z sali, gdzie była Pepper. Natychmiast tam pobiegliśmy. Na miejscu ujrzałam chłopaka, który próbował ją uwolnić ze zbiornika. Uderzał w to pięściami.

Tony: Pomóżcie jej!
Dr Bernes: Tony, ona jest w śpiączce. Niby co możemy…
Virgil: Już nie jest.
Dr Bernes: Jak to?

Byłam w szoku. Podeszłam bliżej, aż zauważyłam brązowe tęczówki wpatrujące się w nas. Od razu zaczęłam działać. Spuściłam płyn z komory.

Dr Bernes: Niech mi pan pomoże. Sama jej stamtąd nie wydostanę.

Kiwnął tylko głową i powoli wyciągaliśmy dziewczynę na zewnątrz. Na tyle ostrożnie, żeby nie zrobić jej krzywdy.

Gdy znalazła się poza zbiornikiem, próbowała oddychać. Ostrożnie położyliśmy ją na łóżku.

Dr Bernes: Już dobrze, Pepper. Wdech i wydech. Jesteś wśród nas.
Tony: Pep…
Dr Bernes: Na pewno jest rozkojarzona. Powinna odpocząć. Jednak nie tutaj.
Virgil: Moje dziecko. Tak się bałem.

Pozwoliłam na to, aby przytulił swoją córkę. Tony także otulił ją w swoje ramiona. To było całkiem urocze.

Virgil: Dziękuję.
Dr Bernes: Taka praca, a teraz trzeba was zabrać do domu. Rhodey’go też.
Virgil: Generał nie pozwoli.
Dr Bernes: A ja go przekonam. Proszę się nimi zająć.
Virgil: Dobrze. Przy okazji pójdziemy po pozostałych.
Dr Bernes: Dziękuję.

Tyle powiedziałam i pobiegłam do centrali. Nie mogłam pozwolić na więzienie ich. Musieli odpocząć na Ziemi. W Nowym Jorku.

**Rhodey**

Powoli otwierałem oczy. Znowu helikarier. Przynajmniej nie byłem sam. Siedziała przy mnie mama, która nie wyglądała na zadowoloną.

Rhodey: Mamo?
Roberta: Nie pytaj. Po prostu milcz.
Rhodey: Co się stało?
Roberta: Zemdlałeś chyba ze strachu.
Rhodey: O rany! A co z Tony’m?!
Roberta: Urządza sobie spacerki.
Rhodey: Co robi?!

Coraz bardziej oczy robiły wytrzeszcz. Nie pojmowałem słów mamy. W takim stanie swobodnie chodził po bazie powietrznej? Oby Fury go nie chwycił.

Virgil: I mamy komplet.
Roberta: Widzę, że śpieszy ci się do grobu, Tony.
Rhodey: Tony?
Tony: Jak widać jestem.

Zdecydowanie tylko on tak głupio się szczerzył jak do sera, choć wzrok skupiłem na ojcu przyjaciółki. Miał ją na rękach.

Rhodey: Pepper?
Virgil: Właśnie się obudziła.
Tony: Dajemy dyla, Rhodey. Pakuj się.
Roberta: Czy wam już całkiem odbiło?! Virgil, ty także?!
Virgil: Lekarka wszystko załatwia. Muszą wrócić do miasta.
Rhodey: Oby się udało. Połóżcie ją tu.

Wskazałem na wolne łóżko. Niby była przytomna, ale nic nie mówiła. Martwiłem się. W sumie, to nie tylko ja. Nie zamierzałem dręczyć gaduły. Ojciec położył ją, a ona nadal nie odezwała się ani jednym słowem.

Virgil: Coś jest nie tak.
Roberta: Może zmęczona.
Rhodey: Potrzebuje ją zbadać lekarka.

Stwierdziłem zaniepokojony. Oby nie doznała żadnych uszkodzeń. Może to było zmęczenie. Sam już nie byłem niczego pewny.

**Gen. Fury**

Zgodziłem się ich puścić wolno pod warunkiem uciszenia sprawy. Na szczęście panna Potts się przebudziła, więc z tego też powodu nie wniosą skargi. I tak miałem na nich oko.

**Tony**

Nie wiedziałem co jest grane. Nikt nie potrafił tego powiedzieć. Na szczęście lekarka pojawiła się, oznajmiając udane negocjacje z generałem. Mogliśmy wrócić na Ziemię. Co chwilę wypytywałem o stan dziewczyny. Kobieta nie powiedziała nic.
Po znalezieniu się w mieście, przeszliśmy dokładną diagnostykę. Moje rany szybko się zagoiły, więc szwy zostały zdjęte. Rhodey czuł się o wiele lepiej i był pełny sił. Z rudzielcem pozostał znak zapytania.

Tony: Czemu to tak długo trwa?
Rhodey: Nie wiem. Przynajmniej my możemy wrócić do szkoły.
Tony: Nie wrócę tam bez Pep.
Rhodey: Stary, wiem co do niej czujesz, ale musimy być cierpliwi.
Tony: Chyba wychodzą.

Wstaliśmy jak z pioruna. Czekałem, aż powie nam dobre wieści. Po jej minie chyba mógłbym się spodziewać niespodzianek.

Tony: Co z nią?
Dr Bernes: Może wrócić do domu. To są dobre wieści.
Virgil: A te złe?
Tony: Pani doktor?
Dr Bernes: Nie może mówić.

To był jak cios w serce. Gaduła, która nie może mówić? Jak to się stało?

Tony: Dlaczego nie może mówić?
Dr Bernes: Doznała poważnych uszkodzeń mózgu w wyniku hipotermii. Jednak słyszy co się do niej mówi. Dacie radę się z nią porozumieć.

Byłem wściekły jak i załamany tą diagnozą. Ojciec dziewczyny ledwo się powstrzymywał od wyrzucenia złości. Jedynie poszedł po nią. Potem wyszliśmy ze szpitala, wracając do swoich domów. Wciąż nie mogłem zrozumieć, że zapłaciliśmy taką cenę w ramach testu.

~*Miesiąc później*~

**Pepper**

Powoli przyzwyczajałam się do nowej sytuacji. Nie było to łatwe, ale jakoś się udało. Może i nie mogłam ich dręczyć gadulstwem, lecz znalazły się też inne sposoby. Co chwilę tyrpałam ich w plecy, dając karteczkę. Starałam się uśmiechać i pokazać, że nie zmieniłam się ani trochę. Jednak Fury nieźle nas załatwił. Ciekawe co by się z nim stało, gdyby tam trafił. Nie dowiemy się, bo Oplion zamarzła na lód. Cieszyłam się, bo wróciliśmy do domu.

KONIEC

~~~~~~****~~~~~~
No i na tym kończymy kolejne opo. Teraz mały przerywnik w postaci bonusu. Mam małą blokadę, więc nowych historii nie napisałam. Poza "You are my enemy". Stąd też blog stoi pod niewiadomą. Nie wiem czy przez skończenie wszystkich postów, które mam do wstawienia będzie jeszcze szansa na wymyślenie coś nowego. Ciężko się skłonić do pisania. Wiem co można napisać, ale jakoś ułożyć to w słowa jest sporym problemem. Mam nadzieję, że z przyjemnością jeszcze tu zaglądacie.

Część 20: Pożegnajmy się z bohaterem

0 | Skomentuj
**Rhodey**

Błyskawicznie w sali pojawił się personel medyczny. Nie tłumaczyli nic i jedynie wyprosili mnie za drzwi. Byłem przerażony. Bałem się, że przez powiedzenie prawdy zabiłem Tony’ego. Obserwowałem zza szyby co się działo. Próbowali przywrócić krążenie. Co ja najlepszego narobiłem?

**Victoria**

Ponad dwadzieścia minut próbowaliśmy uratować chłopaka. Nie było to łatwe, bo nie walczył. Pierwszy raz sam z siebie kapitulował. Odrzucał naszą pomoc.

Dr Bernes: No nie bądź uparty, Tony! Walcz! Wszyscy na ciebie czekają! Zostawisz też swoją przyjaciółkę?!

Krzyczałam, aby coś do niego zaczęło docierać. Użyłam kolejne ładowanie ze specjalnego defibrylatora. Wrócił rytm. Dla pewności sprawdziłam puls ręcznie.

Dr Bernes: Dobra robota. Teraz reszta leży w jego rękach.

Podziękowałam lekarzom z T.A.R.C.Z.Y., a następnie spisałam wszelkie parametry. Powoli się normowały. Wyszłam do Rhodey’go. Był chorobliwie blady ze strachu.

Dr Bernes: Tony żyje. Jest stabilny. Nie martw się.
Rhodey: Ja… Ja go… prawie zabiłem.
Dr Bernes: To nie wina stresu, lecz toksyny. Był wystawiony na działanie od wewnątrz. Sama toksyna była wpuszczona przez gardło.
Rhodey: Gardło?
Dr Bernes: Drogi oddechowe były zakażone. Na szczęście już wszystko będzie w porządku.
Rhodey: Dziękuję.

W porę go chwyciłam, nim upadł na podłogę. Zemdlał z tych wrażeń. To było pewne. Zabrałam go do jego sali, podałam mu leki i przykryłam kołdrą. Poprosiłam jego mamę, aby była przy nim. Ojciec Pepper co jakiś czas chodził w różne strony. Podeszłam do niego. Nie chciałam, żeby i on mdlał ze stresu.

Dr Bernes: Może pan odpocząć. Wszystko jest na dobrej drodze.
Virgil: Wcześniej pani mówiła inaczej.
Dr Bernes: Przekazałam tylko to co by powiedział każdy. Prawdę, a teraz daję panu nadzieję. Ona się wybudzi.

Chwyciłam go za rękę, dając wsparcie.

Dr Bernes: To silna dziewczyna. Wiele w życiu zniosła, więc nawet w tak kiepskim stanie da radę.
Virgil: Chciałbym, żeby tak było.
Dr Bernes: Proszę wrócić do domu. Będę informować na bieżąco.
Virgil: Na pewno o wszystkim?
Dr Bernes: Oczywiście. Chcę jej pomóc tyle ile zdołam. Dopóki walczy, nie umrze. Szczególnie, jeśli ma w tym jakiś bardzo ważny cel.

Uśmiechnęłam się i poszłam do dziewczyny. Kątem oka dostrzegłam jak pan Potts kierował się w stronę wyjścia. Nie mogli go więzić. Sprawdziłam każdy zapis z komory. Nie zmieniło się nic.

Dr Bernes: Trzymaj się. Masz dla kogo walczyć.

Usiadłam przy komorze, obserwując odczyty. Nie przypuszczałabym, że skończą w takim stanie. Współczułam im oraz ich bliskim. Lekko nie mają.

**Gen. Fury**

Zauważyłem, że ojciec Pepper chciał opuścić helikarier. Nie mogłem na to pozwolić. Wysłałem agentów w celu zatrzymania go. Szybko został pojmany. Spotkałem się z nim na korytarzu w części medycznej.

Gen. Fury: Panie Potts, nie może pan wrócić do domu.
Virgil: A to niby czemu? Mam prawo! Nie jestem więźniem!
Gen. Fury: W obecnej sytuacji jest pan pod nadzorem T.A.R.C.Z.Y. i każda próba wyjścia z bazy powietrznej będzie uznana za akt wrogości wobec agencji.
Virgil: Słucham?! To jakieś żarty! Przecież nikomu nie powiem co się wydarzyło!
Gen. Fury: Przykro mi.
Roberta: Proszę go puścić.

Nieco się zdziwiłem na głos Roberty. Nadal była w bazie. No tak. Nikogo nie puszczą, bo wiemy za dużo. Ona pewnie też zna prawdę o misji na Oplion. Nieźle się wkopaliśmy.

Gen. Fury: A pani też nie może opuszczać bazy powietrznej.
Roberta: Nie będziecie nas więzić. Mamy prawo stąd wyjść, kiedy nam tylko się podoba.
Gen. Fury: Naprawdę? Nie wydaje mi się.

Zostaliśmy otoczeni przez agentów, którzy mierzyli do nas z broni. Nie mieliśmy szans na wygraną. Myślałem, że to koniec. Zamkną nas w jakiś celach dla zakapiorów. Będą traktować jak najgorsze kanalie ze świata przestępczego. Tak mi się wydawało, aż na korytarzu zjawiła się kolejna osoba.

Dr Bernes: Jak pan może tak robić?! Pani Rhodes, musi pani pójść ze mną. Pan także.
Roberta: O co chodzi?
Dr Bernes: Ktoś musi być przy Rhodey’m, zaś pan nie może się tak denerwować. Proszę ze mną.
Gen. Fury: Dokąd pani go zabiera?
Dr Bernes: Na badania. Muszę wiedzieć, że nie ma zawału przez te emocje.

Niechętnie nas puścił. Jednak uratowała przed odsiadką w celi.

Virgil: Dziękujemy.
Dr Bernes: Ja nie żartowałam. Muszę się zająć panem.

**Pepper**

Czułam, że jestem w czymś zanurzona. Woda? Nie. Toksyny? Odpada. Nie bardzo wiedziałam co to za płynna substancja. Nie mogłam się ruszyć. Jedynie otworzyłam szeroko oczy.

Część 19: Cisza

0 | Skomentuj
**Rhodey**

Agenci pilnowali nas, abyśmy nie krążyli po helikarierze. Generał bał się przecieku. Nie mogłem powiedzieć bratu czego się dowiedziałem. Mógłby zareagować dość impulsywnie, a wystarczył niewielki stres, żeby go wpędzić do grobu. Z trudem siedziałem na łóżku, zaś ojciec Pepper został ze mną.

Rhodey: Mogę być sam, ale dziękuję za dotrzymanie mi towarzystwa.
Virgil: Ocaliłeś moje dziecko. Nie wiem jak mogę ci się odwdzięczyć.
Rhodey: Ocaliłem? Jest w komorze prawie bez życia! To kalectwo!
Virgil: Nieprawda. Dałeś jej szansę, że może żyć.
Rhodey: Generał Fury i tak uciszy sprawę.
Virgil: Bo boi się pozwu, a utrata zaufania to mocny cios.

Miał rację. Nick Fury czuł strach. Nie bardzo wiedziałem co mogłem zrobić. Tak bardzo chciałem pomóc przyjaciółce. Wiedziałem, że nadal miała szanse na przeżycie.
Nagle usłyszałem dźwięk otwieranych drzwi. Wreszcie zobaczyłem mamę.

Roberta: Musiałam trochę popytać lekarki o wasze wypisy. Przy okazji jak się czujesz?
Rhodey: Pół na pół.
Roberta: To znaczy?
Virgil: Cała ich misja była testem, który miał sprawdzić, czy kryminalistka stała się dobra.
Roberta: Żartujesz sobie?

Nie odezwaliśmy się ani słowem. Tylko przytaknęliśmy. Musiałem zmienić temat, bo krew mnie zalewała od środka.

Rhodey: A Tony?
Roberta: Szybko zdrowieje, ale i tak dostaniecie wypis za tydzień.
Rhodey: Za tydzień?

To mnie wkurzyło jeszcze bardziej. Nie zamierzałem dłużej tu tkwić. Wyszedłem z sali pod pretekstem pójścia do łazienki. W innym wypadku nie byłbym wypuszczony z tego „więzienia”.

**Tony**

Pierwszy raz od dawna miałem okazję porozmawiać szczerze z Robertą. Powiedziałem jej o Iron Manie oraz przeprosiłem za wszelkie kłamstwa. Na szczęście nie gniewała się za to. Bardziej przejęła, że tak ryzykowałem własnym życiem.
Gdy tak myślałem nad tym co zrobię po powrocie do domu, ktoś wszedł do sali. Myślałem, że to lekarka. Myliłem się.

Tony: Rhodey?
Rhodey: Musimy pogadać.

To zabrzmiało dość poważnie. Nieco się bałem co mogłem usłyszeć. Poprawiłem się na łóżku, wskazując mu na krzesło obok.

Tony: Opowiadaj.
Rhodey: Tylko mi nie odleć. To nie są dobre wieści.
Tony: Spokojnie. Już mi lepiej. No wal. Co to takiego strasznego?
Rhodey: Chodzi o misję.

Zaciekawił mnie. Nie powiem. Nie przerywałem mu, więc słuchałem o co dokładnie mu chodziło.

Rhodey: Blefował, bo nie było żadnej energii.
Tony: Ale Whitney…
Rhodey: Ona była tam więziona, ale… Ale to nie wszystko.
Tony: To znaczy? Rhodey, nic nie ukrywaj. Bądź szczery.

Nalegałem na nurtujące odpowiedzi.

Rhodey: Byliśmy tam zabrani do testu. Chciał wiedzieć, czy Whitney stała się dobra.
Tony: Nie wierzę.
Rhodey: To uwierz.
Tony: Jest coś jeszcze, prawda?

Kiwnął tylko głową, a potem ją spuścił na ziemię. Coś się musiało stać. Lekko zakuło mnie w klatce piersiowej. Próbowałem panować nad sobą, choć przychodziło mi to z trudem.

Rhodey: Nie będę cię dodatkowo denerwować.
Tony: Jak zacząłeś, to dokończ. No i gdzie Pep? Widziałeś ją?
Rhodey: Właśnie o nią mi chodzi.
Tony: Rhodey?
Rhodey: Trzymają ją w komorze. Ona… Ona może się już nie obudzić.
Tony: Nie… Nie! To kłamstwa!
Rhodey: Przepraszam, ale wiem jak bardzo ci na niej zależy.

Jego słowa już do mnie nie docierały. Jedynie szum. Cały obraz się rozlał w jedną plamę, zaś ból wzrósł na sile. Nie mogłem oddychać. Opadłem, zatracając się w czerni.

**Rhodey**

Cholera. Wiedziałem, że nie powinienem mu mówić wszystkiego. Jednak nie mógł być okłamywany.

Rhodey: Tony, słyszysz mnie?

Sprawdziłem, czy reagował. Ani trochę, zaś puls niebezpiecznie spadał w dół.

Rhodey: Pomocy! Potrzebny lekarz! Prędko!

Część 18: Tysiąc kawałków, a tylko jeden rani

0 | Skomentuj
**Virgil**

Siedziałem w domu, czekając na powrót Pepper. Nie było jej już dwa miesiące. Nawet Roberta nie miała żadnych wieści od swoich pociech.
Gdy miałem zamiar zająć się sprawozdaniem z misji, otrzymałem telefon od samej T.A.R.C.Z.Y. To nie była przyjemna rozmowa. Strach przejął kontrolę nad moim ciałem. Czekałem, aż agenci pojawią się i zaprowadzą do mojego dziecka. Do mojej Pepper.

Roberta: Też dostałeś telefon?
Virgil: Roberta?

Nieco się przestraszyłem, widząc ją w domu. Chyba tak byłem rozproszony myślami, że nawet nie zauważyłem, jak weszła.

Virgil: Co ci mówili?
Roberta: Prawdę. Dość nienormalną prawdę.
Virgil: Mi… też.
Roberta: Wszystko gra, Virgil?
Virgil: Nie! Nie gra!

Nie chciałem na nią krzyczeć, lecz śmiertelna panika nad życiem jedynej córeczki była coraz silniejsza. Poczułem uścisk dłoni kobiety.

Roberta: Wszystko się jakoś ułoży.
Virgil: Musi, bo inaczej nie widzę sensu, żeby żyć.

Ledwo powstrzymywałem się od płaczu. Trzymałem emocje w sobie, aż pojawili się agenci. Zabrali nad do bazy powietrznej T.A.R.C.Z.Y. Rozdzieliliśmy się, idąc do sal chorych. Wraz z lekarką poszedłem do mojej księżniczki.
Po tym jak dotarłem na miejsce, zakryłem usta. Była zanurzona w zbiorniku ze spowolnionym życiem.

Dr Bernes: Robimy co się da, żeby wyzdrowiała. Jednak była w ciężkim stanie hipotermii. W tej chwili nie da się nic więcej powiedzieć. Jedynie liczyć na cud.
Virgil: Cud? Więc ona… Ona nigdy się nie wybudzi?
Dr Bernes: Trudno powiedzieć, panie Potts. Trzeba być przygotowanym na najgorsze. Bardzo mi przykro.
Virgil: Miała… Miała tyle marzeń. Całe… Całe życie przed sobą. Kto… Kto ją skrzywdził?

Byłem zdruzgotany, upadając na kolana. Dłużej nie byłem w stanie się hamować. Płakałem. Płakałem, bo czułem, że los mi ją odbierał.

Rhodey: Proszę się nie poddawać. Jest silna.
Virgil: James?

Dałbym sobie rękę uciąć, że go słyszałem. Wstałem z ziemi, doprowadzając się do jak najlepszego porządku.

Rhodey: Ta planeta była bezlitosna. Generał wysłał nas, aby zapobiec zniszczeniu Ziemi. My… My nie wiedzieliśmy, że w tym jest drugie dno.
Virgil: Jakie?

Odwróciłem się zaskoczony tym stwierdzeniem.

Rhodey: Liczymy, że nam to powie. Zwłaszcza po tym co się stało.
Virgil: A co z wami?
Rhodey: Tony dochodzi do siebie, a ja już nawet lepiej się czuję. Jeszcze słaby, ale daję radę.

Uśmiechnął się do mnie, dając cień szansy, że będzie dobrze. Musiałem pogadać z Fury’m.

Dr Bernes: Wyjaśnijcie wszystko z Nickiem Fury. Ja zajmę się resztą.
Virgil: Mogę sam.
Rhodey: Przykro mi, ale to ja ich próbowałem ocalić jak najdłużej. Nawet byłem zmuszony do operowania Tony’ego. Robiłem wszystko i… I czuję się winny za stan pańskiej córki.
Virgil: Na pewno zrobiłeś dość. Odpocznij.
Rhodey: Odpocznę, gdy ten koszmar się naprawdę skończy.

Rozumiałem go w pełni. Nie chciałem się z nim kłócić. Byłem mu wdzięczny za wszelkie starania. Zaprowadziłem go do centrali dowodzenia. Czas na spowiedź.

**Gen. Fury**

Nie byłem zdziwiony ich wizytą. Zanim zaczęli coś mówić, sam zacząłem swoją kwestię. Mieli prawo wiedzieć.

Gen. Fury: Wiem, że nie tak miało to wyglądać. Gdybym powiedział, że Madame Masque trafiła na Oplion w ramach kary, nie podjęlibyście się tego zadania.
Rhodey: Czyli z Ziemią to był blef?
Gen. Fury: Tak.
Virgil: Więc ryzykowali własne życie w jakim celu? Po co zostali tak naprawdę tam wysłani?!

No tak. Był wściekły. Trudno było mi wytłumaczyć zamiary jakie miałem z tą misją.

Gen. Fury: Musieliśmy sprawdzić czy Masque odpokutowała i stała się lepszym człowiekiem.
Rhodey: Pan żartuje?! Tyle Zachodu o głupią próbę?! Mogliśmy zginąć!
Virgil: Pepper…
Gen. Fury: Nie wiedzieliśmy, że planeta jest toksyczna. Szczególnie o pokładach kylitu. To był strzał na ślepo.
Rhodey: Nie! To się w głowie nie mieści! Tak postępują tylko psychopaci! Jak pan mógł?!

Furia narastała w nastolatku, dlatego wezwałem agentów do odeskortowania ich w odpowiednie miejsca. Stark się dowie, a wtedy Iron Man będzie traktował niczym wroga. Musiałem za wszelką cenę uciszyć sprawę.

Część 17: Prawda albo nic

0 | Skomentuj
**Gen. Fury**

Znaleźliśmy ich w ostatniej chwili, a po kryminalistce zostało martwe truchło. Medycy zajęli się rannymi. Nawet brat Iron Mana padł z wycieńczenia. Pewnie się napracował, próbując ich utrzymać przy życiu. Wylecieliśmy z planety, która pękała w wielu miejscach na raz. O dziwo nie zalewała się lawą, lecz lodem. Na szczęście zdołaliśmy wylecieć z jej pola grawitacyjnego. Nie wiedziałem co mogłem im powiedzieć. Będą pytać. O ile przeżyją. Lekarze wspominali o jakimś zatruciu. Tylko jedna osoba zajmowała się takimi przypadkami. Doktor Victoria Bernes. Musieliśmy ją ściągnąć do kosmosu. Inaczej będą kolejne trupy.

**Victoria**

Zostałam wezwana na helikarier. Na szczęście miałam skończony dyżur w szpitalu, więc mogłam się tam udać. Niestety, lecz Ho nie mógł. Ktoś musiał zostać na cyberchirurgii. Głos generała brzmiał bardzo poważnie, dlatego czym prędzej zostawiłam przyjaciela i udałam się z agentami na bazę powietrzną. Przywitałam się z szefem T.A.R.C.Z.Y., który nie powiedział mi zbyt wiele.

Dr Bernes: Mam rozumieć, że chodzi o jakąś truciznę?
Gen. Fury: Nikt z moich ludzi nie wie co to jest. Byli na planecie Oplion.
Dr Bernes: Dobra, więc więcej się nie dowiem?
Gen. Fury: Nie ma pani pozwolenia.
Dr Bernes: No to nie wiem, czy pomogę. Przykro mi.
Gen. Fury: Zanim jednak pani się podda, pokażę co jest grane.

Niechętnie poszłam za nim. Dopiero jak zobaczyłam znajome twarze, nie potrafiłam ukryć zdziwienia. Znowu te dzieciaki w coś się wplątały. Jeden był po operacji, choć krew się nadal wylewała spod ran.

Dr Bernes: Jaki jest ich stan?
Gen. Fury: Prawie krytyczny, bo jakaś toksyna ich zabija.
Dr Bernes: Nie toksyna, a infekcja.
Gen. Fury: Pani to już gdzieś widziała?
Dr Bernes: Mam w tym spore doświadczenie.

Stwierdziłam niezadowolona. Miałam niezły bałagan do sprzątania. Przygotowałam swój sprzęt do tworzenia odtrutek. Oby nie było za późno. Walczyłam z czasem.

~*Pięć godzin później*~

**Tony**

Ociężale podniosły się powieki. Dostrzegałem światło. Byłem w bazie powietrznej. Udało się. Ocalili nas. Obok łóżka dostrzegłem lekarkę. Bez doktorka, a to nowość.

Dr Bernes: Witaj wśród żywych, Tony. Jak się czujesz?
Tony: Dobrze, a… inni?
Dr Bernes: Spokojnie. Dostali odtrutkę. Jesteście zdrowi, chociaż minie trochę czasu zanim dojdziecie do siebie.
Tony: Wiem.
Dr Bernes: Przy okazji sam siebie operowałeś? Nie uwierzę.

Zaśmiała się, a ja przypomniałem sobie, że to moi przyjaciele mnie ocalili. No właśnie. Nigdzie ich nie widziałem w sali. Rozdzielili nas. Lekko się zdenerwowałem co nawet maszyny zaalarmowały.

Dr Bernes: Nie bój się. Jest wszystko w porządku. Szybko dojdziecie do siebie.
Tony: Gdzie… oni… są?
Dr Bernes: W innych salach.
Tony: Co… z nimi?
Dr Bernes: Wydobrzeją. Są w odrębnych salach, bo wiesz jaka jest Pepper. Zacznie gadać i nawet nie odpocznie.
Tony: Oni… mnie… operowali.
Dr Bernes: O! To ciekawe. Doktorek byłby zaciekawiony przyszłą współpracą.

Znowu się śmiała. Brakowało humoru ostatnio. No i odpowiedzi. Whitney nie była tam przez przypadek. Musiałem uzyskać informacje.

Dr Bernes: Odpoczywaj. Zobaczę co z resztą. I proszę cię, Tony. Nie przejmuj się. Najgorsze za wami.

Uśmiechnęła się i wyszła z sali. Zacząłem zastanawiać się co teraz będzie. Nie ponieśliśmy porażki, a Fury miał nam wiele do wyjaśnienia.

**Rhodey**

Ocknąłem się podpięty do kroplówki oraz kardiomonitora. Moje ciało też wymiękło przez ciągły nacisk planety. Jednak koszmar minął. Usłyszałem jak do pomieszczenia weszła kobieta w kitlu lekarskim. Pamiętałem ją, aż za dobrze. Wiele razy z doktorem Yinsenem pomagali nam wrócić do zdrowia.

Dr Bernes: Jak tam zdrówko, Rhodey?
Rhodey: W porządku. Dziękuję. A inni?
Dr Bernes: Właśnie byłam u Tony’ego. Dostaliście odtrutkę, więc musicie jedynie wypocząć.
Rhodey: Znowu wiele pani zawdzięczamy.
Dr Bernes: Taka praca.

Uśmiechnęła się do mnie przyjaźnie. Dowiedziałem się o bracie. Pozostała kwestia rudzielca.

Rhodey: A Pepper? Co z nią?
Dr Bernes: Tobie mogę to powiedzieć, bo jesteś w stanie to znieść.
Rhodey: Jest… bardzo źle?

Głos mi się łamał. To była moja przyjaciółka. Fakt, że czasem wredna, ale bez niej nie mielibyśmy tak zwariowanych przygód. Była częścią naszej drużyny.

Dr Bernes: Wiesz, że była bardzo wychłodzona, dlatego nie było innego wyboru i jest zamknięta w komorze w stanie zawieszonej animacji. Szanse na przebudzenie są nikłe.
Rhodey: Ale są?
Dr Bernes: I tego się trzymajmy.
Rhodey: Nie potrafiłem jej pomóc. Zawiodłem.
Dr Bernes: To nie twoja wina, a obwinianie się nic nie da. Po prostu trzeba czekać.

Tyle powiedziała na odchodnym, zostawiając mnie z tak ponurą wiadomością dnia. Generał słono za to zapłaci.

Część 16: Koniec gry

0 | Skomentuj
**Tony**

Nie potrafiłem uwolnić się z tego toksycznego pocałunku. Czułem, jak ciało zmieniało się nie do poznania. W takim samym stopniu jak z Whitney. Najgorsze było w tym wszystkim to, że nie mogłem tego zatrzymać.
Gdy oderwała się od moich ust i wyjęła dłoń z mojego ciała, splunęła krwią o podłoże. Uśmiechnęła się, aż runęła na ziemię. Sam długo nie utrzymałem się na nogach i upadłem. Wysłałem sygnał alarmowy do Rhodey’go. Może jeszcze zdążę się z nimi pożegnać.

**Pepper**

Martwiłam się o Tony’ego. Jakaś część instynktu podpowiadała, że wpadł w tarapaty. Gorsze niż moje co się zdarzały ostatnio non stop. Jednak nie byłam w stanie mu pomóc. Byłam za słaba. Ledwo powstrzymywałam się od omdlenia, a od przebudzenia zdarzyło mi się prawie cztery razy odfrunąć.

Rhodey: Pepper, wytrzymaj jeszcze. Wiem, że to trudne.
Pepper: P… Pomóż… mu.
Rhodey: Chciałbym, ale sam nie wiem jak. Poza tym, nie mogę cię zostawić.
Pepper: W… Więc weź… mnie… ze… sobą.

Poprosiłam słabym głosem. Wiedział, iż nie mogliśmy tu dłużej tkwić przez ciągły ziąb. Wręcz arktyczne powietrze.

Rhodey: Zgoda. Trzymaj się mocno.

Wziął mnie na ręce, zaś na plecach miał plecak. Oby dał radę. Kiedyś odwdzięczę mu się za to ile dla nas zrobił. O dziwo nie słyszeliśmy żadnych dźwięków. Nikt nie walczył.

Pepper: J… Już po… wsz…ystkim?
Rhodey: Sam nie wiem. Planeta nadal umiera.
Pepper: Pos… pie… szmy… się.
Rhodey: No wiesz. Trochę ciężko, mając tyle balastu. Łącznie z tobą.
Pepper: G… Głu… pek.

Oboje uśmiechnęliśmy się głupawo, aż zeszliśmy na sam dół. Odebrało mi mowę. Whitney leżała martwa we krwi, a Tony… był ledwo żywy.

Pepper: T… Tony.

Z trudem wymówiłam imię chłopaka, bo ponownie utraciłam siły. Pochłonęła mnie czerń.

**Rhodey**

Wiedziałem, że było mało czasu. Co gorsza zbroja była w kawałkach i niezdolna do lotu, chociaż musiałem jakoś o nich zadbać. Dla Whitney już było za późno na ratunek. Bałem się, że wszyscy umrą. Nie chciałem na to patrzeć. Położyłem Pepper obok z nadal owiniętą folią wokół ciała i przypiętą kroplówką.

Rhodey: Trzymajcie się. Pomoc nadejdzie.
Tony: Tak… sądzisz?

Zdziwiłem się, bo nadal był przytomny. Szkoda tylko, że ciałem przypominał trupa.

Rhodey: Musimy w coś wierzyć, żeby jakoś przetrwać.
Tony: To… ko… nie…c.
Rhodey: Nieprawda. Wciąż jest nadzieja. Szkoda, że tej energii nie znaleźliśmy.
Tony: To… Whitney… była… naszą… misją.

Zatkało mnie. Skąd nasunął mu się taki wniosek? Chyba, że faktycznie tak było. Próbowałem jakoś zatamować krwawienie, obwijając bandażami. Po jego minie znałem odpowiedź. Moje działanie nie pomogłoby w niczym.
Po chwili usłyszałem dźwięk lądującego statku. Na początku wydawało mi się, że miałem omamy. Rozpoznałem logo na boku pojazdu. T.A.R.C.Z.A. Będzie nam się tłumaczył. O ile nas przekona, żeby go tu nie zostawić.

Część 15: Pewnych rzeczy nie da się uniknąć

0 | Skomentuj
**Tony**

Traciliśmy cenny czas wraz z gasnącym życiem planety. Rhodey sprawdził temperaturę ciała Pepper. Miała poważny stopień hipotermii. Nie mogliśmy tylko czekać na ratunek. Musieliśmy ocalić samych siebie, a to było coraz większym wyzwaniem dla nas.
Nagle usłyszałem strzał repulsora. Zbroja, więc Whitney znajdowała się blisko nas. Natychmiast ruszyłem w tamtym kierunku.

Rhodey: Hej! Gdzie lecisz?!
Tony: Odebrać… to co… moje.
Rhodey: Tony! To szaleństwo!
Tony: Być może.

Westchnąłem ciężko, schodząc z górki. Namierzałem formy życia. Poza naszą czwórką reszta leżała martwa.

Tony: Whitney!

Krzyknąłem, zatrzymując się przed nią. Nie potrafiłem walczyć po operacji, lecz moja dziewczyna umierała. Wymierzyłem z armatki, która nadal miała w sobie kylit. Na pewno wciąż była nim zainfekowana.

Whitney: Nie oddam ci zbroi, Tony. Ja chcę przeżyć!
Tony: My… też… chcemy!
Whitney: Więc nie utrudniaj mi tego i wróć do swoich! Zapomnij, że mnie widziałeś!
Tony: Whitney…
Whitney: Odejdź, jeśli nie chcesz zginąć.

Słyszałem w jej głosie wahanie. Mimo to, wymierzyła repulsorem we mnie. Nie bałem się zginąć z ręki własnego wynalazku. Już raz prawie zabiła, lecz zazwyczaj była moim kołem ratunkowym. Szczególnie podczas katastrofy samolotu.

Tony: Nie… chcę… walczyć. Byliśmy… przy… ja… ciółmi.

Ledwo mogłem mówić, a oddychanie sprawiało sporą trudność. Najwyżej uduszę się, ratując pozostałych. Taka cena bycia bohaterem.

**Rhodey**

Podałem ciepłe płyny z plecaka, które były w formie kroplówki. Na szczęście nie zmarzły, choć temperatura na planecie ledwie była zdatna do przetrwania. Czekałem, aż się obudzi. No i oczywiście na powrót Tony’ego. O ile jeszcze go nie zabiła głupota.
Po chwili usłyszałem strzały. Coraz bardziej miałem złe przeczucia.

Pepper: To… ny.
Rhodey: Pepper!

Błyskawicznie podszedłem do niej.

Rhodey: Nic nie mów. Już ci tłumaczę.

Uśmiechnąłem się do niej głupawo, kryjąc strach przed utratą brata. Walczył o życie. Tego byłem pewny.

Rhodey: Wystrzeliliśmy kylit bardzo wysoko. Na pewno T.A.R.C.Z.A. go widziała. Wyjdziemy z tego, Pepper. Przetrwamy.
Pepper: M… Mu… si… my.
Rhodey: I tak będzie.

Potarłem jej dłonie, żeby nieco pobudzić krążenie. Poza folią termiczną i płynami nic więcej nie byłem w stanie zdziałać.

Pepper: G… Gdzie… To… ny?
Rhodey: Chciał zorientować się czy planeta dalej jest zdatna do przetrwania.

Czułem się z tym źle, że musiałem ją okłamywać. Zresztą, sama znała prawdę. To pytanie było zbędne. Próbowałem dać jej siły do walki, bo funkcje życiowe miała bardzo słabe. Błagałem w duchu, aby szybko nas stąd zabrali.

**Whitney**

No i stało się to czego nie chciałam. Walczyłam z Tony’m. Zadawałam mu ból z jego własnej broni. Tak bardzo pragnęłam tego uniknąć. Jego krzyki były ciosem w moje człowieczeństwo, które znikało wraz z tą planetą. T.A.R.C.Z.A. świetnie to uknuła. Zgnić na Oplion, a stąd nie było żadnej ucieczki. Chyba, że sami pofatygowaliby się tutaj.

Whitney: Skończmy to, Tony. Nie chcę, żebyś cierpiał.
Tony: Ach! Oddaj… zbroję. Muszę… po… móc… Pepper.
Whitney: Już po niej. Ona umrze tak samo jak Rhodey. Ty także, jeśli się nie wycofasz.
Tony: Nie… pod… dam… się.
Whitney: W takim razie nie pozostawiasz mi innego wyboru… Żegnaj.

Kiedy już miałam uderzyć z najsilniejszego promienia, poczułam piekielny ból. Bezsilnie upadłam na kolana, trzymając się za serce, a zbroja roztrzaskała się na tysiąc kawałków.

Tony: Co… ty… zro… bi… łaś?
Whitney: Ja… Ja… nie wiem.

Włosy wypadały garściami na ziemię, czerwone żyły pokrywały skórę co momentalnie zrobiła się blada, białka w oczach zmieniły barwę na ciemnopomarańczową, zaś naczynka w nich były krwawe. I właśnie ta krew spływała po policzkach.

Tony: Co… się… dzieje?
Whitney: Nie… Nie zginę. Jeśli już… to ty… ze mną.

Ostatkami sił podeszłam do niego, przebijając ręką skafander na wylot, aż dotarłam do jakiegoś urządzenia. Stanęłam jeszcze bliżej.

Whitney: Koniec… gry.

To mówiąc zdjęłam mu hełm i zbliżyłam się do ust. Wpiłam się w nie, dając mu namiastkę siebie. Łącznie ze śmiercią.

Część 14: Decydująca próba

0 | Skomentuj
**Whitney**

Słyszałam głos Tony’ego i pozostałych. Najwidoczniej przeżyli. Od razu schowałam się za górą i czekałam na ich ruch. Pewnie już wymyślili sposób na ucieczkę. Co ciekawe Pepper była bez kombinezonu. Dla miłości zaryzykuje wszystkim. To było do przewidzenia.

**Rhodey**

Obserwowałem przyjaciół, martwiąc się o nich. Przynajmniej sprawnie dotarliśmy w góry, które były jeszcze bardziej skute lodem niż ostatnio. Mieliśmy szansę, aby zdobyć kylit. Pozostała tylko kwestia punktu wyrzutu.
Gdy zaczęliśmy się wspinać w górę, wszystko pod naszymi stopami się kruszyło.

Rhodey: Dziwne. Powinno być stabilnie.
Tony: Jak widać… nie… jest.
Rhodey: Dobra. Oszczędzaj się. Wchodzimy. Powoli.

Poprosiłem, asekurując po kolei uczestników misji. Miałem takie dziwne wrażenie, iż ktoś nas obserwował. Nie myliłem się. Gdzieś znajdowała się Whitney w zbroi. Nie powiedziałem im o tym. Lepiej, żeby nie marnowali sił, a drugi raz nie zamierzałem bawić się skalpelem.
Po dotarciu na sam szczyt, zrobiliśmy odpoczynek. Może i nie pokazywali tego po sobie, lecz zdecydowanie ledwo żyli.

Rhodey: Kylit nadal się świeci, choć jest ciemno.
Tony: Zimno… też.
Rhodey: Cholera.

To mi dało do myślenia. Gaduła mogła zmarznąć. Stąd te jej milczenie. Natychmiast wyjąłem folię termiczną i owinąłem ją.

Rhodey: Jak masz mówić, to milczysz. Czemu nie powiedziałaś, że marzniesz?
Pepper: N… Nie c… chciałam… w…was m… martwić.
Tony: Oj! Pep.
Rhodey: I co my z nią mamy?

Uśmiechnąłem się głupawo, a następnie wziąłem narzędzia.

Rhodey: Wy odpoczywajcie, zaś ja pozbieram łupy.

Kiwnęli tylko głową, więc zacząłem uderzać o skały pełne metalu. Każdy fragment kładłem obok. Brałem jak największe.

**Tony**

Próbowałem jakoś rozgrzać zimne ciało dziewczyny. Nie było to łatwe w takich warunkach. Dotknąłem jej dłoni. Marzła coraz bardziej. Martwiłem się o nią. Rhodey nie mógł pomóc, bo dalej zbierał kylit. Oby plan się udał i szybko po nas przylecieli.

Tony: Nadal… zimno?
Pepper: L… Lepiej.
Tony: Nie… słychać, Pep.
Pepper: W… Ważny j… jesteś… ty.
Tony: Będzie… dobrze. Nie… umrzemy. Twój plan… wypali.
Pepper: M… Może.

Ciało drżało i wychładzało się nadal. Musiałem coś wymyślić. Rhodey, pospiesz się.

**Pepper**

Nie podobało mi się to, że byłam na nich skazana, ale nie miałam wyboru. Zresztą, zwykle to ja byłam damą w opałach. Gdziekolwiek wyląduję, powtarza się ten sam schemat.
Kiedy przyjaciel skończył pastwić się nad górą, przyniósł metal w formie kryształów. Najwyższa pora, bo robiłam się coraz bardziej senna, a wolałam być przy fajerwerkach.

Rhodey: Skąd je wystrzelimy?
Tony: Jesteśmy… w… odpowiednim… miejscu.
Rhodey: Też tak uważam. A ty, Pepper? Pepper!
Pepper: Tak… Też… się… zga… dzam.

Powoli traciłam kontakt z rzeczywistością. Z mojej winy działali w pospiechu, a to nie było wskazane. Zamglonym obrazem zauważyłam jak do zmodyfikowanej armatki z kombinezonu wsypywali metal.

Tony: Pepper… trzy… maj się.
Pepper: T… Ty… też.

Uśmiechnęłam się do niego, obserwując widowisko. Wystrzelili zawartość działa w przestrzeń kosmiczną. Było widać wielki rozbłysk światła. To było coś pięknego. Szkoda, że to zobaczyłam po raz ostatni, zanim na dobre odpłynęłam.

Część 13: Czas

0 | Skomentuj
**Gen. Fury**

Minął już miesiąc, odkąd wysłaliśmy ich na Oplion. Żadnego sygnału ani wiadomości. Zupełnie nic. Może przydałoby się im wsparcie. Rodzice tych dzieciaków mnie zatłuką, jeśli umrą. Co robić?

**Pepper**

Poczułam się pełna energii. Nawet nie potrzebowałam więcej odpoczynku. I tak spałam już długo, sądząc po mniejszej ilości światła w jaskini. Jednak zrobiło się dość chłodno. Kolejna zmiana klimatu? Jakaś anomalia pogodowa?
Po chwili zauważyłam jak chłopaki się obudzili. Według odczytów z komputera wszystko było w porządku.

Pepper: Witaj wśród żywych, Tony.
Tony: Pepper…
Rhodey: Nie wstajemy. Leżymy.
Pepper: Eee… Nie możemy. Musimy się ruszyć.

Stwierdziłam niechętnie. Robiło się coraz zimniej. Musieliśmy zacząć działać, lecz był problem z zapasami. Dwa skafandry i jeden plecak. Zdecydowanie za mało.

**Tony**

Czułem się jak po operacji. Miałem jakieś szwy co było dziwne, zważywszy na to, że tutaj nie ma żadnych lekarzy. Niemożliwe.

Tony: Czy wy… mnie… kroiliście?
Rhodey: Bułka z masłem.
Tony: Jezu!
Rhodey: Nie było innego wyboru.
Pepper: Fajna zabawa, ale oby to było ostatni raz.

Zaśmiała się, pomagając mi wstać. Założyła swój kombinezon na moje ciało. Nie tego chciałem.

Pepper: Ani słowa. Musisz w nim być.
Tony: A ty?
Pepper: Dam radę bez.
Rhodey: No nie powiedziałbym.
Pepper: Czy naprawdę musimy się o to kłócić? Jestem w lepszym stanie od was, więc słuchać się mnie, jasne?
Rhodey, Tony: TAK, PANI.

Oboje zaśmialiśmy się. Wszyscy mieli dobre humory, choć w każdej chwili mogliśmy umrzeć wraz z planetą. Nie mogłem wykonać skanu, bo byłem bez zbroi. Wyszedłem z jaskini i spojrzałem na cały krajobraz.

Rhodey: Co jest?
Tony: Tracimy… czas.
Pepper: O cholera! Czy… Czy kylit też gaśnie? To był jedyny sposób na wezwanie pomocy!
Tony: Bez… paniki. Zdążymy.
Rhodey: Skąd taka pewność?
Tony: Zaufajcie… mi.

Nie wiedziałem co mogłem im więcej powiedzieć. Wziąłem plecak, zaś Rhodey uzbroił się w swój kombinezon. Szkoda mi było Pep. Była bez ochrony. Funkcje podtrzymywania życia pomogłyby i jej w leczeniu. W moim przypadku nawet wspomagały implant swoją energią.
Gdy wyruszyliśmy w stronę gór, szukałem punktu do wyrzutu. Taki, gdzie będzie sygnał widoczny. Na nasze nieszczęście jądro planety gasło, a księżyc rozpadał się na mniejsze drobinki. Mijaliśmy zeschnięte rośliny, sproszkowane jaszczurki, a także zeschnięte drzewa. Wody ubywało w rzekach. Wszystko umierało.

Część 12: Nigdy nie trać nadziei, skoro tylko ona pozostała

0 | Skomentuj
**Rhodey**

Nie mogłem tego spartolić. Po prostu nie mogłem. Pepper krzyczała po mnie, wymyślając najróżniejsze błędy. Przecięcie tętnic, krwawienie wewnętrzne, złamanie kości, przebicie śledziony i inne takie. Musiałem zapanować nad sytuacją.

Rhodey: Nie przeciąłem nic, Pepper! Teraz go wentyluj!
Pepper: Co mam zrobić?
Rhodey: Bierz pompę i go dotleń! Chyba, że wolisz usta usta.
Pepper: Dobra. Niech będzie pompa.
Rhodey: Co trzy sekundy.

Poinstruowałem ją, rozpoczynając masaż serca. Nie miałem defibrylatora, dlatego tylko zwykłe metody powinny wystarczyć. Inaczej będzie koniec. Widziałem, że załapała rytm, dlatego po uciśnięciach sprawdziłem puls.

Rhodey: Nie przerywaj.
Pepper: Dobra. I jak jest?
Rhodey: Bez zmian.

Podałem adrenalinę dożylnie, ponawiając reanimację.

Rhodey: No dalej.

Nie zamierzałem się poddać. Bałem się porażki, lecz nie mogłem dać pożreć się strachowi.

Po kolejnej serii zerknąłem na odczyty.

Rhodey: Możesz przestać… Wrócił. Daj mu maskę tlenową i po zawodach.
Pepper: Wreszcie.
Rhodey: Pepper?

Zauważyłem, że bardzo zbladła. Pierwsze o czym pomyślałem to spore przeżycie widoku wnętrzności. Podałem jej worek zanim zapaskudziła jaskinię. Nie klepałem jej po plecach, bo zwracała całą zawartość.

Rhodey: Wiedziałem, że to się przyda.
Pepper: Cicho! O Boże!

No i znowu haftowała. Czekałem, aż przestanie. Dopiero po jakiś pięciu minutach opróżniła cały żołądek. Wziąłem jakąś kroplówkę, aby się dożywiła.

Rhodey: Usiądź. Zaraz poczujesz się lepiej.
Pepper: Dzięki. A Tony?
Rhodey: Już patrzę.

Zabandażowałem klatkę piersiową, a następnie nałożyłem maskę na twarz. Zużyte rękawiczki wywaliłem do worka co zrobiłem też z maską. Pepper poprosiłem o to samo. Wszystko wyglądało w porządku.

Rhodey: Sytuacja pod kontrolą. Jednak nadal musimy uciec.
Pepper: Musimy zdobyć więcej kylitu. No i znaleźć dobry punkt skąd wystrzelimy to wysoko nad planetę.
Rhodey: O ile jest to możliwe. Musimy czekać, aż Tony wydobrzeje.
Pepper: Ale mamy tylko dwa skafandry.
Rhodey: A nas jest trzech.

Potrzebowaliśmy przemyśleć cały plan działania. Na dłuższą metę zapasy nie wystarczą. Nie mieliśmy innego wyboru jak czekać.

**Whitney**

Nie bardzo pojmowałam działanie zbroi. Coś w niej nie pasowało. Energia się wyczerpywała, radio nie łapało żadnych częstotliwości. Błądziłam po planecie, myśląc nad tym jak mogłabym uciec. Gdybym do nich wróciła, nie spotkałoby mnie nic innego jak manto od całej trójki. O ile jeszcze żyją.

Część 11: Nie będzie żadnej kapitulacji

0 | Skomentuj
**Tony**

Miałem bardzo mądrą dziewczynę. Jako jedyna wiedziała co robić. Ufałem jej. Szkoda tylko, że czułem się coraz gorzej. Ból w klatce piersiowej narastał.

Pepper: Tony, wszystko gra?

Zaprzeczyłem głową. Nie chciałem marnować sił na mówienie. Był jeden plecak. Nic więcej. Musieliśmy oszczędzać wszelkie zapasy. Mogłem wcześniej coś zrobić, żeby Whitney nas nie wykiwała. Zrobiła to, żeby przetrwać. Podłe, bo wykorzystała naszą sytuację dla własnych korzyści.

Pepper: Budzę Rhodey’go. Wiem, że musimy ci jakoś pomóc.
Tony: Pepper…
Pepper: Nie bój się. Pomożemy ci i nie umrzesz.

Chwyciła mnie za rękę, a oczy miała pełne łez. To było widać. Ledwo panowała nad sobą. Nie powstrzymywałem jej przed niczym. I tak brat sam wstał. Wyglądał o niebo lepiej.

Tony: Rhodey…
Rhodey: Jasna cholera!
Pepper: Czy to musiały być twoje pierwsze dwa słowa po przebudzeniu? Naprawdę?

Nie wtrącałem się do ich rozmowy. Próbowałem skupić myśli na czymś innym. Wszystko byle nie myśleć o bólu. Implant świecił coraz słabiej, a serce zwalniało. Ledwo słyszałem dźwięk mechanizmu. Nie chciałem umrzeć. Nie tutaj.

Rhodey: Tony, trzymaj się. Musisz być silny.
Tony: Mu… szę.
Rhodey, Pepper: TONY!

Wiedziałem, że będą krzyczeć. Lekko się do nich uśmiechnąłem, aż straciłem całkowicie siły. Ponownie zetknąłem się z nicością.

**Pepper**

Starałam się zachować spokój, lecz nie było dobrze. Było wręcz tragicznie. Tony potrzebował lekarza. Nie wiedziałam co robić. Powstrzymywałam się od krzyków. Nie wpadałam w panikę, gdyż byłam mu potrzebna. Przyjaciel zaczął badać stetoskopem bicie serca. Po jego minie odczytałam odpowiedź.

Pepper: I co teraz?
Rhodey: Został jeszcze kylit?
Pepper: Tak, ale niewiele. Co kombinujesz?
Rhodey: Musimy naprawić implant.
Pepper: Czekaj, bo nie rozumiem. Ty chcesz go… operować?

Myślałam, że zaraz padnę z tych wrażeń. Głównie na szalone pomysły wpadają geniusze. Wzięłam kilka miarowych wdechów dla przetrawienia tej informacji.

Rhodey: Pepper, nie mamy wyboru. Chcesz, żeby umarł?
Pepper: Nie!
Rhodey: Więc mi pomożesz.
Pepper: Ale my jesteśmy tylko dziećmi! Nie lekarzami!
Rhodey: Jeśli nie zrobimy tego, Tony umrze. Serce ledwo bije, bo rozrusznik nie pracuje jak należy. Zapełnimy go kylitem, wzmacniając jego działanie.
Pepper: No… to będzie ciekawie.
Rhodey: On liczy na nas. Pamiętaj.

Bałam się mu zaszkodzić, choć czas nam wszystko utrudniał. Kolejna lista z rzeczy do zrobienia przed inwazją obcych odhaczona. Zabawa w operację. Położyliśmy Tony’ego na folii z wyprostowanymi nogami i rękami.

Rhodey: Załóż rękawiczki i maskę.
Pepper: To naprawdę szalone, Rhodey.
Rhodey: Spokojnie. Będziesz mi asystować. W razie czego mam worek na wymioty.

Zachichotał. Myślał, że mnie ruszają widoki wnętrzności. Co za kretyn.

Pepper: Naoglądałam się horrorów. Nie boję się.
Rhodey: Wierz mi, że rzeczywistość jest inna.
Pepper: A ty kiedyś to robiłeś?
Rhodey: Widziałem w jednym dokumencie medycznym.
Pepper: No to mnie uspokoiłeś.

Powiedziałam z ironią. Założyłam wszystko co trzeba. Na ręce miał bransoletkę, która była skalibrowana z komputerem. Mogliśmy widzieć wszelkie spadki pulsu. Przeżegnałam się nad chłopakiem.

Rhodey: A tobie co? Strach cię obleciał?
Pepper: Nie chcę go mieć na sumieniu. Boże. Miej go w swojej opiece.
Rhodey: Pepper, pomodlisz się później. Musimy działać.
Pepper: Amen.

Przyglądałam się co robił, bo kylit był w probówce. Wystarczyło wstrzyknąć w odpowiednie miejsce, więc niezbyt rozumiałam po co ta szopka. Chyba, że było coś jeszcze potrzebne. Wstrzyknął jakiś środek. Domyśliłam się, że nasenny. Potem rozciął koszulkę, przygotowując narzędzia z apteczki. Przewróciłam tylko oczami. Oni nas zabiją.

**Rhodey**

Może i nie byliśmy obeznani w sztuce medycznej, ale nie mieliśmy innego wyboru. Sam bałem się komplikacji. No i tego, iż któreś z nas w pewnym momencie się przerazi. Brat spał dość twardo. Byłem przygotowany na wszystko. Chwyciłem za skalpel.

Rhodey: Gotowa?
Pepper: Nie mam wyjścia.

Wykonałem parę nacięć wokół implantu, obserwując sytuację na ekranie.

Rhodey: Nie tak źle, co?
Pepper: Możesz nie komentować? Dzięki.

Uśmiechnąłem się głupawo, skupiając się na zadaniu. Ostrożnie wyjmowałem implant, lecz tylko po to, żeby sprawdzić czy żaden z kabli się nie odłączył. Było widać serce i wiele naczyń.

Pepper: O matko! To wygląda… okropnie.
Rhodey: Ma uszkodzone serce w dość sporym stopniu. Teraz to widzę na własne oczy.

Włożyłem mechanizm na miejsce.

Rhodey: Pobierz kylit do strzykawki.

Poinstruowałem ją, kiedy zająłem się zszywaniem ran. Jak na żółtodzioba szło mi dość sprawnie. Byłem skupiony, choć strach powoli przejmował nade mną kontrolę. Był pisk. Odczyty drastycznie spadły.

Rhodey: Pospiesz się. Zaraz nam się zatrzyma.
Pepper: Już!

Nie lubiłem nikogo pospieszać, ale tu stawka była za wysoka.

Rhodey: Szybciej!
Pepper: No mam!

Od razu mi podała strzykawkę. Szybko odnalazłem źródło metalu i wstrzyknąłem całą zawartość do mechanizmu.

Pepper: I… już?
Rhodey: Niestety, ale nie.

Stwierdziłem niechętnie, bo odczyty spadły do zera. Czyżbym popełnił błąd? Nienawidzę niespodzianek.

Część 10: Prawo dżungli

0 | Skomentuj
**Whitney**

Na pewno mieli mi za złe co zrobiłam, ale nie miałam innego wyboru. Tylko mnie spowalniali. Wzięłam jeden plecak oraz zbroję, w którą od razu dopasowało się ciało. Już nie byłam ciekawa ich misji. Najważniejszy cel to ucieczka.

Whitney: Wkrótce wrócę do domu.

Powiedziałam do siebie, idąc wzdłuż pasma górskiego. Tony na pewno wie, jak mogą się ewakuować z tej planety. Nie pozostawiłam ich na śmierć.

**Rhodey**

Jeden plecak i dwa skafandry. Tylko tyle nam pozostało. Nie mogłem pozwolić, aby umarli. Oddałem Pepper maskę tlenową. Zresztą, toksyny wyparowały. Powoli odzyskiwała przytomność. Będzie wściekła. Już słyszę jej krzyki.
Kiedy ona się budziła, mogłem zająć się Tony’m. Bez zasilania ze zbroi jego serce długo nie pociągnie. Musiałem coś wymyślić.

Pepper: Rhodey, co się stało?
Rhodey: Pepper?

Zdziwiłem się, bo lepiej mówiła. Była naprawdę uparta, ale w dość pozytywnym znaczeniu. Chciała walczyć, więc wygrała. Dla pewności zbadałem ją. Nie była otruta.

Rhodey: Jak się… czujesz?
Pepper: Zdecydowanie pełna sił. Chciałabym krzyczeć, bo widzę co tu się odwaliło, ale… Ale musimy zająć się planem ucieczki.
Rhodey: Wiem.

Niespodziewanie pojawił się kaszel. Wiedziałem, że to przez toksyny.

Pepper: Oddaję ci maskę, uparciuchu. Wiele dla nas zrobiłeś. Pora, żebyś odpoczął.
Rhodey: Nie… mogę.
Pepper: Możesz, a Whitney uduszę gołymi rękami. Gdybym jej nie zaprowadziła do nas, nasze szanse byłyby większe na przetrwanie.
Rhodey: Nie… obwiniaj… się.
Pepper: A ty już nic nie mów. Leż.

Nie miałem wyjścia i zrobiłem to o co mnie prosiła. Położyłem się, mając maskę tlenową na twarzy.

Pepper: Jeśli wystrzelimy coś co się mocno świeci, powinni to zauważyć i odebrać jako sygnał.
Rhodey: Co… to ma… być?
Pepper: Myślałam o kylicie. Można zebrać go dość sporo i wystrzelić. Armatki z kombinezonu wystarczą na wyrzut.
Rhodey: Genialne.
Pepper: Widzisz? Potrafię myśleć. Teraz tylko potrzebuję Tony’ego, bo ty masz wolne.
Rhodey: Wolne… żarty.

Coraz bardziej słabłem. Jednak cieszyłem się, że w tej nędznej sytuacji znalazła się odrobina nadziei.

**Pepper**

Zbierałam cały swój gniew, żeby potem go wykorzystać w walce. Nie odpuszczę tej małpie. Jeszcze mnie popamięta, choć to z mojej winy podziało się tyle katastrof. Nie miałam czasu na żale i delikatnie szturchnęłam Tony’ego.
Po kilku minutach obudził się.

Pepper: Tony, spokojnie. Pomożesz mi zrobić odtrutkę i przerobić armatkę, by miała większą siłę wyrzutu?
Tony: Pepper?
Pepper: Wiem, że źle się czujesz, ale Rhodey jest wyautowany. Potrzebuję cię.
Tony: Po… mogę.
Pepper: Super, więc do roboty, geniuszu.

Uśmiechnęłam się do niego, robiąc wszystko według jego wskazówek. Nie wiedziałam, ile śrubek i układów znajduje się w jednej części kombinezonu kosmicznego. Było wiele rzeczy do modyfikacji. Na szczęście w plecaku znalazły się też narzędzia. Były na wypadek zepsucia się zbroi. Pomyśleli o wszystkim.
Po ukończeniu majstrowania i tworzenia antidotum, odtrutka została podana.

Pepper: Nie wiedziałam, że potrafisz podawać leki. Ciągle mnie zaskakujesz, Tony.
Tony: Bo… je… stem pełny nie… spodzia… nek.
Pepper: Powinno być mu lepiej.

Spojrzałam na odczyty z komputera. Nieco się podniosły, choć ciągle miał trudności z oddychaniem. Przynajmniej kaszel minął. Przykryłam go kocem termicznym, aż zasnął.

Pepper: Wydobrzeje. Teraz możesz odpocząć.
Tony: A ty?
Pepper: Będę was chronić. Stoję na warcie.

Chwyciłam za broń, siadając blisko nich, aby z mojego ciała zrobić tarczę. Chłopak nie miał wyboru i musiał zregenerować siły. Oby plan zadziałał. Inaczej wszystko stracimy.

~~~~~***~~~
Przepraszam za ten zastój w notkach, ale nie wiedziałam jaka będzie przyszłość bloga, jeśli wprowadzą zmiany w prawach autorskich. Nie było lekko, ale na szczęście jeszcze nie pójdzie nikt z torbami.

Część 9: Liczy się przetrwanie

0 | Skomentuj
**Pepper**

Powoli otwierałam oczy. Słyszałam tylko jak Rhodey liczył do trzydziestu i błagał, żeby ktoś się nie poddawał. Wszystko stało się jasne jak wyostrzył się obraz. Reanimował Tony’ego. Byłam przerażona. Jak do tego doszło?

Pepper: Rhodey, co… się… dzieje?

Spytałam zrozpaczona. Ledwo potrafiłam mówić, a oddychanie też sprawiało problem. Jednak byłam też wściekła, bo ta farbowana blondyna nawet nie pomagała. Siedziała i patrzyła tylko na ten dramat. Miałam ochotę jej przyłożyć tak bardzo, że nie pozbierałaby się do tygodnia. Jednak nie miałam sił. Nie w tej chwili.

Pepper: Rhodey, powiedz… mi.

Nadal się nie odzywał. Dopiero jak skończył kolejną serię, sprawdził puls.

Rhodey: Mamy go. Już po wszystkim.
Pepper: Będzie… żył?
Rhodey: Będzie, ale nie będę kłamał, Pepper. Jest źle.
Pepper: J… Jak bardzo?

Głos drżał ze strachu. To nie mogło się tak skończyć.

**Rhodey**

Nie chciałem bardziej niepokoić przyjaciółki. Serce było przeciążone przez ostatni wysiłek. Nie było żadnej ładowarki. Lekarza również. Tylko mogliśmy improwizować.

Rhodey: Musimy odzyskać zasięg z T.A.R.C.Z.Ą. Pomysły?
Whitney: Nie ma szans. Już wiele razy próbowałam. Jedyny sposób to ucieczka stąd.
Pepper: Niekoniecznie.
Rhodey: Pepper?

Byłem ciekawy na co wpadła, a czasem potrafiła wymyślić jakiś dobry plan.

Rhodey: Jeśli masz jakiś pomysł, to powiedz. Tylko oszczędzaj się.

Poprosiłem, martwiąc się o gadułę. Byłem zaniepokojony przyjaciółmi. Poza dawną znajomą, która nadal wydawała mi się podejrzana.

Pepper: Sygnał.
Rhodey, Whitney: JAKI SYGNAŁ?
Pepper: Alarmowy. Nie wiem… Raca jakaś, Morse… Coś musi… być.
Whitney: Może i to głupie pytać, ale muszę wiedzieć jedno… Skąd wyście się tu wzięli?
Rhodey: A to może ty pierwsza nam powiesz? Na pewno nie przypadkiem.
Whitney: Mały wypadek.
Pepper: Bo ci… uwierzymy.
Rhodey: Ja nie będę drążyć. Tak czy owak, musimy stąd uciec. Długo tu nie przeżyjemy!
Whitney: Wszyscy to wiemy.

Zauważyłem, że oddaliła się od nas. Coś kombinowała? Musiałem zachować czujność. Dla bezpieczeństwa byłem gotowy wyciągnąć broń.
Gdy spojrzałem na monitor komputera, dostrzegłem spory spadek funkcji życiowych u każdego z nas. Dopiero jak do nosa dotarła chmura toksyny uderzyłem w Whitney z broni. Strzelałem lodem.

Rhodey: Ty zdrajco!

Więcej nic nie potrafiłem powiedzieć. Dusiłem się. Mogłem zauważyć, że zdejmuje maskę i nas atakuje. Nie potrafiłem oddychać. Traciłem siły. Wszystko rozmazywało się w jednolitą plamę.
Nagle poczułem ulgę. Mogłem nabrać powietrza do płuc. Miałem tlen. Jakim cudem? Odpowiedź uzyskałem przed nosem. Pepper była bez maski tlenowej.

Pepper: Musiałam… to zrobić.
Rhodey: Pepper!

Byłem przerażony, bo znowu zemdlała. Ocaliła mnie własnym kosztem, a po tej szajbusce nie został żaden ślad. Na szczęście opary zniknęły. Wtedy zauważyłem co tak naprawdę się stało.

Rhodey: Okradła nas.

Część 8: Straceni

0 | Skomentuj
**Rhodey**

Powoli wracała mi przytomność. Całe powietrze było skażone, więc żeby pomóc reszcie musiałem je odtruć. Wykorzystałem lód z działa i zacząłem zamrażać ziemię, blokując przedostawanie się oparów. Pokryłem powierzchnię większą warstwą, dzięki czemu stworzyłem bezpieczny teren. Wziąłem głęboki wdech i podszedłem do przyjaciół. Zacząłem od Tony’ego. Delikatnie go szturchnąłem.

Rhodey: Tony, słyszysz mnie?
Tony: Rhodey…

Odetchnąłem z ulgą. Odzyskał przytomność. Pozostała reszta.

Rhodey: Spróbuj oddychać, ale nie głęboko. Trucizny nadal ją w powietrzu, choć zamroziłem ich źródło.
Tony: Co… z Pepper?
Rhodey: Już patrzę. Jak dasz radę, to zobacz, czy Whitney jest przytomna.

Kiwnął tylko głową. Podszedłem do rudzielca. Ostrożnie potrząsnąłem jej ramionami.

Rhodey: Pobudka, Pepper.

Nie reagowała. Niedobrze. Ponowiłem ten sam ruch.

Rhodey: Ej! Nie rób sobie żartów. Nie śpimy.
Tony: Co się… dzieje?

Odwróciłem się na głos brata, który zdołał ogarnąć drugą dziewczynę. Musiałem działać szybko, a przy okazji nie denerwować go.

Rhodey: Co z Whitney?
Tony: Żyje.
Rhodey: To za mało.

Podałem mu swój plecak z asortymentem medycznym i nie tylko.

Rhodey: Sprawdź i jej pomóż.

Za wszelką cenę starałem się odwrócić jego uwagę. Niechętnie się zgodził. Od razu jak się oddalił zacząłem działać. Zdjąłem hełm gaduły, nakładając na twarz maskę tlenową.

Rhodey: Gdybyś tyle nie mówiła, nie byłabyś w takiej sytuacji.

Skierowałem te słowa do niej, chociaż nadal nie ruszała się. Sprawdziłem też funkcje życiowe. Słabe, ale to była wina niedotlenienia plus trucizny.

Rhodey: Wytrzymaj. Zaraz cię zabierzemy do kryjówki.

Poprosiłem, a następnie zerknąłem, jak szło Iron Manowi. Dawał radę jak na żółtodzioba w takich sprawach.

**Tony**

Zrobiłem to co zwykle Rhodey robił. No i lekarze w szpitalach. Głównie sprawdzałem parametry takie jak puls, ciśnienie i tlen. Mimo wszystko nadal martwiłem się o Pep. Nie wstawała. Coś było nie tak.

Whitney: Martwisz się o nią. Jest silna.
Tony: Wiem, ale… ma spadek… tlenu. Jest… źle. Umrzemy tu.
Whitney: Nie ma takiej opcji. Damy radę wspólnymi siłami, Tony.
Tony: Musimy.

Po chwili zauważyłem, jak lód pękał. Traciliśmy czas. Toksyny znowu się wydostawały z planety. Nie musiałem nic mówić, bo wszyscy zbierali się do ucieczki. Wziąłem plecak, czekając na jakiś plan.

Rhodey: Zabierz ją, Tony. Powiem ci później o wszystkim.
Tony: Pep…

Mój głos się łamał na widok ukochanej. Byłem przerażony, bo wyglądała bardzo kiepsko. Wiedziałem, że potrzebowaliśmy szybkiej reakcji. Użyłem miotacza ognia, przedostając się przez lód.

Tony: No dalej! Pełna noc!

Zdesperowany nie zwracałem uwagi na to, ile energii zużyję do przyspieszenia. Mógłbym poświęcić się dla niej.

Gdy znalazłem się w jaskini, czekałem na resztę. Dołączyli kilka minut później. Byłem wyczerpany. Ledwo czułem bicie serca. Odłożyłem zbroję, upadając na podłoże. Nie potrafiłem oddychać. Ucisk w klatce piersiowej był zbyt silny, a implant ledwo działał.

Tony: No to… się… wkopałem.

Zamglonym wzrokiem dostrzegłem przyjaciół. Ostatnie co widziałem to jak ktoś podbiega. Potem nie było już nic.

**Whitney**

Nie odzywałam się ani słowem. Rhodey miał po uszy roboty. Współczułam mu, ale mogli nie przylatywać na Oplion. Musiałam dowiedzieć się jaki mają cel.

Część 7: Ryzykowna wyprawa

0 | Skomentuj
**Tony**

Słyszałem dość intensywną rozmowę, dlatego dłużej nie mogłem spać. Leniwie otwierałem oczy, zauważając wrogą postać. W jednej chwili chwyciłem za blaster z kombinezonu Pepper, mierząc w intruza.

Pepper: Hej! Spokojnie. Nie zrobi nam krzywdy.
Tony: Jak to?
Rhodey: Tony, odłóż broń. Whitney jest nam potrzebna do ucieczki.
Tony: W… Whitney?

Myślałem, że z tych wrażeń zemdleję. Na szczęście w porę mnie złapała gaduła.

Tony: Czy… Czy ktoś mi to… wyjaśni? Najlepiej z… obrazkami.
Pepper: Whitney nie wiedziała, że jesteś w zbroi i niechcący cię zaraziła jakąś nieznaną infekcją, która jest przez kylit i jakieś kwiaty, więc musimy wspólnie zrobić odtrutkę, bo…
Tony: Pep, mówiłem ci… coś o… tlenie.
Pepper: Nie przerywaj mi!

Wycofałem się na bezpieczną odległość. Nie chciałem jej denerwować. Słuchałem dalej.

Pepper: Musimy zbadać te kwiaty, a jest malutki problem, bo nie dość, że są na tej części, gdzie przebywają jaszczurki, to planeta umiera.
Tony: U… Umiera?

Zatkało mnie. Mieliśmy przerąbane. Nie zamierzałem czekać na ich zgodę i założyłem zbroję.

Tony: Muszę to… sprawdzić. Zostańcie.
Rhodey: Czy ty oszalałeś?! Jesteś chory!
Pepper: Rhodey ma rację, więc pozwól mi to załatwić.
Rhodey: Ty też nadal masz w sobie toksynę. Też nie możesz lecieć.
Pepper: Słucham?! O nie! Nie ma mowy!
Whitney: Jeśli mogę coś wtrącić…
Tony, Rhodey, Pepper: NIE! NIE MOŻESZ!

Dość długo się sprzeczaliśmy, aż zamilkliśmy. Uzbroiliśmy się i wyszliśmy z kryjówki. Whitney poszła zaraz za nami. Nie ufałem jej, ale w obecnej sytuacji przyda się każda para rąk. W skafandrach kosmicznych były funkcje podtrzymywania życia, które miały nas nieco ustabilizować, bo infekcja mogła rozprzestrzeniać się w błyskawicznym tempie. Tylko w pancerzach mieliśmy spowolniony ten proces.
Gdy znaleźliśmy się na samym początku, rozpoznałem nasz statek, a raczej jego części.

Tony: Szukamy kwiatów. No i pamiętajcie, żeby się nie rozdzielać.
Pepper: To akurat wiadome, Einsteinie.

Podzieliliśmy się w pary, żeby poszło nam sprawniej. Musiałem mieć na oku dawną przyjaciółkę, więc Rhodey był skazany na gadulstwo. Nie oddalaliśmy się za bardzo, gdyż mogło coś na nas wyskoczyć w najmniej spodziewanym momencie.

**Pepper**

Nie podobało mi się to, że Tony połączył siły z tą cholerą. Jednak musiał mieć dobry powód. Nikt normalny nie zbliża do siebie wroga.

Rhodey: Wiem, że ciebie też to gryzie, ale na razie potrzebujemy jej.
Pepper: Niestety, chociaż czegoś tu nie rozumiem.
Rhodey: Czego? Wyjaśnij w skrócie, bo masz mało tlenu.
Pepper: Pamiętam, Rhodey. Chodzi mi tylko o to, że coś musiało się stać, że akurat znalazła się na tej planecie.
Rhodey: Myślisz, że Fury o tym wiedział?
Pepper: Nie wiem. Musimy być ostrożni. To jest niebezpieczne tak latać po planecie, która zacznie być niezdolna do przetrwania.
Rhodey: Dlatego znajdziemy odtrutkę i uciekniemy stąd. Niech Ziemia będzie zniszczona, ale… to może blef.
Pepper: Blef?

Tu mnie zaciekawił. Generał mógł kłamać w jakimś celu? W jakim?

**Whitney**

Nie spuszczałam ich z oczu ani na sekundę. Wolałam być pewna, że pomogą mi uciec. Ryzykowali własne życie. Podobnie jak ja. Oboje umieraliśmy.

Whitney: Przepraszam, że cię zaatakowałam.
Tony: Mówisz to już kolejny raz. Przecież nie mam ci tego za złe. Sam bym tak zareagował.

Miałam wrażenie, iż uśmiecha się pod hełmem. Zawsze potrafił mieć pozytywne myślenie. Nawet w obliczu zagrożenia. Powoli szliśmy, szukając toksycznej flory. O dziwo nie znaleźliśmy żadnych.

Whitney: Ale naprawdę nie chciałam, żebyś cierpiał.
Tony: Whitney, to już bez znaczenia. Umrzemy, jeśli nie weźmiemy się w garść.
Whitney: Tony?
Tony: Coś się stało?
Whitney: Czy tylko mi jest tak ciepło?
Tony: Nie tylko tobie.

Uderzało nas ciepło z każdej możliwej strony. Było na tyle gorąco, że wędrowanie w takich warunkach wiązało się ze śmiercią.

Tony: Chodźmy do innych.
Whitney: Musimy się gdzieś schować. No i potrzebujemy wody.
Tony: Mają w plecakach zapasy. Spokojnie.

Od razu dołączyliśmy do nich. Nie wyglądali za dobrze. Szczególnie Pepper. Nigdy nie przepadałam za nią, ale na tej planecie wszyscy musieli odpuścić z dawnymi urazami. Wraz z ciepłem pojawiła się chmura toksyn, która nie była wydzielana z roślin. To było z samej ziemi.

Tony: Uciekamy! Natychmiast!
Whitney: Dwa razy… nie musisz… powtarzać.

Nie spodziewałam się, że moje ciało tak szybko się podda. Upadłam. Kątem oka dostrzegłam, jak oni podzielają ten sam los. Wniosek nasuwał się sam. Czas się skrócił.

Część 6: O starych znajomych się nie zapomina

0 | Skomentuj
**Pepper**

Dość długo wpatrywałam się w kobietę, czekając na odpowiedź lub przynajmniej o podanie odtrutki na infekcję. Kończyła mi się cierpliwość. Czas też, a musiałam oszczędzać tlen.

Pepper: Głucha jesteś? Daj mi antidotum!

Byłam już gotowa do ataku, kładąc ręce na broni. Powstrzymałam się od ich wyjęcia, widząc, jak zdejmuje maskę z twarzy. Też była otruta. Jednak bardziej zdziwiłam się, dostrzegając uderzające podobieństwo do…

Pepper: Whitney?

Byłam w szoku. Jak ona się tu znalazła? Ostatnim razem była Madame Masque, próbując zabić własnego ojca przez dziwne halucynacje. Nie wiedziałam, czy jej ufać, a wszystko wskazywało na to, że jej informacje mogły być przydatne. Z drugiej strony, to sama została zainfekowana. Jednak tu chodziło o Tony’ego.

Pepper: Tony poświęcił się dla ciebie, a ty go otrułaś! To jest ta twoja wdzięczność?!
Whitney: Nie wiedziałam, że to był on.
Pepper: O! A jednak nie wypaliło ci gęby. Świetnie, więc gadaj wszystko co wiesz o tej planecie, chorobie, dziwnej energii i…
Whitney: Oszczędzaj tlen, bo się udusisz.

Znowu założyła maskę. Widocznie mogła decydować, kiedy ziać oparami, a kiedy nie.

Pepper: Niechętnie ci przyznaję rację.

Westchnęłam ciężko. Musiałam podjąć trudną decyzję.

Pepper: Pomożesz nam?
Whitney: Sama nie potrafię sobie pomóc, a co dopiero wam. Ilu was jest?
Pepper: Tylko ja, Tony i Rhodey. I bez żadnych sztuczek, Whitney.
Whitney: No przecież potrzebuję waszej pomocy, żeby stąd uciec. Nie skrzywdzę was.

Jakoś nie potrafiłam w to uwierzyć. Zaprowadziłam ją do obozowiska. Tony spał, a Rhodey przy nim czuwał.

Pepper: Wróciłam i mam gościa.

Uśmiechnęłam się i usiadłam obok chłopaka. Niech sobie pogadają. To będzie ciekawa rozmowa.

**Rhodey**

Gwałtownie się odwróciłem na słowa Pepper. Na początku nie wiedziałem co robić. Głównie miałem odruch obronny. Jednak dopiero jak przedstawiła się, zaniemówiłem. Nadal pamiętałem poświęcenie brata. Przez nią oddał sporą część kylitu, który był potrzebny do działania implantu. Oby miała dobre wytłumaczenie, atakując go toksynami.

Rhodey: Co masz do powiedzenia? Ode mnie nie licz na wybaczenie.
Whitney: Ale i tak przepraszam. Nie sądziłam, że to Tony jest Iron Manem.

O cholera. Znała sekret. No już gorzej być nie może.

Rhodey: Potrzebujemy odtrutki.
Whitney: Nie mam jej.
Rhodey: Jak to nie masz?!

Wyprowadzała mnie z równowagi. Jeśli taki miała cel, to szło jej to całkiem nieźle.

Rhodey: Co to znaczy?
Whitney: To mieszanka trucizn. Sama ją mam w sobie, ale w większej dawce.
Rhodey: Nawet nie mam pojęcia jakim cudem się tutaj znalazłaś.
Whitney: Długa historia, ale to nieistotne. Ważne jest to, że cala ta infekcja to mieszanka dwóch substancji. Odór kwiatów oraz ten niebieski metal.

Kylit, więc Pepper mogła nie być w pełni wyleczona. Wszyscy nastawiliśmy się na szkodliwą florę. Robiło się nieciekawie.

Rhodey: Ale musi być jakieś lekarstwo na to.
Whitney: Wierz mi. Szukałam i jedynie podtruwałam się bardziej.
Rhodey: Coś na pewno istnieje. Znajdziemy to, ale najpierw musimy coś zrobić.
Whitney: A co tu jest to zrobienia? Ta planeta obumiera z każdym dniem! Nie wiem, czy zauważyłeś, ale będzie coraz gorzej i wszystko umrze.

Na te słowa zamarłem. Wpakowaliśmy się w niezłe bagno. Jeśli to przeżyjemy, uduszę generała własnymi rękami.

Część 5: Madame Infection

0 | Skomentuj
**Pepper**

Błagałam w duchu, żeby Rhodey mu pomógł. Na szczęście wiedział co robić i podał mu jakiś lek. Kusiło na komentarz, lecz się powstrzymałam. Najważniejsze, że Tony mógł oddychać bez trudu. Zasnął.

Pepper: Dziękuję, Rhodey.
Rhodey: Drobiazg. Dobrze wiesz, że nie chcę widzieć, jak cierpi. Musiałem coś zrobić.
Pepper: Wiem o tym.

Na moment zamilkłam. Martwiłam się o niego.

Rhodey: Hej. Wszystko będzie dobrze. Nie pozwolę mu umrzeć.
Pepper: Głupi Fury. Mogliśmy się na to nie godzić.
Rhodey: Obwinianie się nie pomoże, Pepper. Musimy przetrwać. To jedyne wyjście.
Pepper: Masz rację.

Włożyłam skafander, sprawdzając całe uzbrojenie.

Rhodey: Co ty robisz?
Pepper: Jak to co? No muszę dorwać tego kretyna, który go zaraził.
Rhodey: To zły pomysł.
Pepper: Masz lepszy?! On nie może umrzeć! Nie może!
Rhodey: Nie dopuścimy do tego.
Pepper: Więc dbaj o niego.

Nie czekałam na zgodę i wyleciałam z jaskini, szukając drania. Burza śnieżna nadal trwała, choć podmuchy wiatru osłabły. Szłam tą samą drogą, którą przebyła zbroja.

**Rhodey**

Ciągle kontrolowałem funkcje życiowe Tony’ego. Nałożyłem mu na twarz maskę tlenową, bo problemy z oddychaniem mogły powrócić. Żeby zachować ostrożność wziąłem maskę do zakrycia dróg oddechowych. Jednak nadal nie wiedziałem co to była za infekcja.

Rhodey: Trzymaj się, Tony.

Nawiązałem kontakt z Pepper. Słyszałem, jak przeklinała pod nosem.

Rhodey: No już, gaduło. Uspokój się. Słyszę cię głośno i wyraźnie.
Pepper: Ej! Naruszasz moją prywatność!
Rhodey: Muszę wiedzieć, że wszystko gra. Już chyba zapomniałaś, że byłaś otruta.
Pepper: Oj! Masz rację.
Rhodey: Masz coś?

Spytałem, oglądając skan planety, który był wcześniej zrobiony. W jednej z części wyłapywałem sygnał rudzielca. Znajdowała się niedaleko od naszego obozowiska. Nie mogłem widzieć jej oczami, więc mogłem tylko przez pytania zasięgnąć informacji.

Rhodey: Pepper?
Pepper: Jestem przy tej górze i szukam tego debila.
Rhodey: Pep, opanuj się.
Pepper: Jestem wściekła! Dziwisz mi się?! Masz jeszcze jakieś pytania, kapitanie paranoiku?
Rhodey: Tylko nie paranoiku. Lepiej mów czy coś widzisz.

Nie mieliśmy czasu na dogryzanie. Szczególnie, że w każdej chwili mogliśmy mieć bardziej przerąbane. Ciekawe czy próbują się z nami skontaktować.

**Tony**

Długo nie zdołałem odpocząć. Obudziłem się po jakiś dwóch godzinach. Zauważyłem, że brakowało Pep. Od razu wstałem i próbowałem wejść w zbroję. Byłem za słaby. Po pierwszej próbie upadłem.

Rhodey: Czy ty zwariowałeś?!
Tony: Pepper… Ja… Ja muszę… jej pomóc.
Rhodey: Pomożesz, zostając tu. Jesteś chory.
Tony: To nic.
Rhodey: Zostałeś zarażony jakaś infekcją!

Byłem w szoku. Dawno nie widziałem u niego takiego przerażenia. Bardzo rzadko krzyczał.

Tony: Zostaję.
Rhodey: Cieszę się. Powinieneś na siebie uważać.
Tony: Wy też.
Rhodey: Jakbym nie wiedział.

Zaśmiał się lekko. Przyjrzałem się odczytom z komputera. Miała niskie zasoby tlenu. Kiepsko.

Tony: Rhodey?
Rhodey: Tak?

Pokazałem mu na ekran z przenośnego komputera, licząc na jakieś wyjaśnienia.

Tony: Puściłeś ją… z tak… niską… mieszanką tlenu?
Rhodey: Nawet nie zauważyłem. Nie zgodziłem się i sama poleciała.
Tony: To źle.
Rhodey: Czekamy na nią, Tony.

Niechętnie się zgodziłem. Usiadłem, nabierając powietrza do płuc. Tak bardzo się bałem, że zawiedziemy, a nie mogliśmy. Chodziło o losy Ziemi.

**Pepper**

Słyszałam w tle głos chłopaka. Cieszyłam się, że żył, ale nie mogłam się rozpraszać. Powoli wspinałam się w górę, choć poprzednia droga była usypana kamieniami i sporą warstwą śniegu.
Kiedy dotarłam na sam szczyt, kombinezon zaalarmował mnie o niskim poziomie tlenu. Spadło do sześćdziesięciu procent. Musiałam go oszczędzać.

Pepper: Chłopaki, jesteście tam?
Rhodey: Słyszymy cię. Z tego co widzę jesteś na miejscu.
Pepper: Tak i…
Rhodey: Pepper?

Znikąd pojawiły się zakłócenia w urządzeniu. Rozłączyło nas w kilka sekund. Wykonałam skan, upewniając się, że nie byłam sama.

Pepper: No wyłaź! Wiem, że tam jesteś!

Nie musiałam więcej mówić. Postać wyszła z kryjówki. To była kobieta. Taka sama, którą spotkał Tony. Wszystko się układało w całość. Gotowała się we mnie złość, lecz potrzebowałam tylko jednego.

Pepper: Przez ciebie mój chłopak może umrzeć, więc z łaski swojej daj mi antidotum albo pogadamy sobie inaczej.

Obca nie odezwała się ani słowem, lecz przypominała mi kogoś. Nie bardzo wiedziałam kogo.

Część 4: Ofiara

0 | Skomentuj
**Tony**

Byłem skołowany. Nie wiedziałem, że nie byliśmy sami na tej planecie. Niezbyt potrafiłem rozumieć powód ataku. Chyba, że buszowałem po kryjówce tego… obcego? Tego kogoś.

Tony: Kim jesteś? Czego chcesz?!

Postać nie powiedziała nic. Jedynie podeszła bliżej, odsłaniając usta. Dostrzegłem, jak próbowała użyć jakiś oparów na mnie. Nie mogłem na to pozwolić, więc uderzyłem z unibeamu. Nie było to mądre, ale taka pojawiła się pierwsza myśl. Obcy uderzył w skały na tyle mocno, że wszystko zaczęło spadać mi na łeb. Chwyciłem za kryształy i poleciałem do jaskini, uciekając przed burzą, nieznanym przeciwnikiem oraz chmurą jakiejś toksyny. Kątem oka zaobserwowałem, jak oponent rozpyla to z ust. Systemy ostrzegały przed tym. Przyspieszyłem maksymalnie na prostej, wlatując z impetem do kryjówki.

Tony: Mam to!

Upadłem na ziemię wraz z metalem.

Tony: Jak Pepper?
Rhodey: Kiepsko. Potrzebna odtrutka. Dasz radę ją sporządzić?
Tony: Żaden… problem.

Odłożyłem zbroję, biorąc się do pracy. Nawet nie sprawdzałem ilości energii. Implant mógł działać bez zasilania pancerza, lecz słabo. Szczególnie, że zużyłem na unibeam. Sporządzanie odtrutki zajęło mi z jakieś dziesięć minut.

Tony: Go… towe.
Rhodey: Tony, co z tobą? Tony!

Z jakiegoś powodu poczułem się słabo. Niemożliwe, żeby i mnie dopadła trucizna. Ledwo nabierałem powietrza do płuc, bo ciągle kaszlałem. Podałem mu fiolkę z antidotum, a sam upadłem, tracąc kontakt ze światem.

**Rhodey**

Byłem przerażony. Jednak musiałem wziąć się w garść. Później na niego nakrzyczę, choć nie bardzo wiem za co. Podałem odtrutkę Pepper, czekając na poprawę stanu. Przy okazji sprawdziłem stan Tony’ego. Miał wysoką gorączkę.

Rhodey: Co jest grane?
Pepper: Rhodey…
Rhodey: Pepper!

Zdziwiłem się nieco, bo szybko odzyskała przytomność. Oczy zmieniały barwę na naturalną. Podobnie jak naczynka. Dla pewności zbadałem kończyny. Nie były sztywne.

Rhodey: Jak się czujesz?
Pepper: Dobrze, ale… Ale co z Tony’m?
Rhodey: Nie mam pojęcia. Zrobił odtrutkę i zemdlał.
Pepper: Zemdlał? Rhodey, wyjaśnij. Co jest grane?
Rhodey: Sam chciałbym to wiedzieć!

Podniosłem ton, choć tego nie chciałem. Powoli traciłem kontrolę nad emocjami. Tak bardzo się bałem o brata. Nie tylko przez chore serce, ale i to, że któregoś dnia mógłby już nie wrócić z misji. Utknęliśmy na planecie, która daje nam w kość. Przetrwanie stanęło pod znakiem zapytania.

Rhodey: Przepraszam, Pepper. Poniosło mnie.
Pepper: Nic nie szkodzi. Ważne, żebyśmy jak najszybciej stąd uciekli.
Rhodey: A misja?
Pepper: Już wolę przeżyć mniej na Ziemi i zginąć tam z wami niż walczyć z siłami na tej debilnej planecie!
Rhodey: Widzę, że myślimy tak samo.

Lekko się do niej uśmiechnąłem, pomagając usiąść. Nadal potrzebowała odpocząć. Jednak była stabilna.

Rhodey: Na razie stąd nie wychodzimy. Jest burza, a poza tym…

Spojrzałem na Tony’ego.

Pepper: Rhodey, musimy wiedzieć co mu jest. Mamy tu tkwić, a on ma umierać? Nie zgodzę się na to.
Rhodey: Wykonam skan. Zobaczę czy też jest otruty kylitem.
Pepper: Kylitem?

Nie miałem czasu na wyjaśnienia. Zbadałem ciało przez skaner. Wykryło coś dziwnego czego nie dało się w żaden sposób nazwać. Niedobrze.

Pepper: Rhodey?
Rhodey: To… To zaraza. Musimy uważać, jeśli nie chcemy dostać od niego infekcji.

Wytłumaczyłem najprościej jak mogłem. Brakowało danych, a musieliśmy mu pomóc. Nie mógł umrzeć. Nie tutaj.

**Pepper**

Nie spodobała mi się ani trochę ta wiadomość. Potrzebowaliśmy informacji.

Pepper: Rhodey, on gdzieś wcześniej był?
Rhodey: Po kylit.
Pepper: No dobra, więc brał zbroję.
Rhodey: I co to zmienia? Na pewno przesadził z mocą.
Pepper: Ale kamera coś musiała zarejestrować.

Nie wierzyłam, że nie potrafił wpaść na coś tak banalnego. Odtworzyłam ostatnie nagranie z hełmu. Wyświetlił nam się hologram jak walczył z kimś.

Pepper: Rhodey?
Rhodey: Cholera. Musiał czymś… oberwać.
Pepper: Toksyną.

Stwierdziłam, widząc jakąś chmurę, która zbliżała się do zbroi. Uciekał od niej.

Rhodey: Przeniknęła do wnętrza.
Pepper: Więc musimy znaleźć tego osobnika.
Rhodey: Pepper?

Popatrzył na mnie przerażony, a swój wzrok przeniósł na Tony’ego. Dusił się. Z bezradnością patrzyłam na jego ból. Ta planeta nas prędzej wykończy niż my ją.

Część 3: Góra skuta lodem

0 | Skomentuj
**Tony**

Dość długo przemierzaliśmy lądolód, aż naszym oczom ukazała się jaskinia. Tym razem wykonałem skan, aby uniknąć niespodzianek jak poprzednim razem. O dziwo nie wykryłem żadnych istot żywych. Weszliśmy do środka w samą porę, bo zimne podmuchy wiatru pojawiły się wraz z burzą śnieżną. Położyłem Pepper na ziemi, sprawdzając po raz kolejny jej stan.

Tony: Musimy zdjąć kombinezon. W jaskini jest ciepło, więc nie wyziębi się.
Rhodey: No dobra. Tu się z tobą zgodzę, ale wyjaśnij mi wreszcie po co ci odtrutka?
Tony: Najpierw mi pomóż z tym. Jest cholernie… ciężkie.

Już na starcie miałem problem, bo plecak był przeładowany wszystkim, a sam skafander także sporo ważył. Ostrożnie położyliśmy cały balast na bok. Teraz mogłem bardziej dostrzec skutki otrucia.

Tony: Zimne powietrze unieszkodliwia toksyny, więc możemy też zdjąć hełmy.
Rhodey: I tak nie mamy wyboru. Musimy ją zbadać.
Tony: O! Widzę, że jesteś chętny. No to pobawisz się w doktorka.
Rhodey: Co?! Czemu ja?
Tony: Bo masz więcej doświadczenia.

Zaśmiałem się, lecz szybko powaga wróciła na widok chorego rudzielca. Jeszcze nie powiedziałem jej ojcu, że jesteśmy parą. Zabije mnie, jeśli będę winny za śmierć jego córki.

Gdy zdjęliśmy skafandry, odłożyliśmy je na bok. Rhodey wyjął z plecaka apteczkę i włożył na ręce białe rękawiczki.

Tony: Do twarzy ci w tym.
Rhodey: Cicho bądź.
Tony: Ej! Chciałem rozluźnić atmosferę.
Rhodey: Taa… Zastępujesz w tej chwili Pepper.
Tony: Dobra. Już milczę.

Podniosłem ręce na znak kapitulacji. Obserwowałem co jakiś czas czy byliśmy sami.

**Rhodey**

Nie lubiłem takich zabaw, a Tony nie wiedziałby co trzeba sprawdzić. Zacząłem od ciała, dotykając rąk. Wszystko zesztywniałe. Jednak oddychała. Potem przyjrzałem się skórze na szyi. Dostrzegłem parę naczynek w innym kolorze. Taki sam jakim prysnęła gadzina, gdy umarła. Dla pewności wziąłem latarkę i sprawdziłem oczy. Nie wyglądało to dobrze. Białka były pomarańczowe, zaś naczynia krwionośne przybrały ciemnoczerwonej barwy.

Rhodey: Tony, podejdź tu.

Poprosiłem brata, a on jak z pioruna odwrócił się i przykucnął przy niej.

Rhodey: Zatrucie metalami ciężkimi. To mi chciałeś powiedzieć?
Tony: Tak, bo… ten kolor… To… To kylit.
Rhodey: Jesteś pewien?
Tony: Ja już sam nie wiem.
Rhodey: Stary, spokojnie. Pomożemy jej. Jeśli to ten metal, to musimy znaleźć…
Tony: Taki w czystej postaci. Wiem, ale ostatnio zużyłem go z implantu dla Whitney, bo Blizzard zniszczył ostatnią próbkę.

Przykryłem przyjaciółkę kocem termicznym, a pod głowę dałem plecak.

Rhodey: Nie chcę cię martwić, ale mamy mało czasu. Jeśli to kylit, to trzeba zebrać go i przynieść tutaj. Jeśli mamy do czynienia z czymś innym, wtedy pogorszymy sprawę.
Tony: Za mało wiemy, Rhodey.
Rhodey: Musimy zaryzykować. Nie mamy wyboru. Ja pójdę po metal, a ty przypilnujesz jej.

Zasugerowałem najlepszą z możliwych opcji. Po jego minie było widać niezadowolenie.

Rhodey: Nie możesz zużywać zbyt wiele mocy.
Tony: Tylko, że zbroja jest szybsza. Dam radę, mamusiu.
Rhodey: To nie jest śmieszne. Jeszcze coś ci się stanie i…

Nie dokończyłem, bo ciało dziewczyny zaczęło się trząść.

Tony: Widzisz? Musisz tu zostać.
Rhodey: Tony!

Dość szybko ubrał zbroję i zniknął. Zadecydował za mnie, więc musiałem czuwać przy chorej. Podałem odpowiedni lek przez strzykawkę, aplikując ją w ramię. Powoli ciało się wyciszało. Z plecaka wyjąłem laptop, przez który mogłem obserwować funkcje życiowe naszej trójki. Definitywnie walczyliśmy z czasem.

**Tony**

Przeskanowałem cały obszar, szukając metalu. Przechodziłem wzdłuż pasma górskiego. To była męcząca wyprawa przez burzę. Musiałem oszczędzać siły, dlatego resztę energii używałem z własnych mięśni.

Po dotarciu na sam szczyt, dostrzegłem świecące się kryształy w skałach. Podszedłem do nich i zacząłem je zbierać.

Tony: Tyle powinno wystarczyć.

Powiedziałem sam do siebie, biorąc metal. Powoli schodziłem w dół tą samą drogą, którą wszedłem.

Niespodziewanie oberwałem jakąś wiązką promieni. Nie wiedziałem co to było, lecz lądowanie było twarde. Upadłem na kamienie. Zbroja nie wykryła żadnych obrażeń, choć nie potrafiłem wstać. Ciało było ociężałe. Wpatrywałem się w postać, mierzącą we mnie bronią. Nie mogłem się poddać. Musiałem coś zrobić.

Część 2: Życie

0 | Skomentuj
**Rhodey**

Nie wiedziałem co na nas się tak wpatrywało. Byliśmy otoczeni z każdej strony przez nieznane istoty. Widocznie wpakowaliśmy się do ich leża. Nie mówiliśmy nic. Nawet nie ruszaliśmy, bo mogły być agresywne. Czekaliśmy. Wstrzymywaliśmy oddech.
Kiedy usłyszeliśmy jakieś dźwięki, stworzenia wyszły z ukrycia. To były jakieś jaszczurki.

Pepper: O! Jakie urocze.
Rhodey: Pepper, nie zbliżaj się do nich.
Pepper: Oj! Nic nie zrobią, panikarzu. Tylko je pogłaszczę.
Tony: Pep, nie!

Oboje zdawaliśmy sobie sprawę, aby nie zadzierać z obcymi. Ledwo wyciągnęła do nich rękę, aż naszym oczom ukazała się większa kreatura.

Rhodey: Eee… To ich mama.
Tony: Cholera. Musimy uciekać.
Rhodey: Pepper, zostaw je.
Pepper: Ale nic nam nie zrobi. Przecież nie krzywdzimy jej młodych, nie?

W odpowiedzi usłyszeliśmy ryk bestii o wielu oczach.

Tony: W nogi! Już!

Wzięliśmy nogi za pas i wybiegliśmy z jaskini. Tak jak mogłem przypuszczać pobiegły zaraz za nami. Całe stado małych jaszczurek na czele z ich mamą. Na usta cisnęła się wiązanka. Mieliśmy przechlapane.

Rhodey: To co robimy, geniuszu?!
Tony: Nie wiem! Ty jesteś od planów!
Pepper: Ludzie, ich jest cała armia! My zginiemy!
Rhodey, Tony: NIE PANIKUJ!

Nie patrzyliśmy się za siebie, próbując zgubić ogon. Jednak nie było to łatwe, a moc w skafandrach także miała jakieś limity. Zbroja Tony’ego również. Nie mieliśmy innego wyboru. Musieliśmy walczyć. Zatrzymałem się.

Tony: Co ty wyprawiasz?!
Rhodey: Próbuję przeżyć.

Uderzyłem z armat lodowych, zamrażając gadziny.

Rhodey: Pepper, pomóż!
Pepper: Robi się!

Każdą istotę pokryliśmy lodem. Nie miały prawa się przebić przez to. Poza mamuśką. Na nią niska temperatura nie działała. Ciągle była agresywna, a atakiem na jej młode rozwścieczyliśmy ją bardziej.

Rhodey: Pomysły, Tony! Jak ją uziemić?!
Tony: A bo ja wiem? Aaa!
Rhodey, Pepper: TONY!

No i rzuciła mu się do gardła. Od razu wykorzystałem granaty, żeby utrudnić jej widoczność. Słyszałem dźwięk repulsorów. Nie mógł zużywać zbyt wiele mocy, ale byliśmy przygwożdżeni. Waliłem blasterami, aż kreatura zawyła z bólu. Wzleciałem nieco, dostrzegając przebitą skórę.

Rhodey: Celujcie tutaj!

Wskazałem na miejsce rany. Wzlecieli w powietrze i w tej samej chwili uderzyliśmy pistoletami, a geniusz użył repulsorów. Uderzaliśmy ponad pięć minut.

Pepper: Ona nadal stoi? Jak?
Rhodey: Cholera. Musimy wymyślić coś innego.
Tony: Mam pomysł. Zamrozimy ranę, a potem wykorzystamy ciepło i rozetniemy ją bardziej.
Rhodey: Oszalałeś.
Tony: A macie coś lepszego?

Zamilkliśmy. Nikt nie miał innego pomysłu. W czasie naszej gadki zdołała pozbierać siły. Próbowała przebić się przez skafandry. Miała naprawdę długie pazury.

Rhodey: Do dzieła.

Zrobiliśmy wszystko zgodnie z zamiarami, czyli potraktowaliśmy mamuśkę sporą siłą kriogenicznych dział. Z furią atakowała pazurami.

Rhodey: Uwaga!

Krzyknąłem do nich, lecz sam oberwałem. Upadłem na ziemię.

Rhodey: Jak na samicę… jest bardzo silna.

Zaśmiałem się. To będzie głupie, jeśli zginę przez przerośnięta jaszczurkę. Medalu pośmiertnie za to nie dostanę.

**Pepper**

Widziałam jak Rhodey dostał pazurami. Musieliśmy sami dokończyć to co zaczęliśmy. Tony zaczął ją smażyć. Bawił się w grillowanie. Czekałam na swoją kolej.

Tony: Teraz!
Pepper: Już działam.

Wskoczyłam na bestię i przejechałam ostrzem przy ranie. Zawyła z cierpienia. To była porządna dziura, a ja zrobiłam ją większą.

Gdy przebiłam się bardziej, jakaś niebieska maź prysnęła mi w twarz.

Pepper: Co to za mazidło?

Spytałam samą siebie. Po chwili wielka pani jaszczur upadła martwa. Wylądowałam przy nich. Patrzyliśmy na te istoty z głęboką ulgą. Przeżyliśmy.

Pepper: Nic wam nie jest?
Rhodey: Żyję, ale było blisko.
Pepper: Tony?
Tony: Też jest okej, a ty?
Pepper: Chyba… dobrze.

Nagle poczułam się dziwnie. Obraz zaczął się zamazywać.

Pepper: To… ny.

Tyle zdołałam powiedzieć, upadając na podłogę. Wszystko zmieniło się w czerń.

**Tony**

Cholera. Coś było nie tak. Wykonałem skan organizmu. Byłem w szoku.

Rhodey: Tony, coś nie tak?
Tony: Ja… Ja tego nie rozumiem.
Rhodey: Czego?
Tony: Wszystkiego.

Chwyciłem Pep i szukałem dobrej kryjówki. Przechodziliśmy przez pustynie dość długo. Ten piasek nie miał końca. Na szczęście trafiliśmy na inną część. Góry pełne arktycznego zimna. Ich kolor był taki sam jak substancja, która znajdowała się na kombinezonie Pep. Teraz miałem pewność, że nie myliłem się.

Rhodey: Tony?
Tony: Nie jest dobrze. Potrzebujemy odtrutki.
© Mrs Black | WS X X X