**Tony**
Traciliśmy cenny czas wraz z gasnącym życiem planety. Rhodey sprawdził temperaturę ciała Pepper. Miała poważny stopień hipotermii. Nie mogliśmy tylko czekać na ratunek. Musieliśmy ocalić samych siebie, a to było coraz większym wyzwaniem dla nas.
Nagle usłyszałem strzał repulsora. Zbroja, więc Whitney znajdowała się blisko nas. Natychmiast ruszyłem w tamtym kierunku.
Rhodey: Hej! Gdzie lecisz?!
Tony: Odebrać… to co… moje.
Rhodey: Tony! To szaleństwo!
Tony: Być może.
Westchnąłem ciężko, schodząc z górki. Namierzałem formy życia. Poza naszą czwórką reszta leżała martwa.
Tony: Whitney!
Krzyknąłem, zatrzymując się przed nią. Nie potrafiłem walczyć po operacji, lecz moja dziewczyna umierała. Wymierzyłem z armatki, która nadal miała w sobie kylit. Na pewno wciąż była nim zainfekowana.
Whitney: Nie oddam ci zbroi, Tony. Ja chcę przeżyć!
Tony: My… też… chcemy!
Whitney: Więc nie utrudniaj mi tego i wróć do swoich! Zapomnij, że mnie widziałeś!
Tony: Whitney…
Whitney: Odejdź, jeśli nie chcesz zginąć.
Słyszałem w jej głosie wahanie. Mimo to, wymierzyła repulsorem we mnie. Nie bałem się zginąć z ręki własnego wynalazku. Już raz prawie zabiła, lecz zazwyczaj była moim kołem ratunkowym. Szczególnie podczas katastrofy samolotu.
Tony: Nie… chcę… walczyć. Byliśmy… przy… ja… ciółmi.
Ledwo mogłem mówić, a oddychanie sprawiało sporą trudność. Najwyżej uduszę się, ratując pozostałych. Taka cena bycia bohaterem.
**Rhodey**
Podałem ciepłe płyny z plecaka, które były w formie kroplówki. Na szczęście nie zmarzły, choć temperatura na planecie ledwie była zdatna do przetrwania. Czekałem, aż się obudzi. No i oczywiście na powrót Tony’ego. O ile jeszcze go nie zabiła głupota.
Po chwili usłyszałem strzały. Coraz bardziej miałem złe przeczucia.
Pepper: To… ny.
Rhodey: Pepper!
Błyskawicznie podszedłem do niej.
Rhodey: Nic nie mów. Już ci tłumaczę.
Uśmiechnąłem się do niej głupawo, kryjąc strach przed utratą brata. Walczył o życie. Tego byłem pewny.
Rhodey: Wystrzeliliśmy kylit bardzo wysoko. Na pewno T.A.R.C.Z.A. go widziała. Wyjdziemy z tego, Pepper. Przetrwamy.
Pepper: M… Mu… si… my.
Rhodey: I tak będzie.
Potarłem jej dłonie, żeby nieco pobudzić krążenie. Poza folią termiczną i płynami nic więcej nie byłem w stanie zdziałać.
Pepper: G… Gdzie… To… ny?
Rhodey: Chciał zorientować się czy planeta dalej jest zdatna do przetrwania.
Czułem się z tym źle, że musiałem ją okłamywać. Zresztą, sama znała prawdę. To pytanie było zbędne. Próbowałem dać jej siły do walki, bo funkcje życiowe miała bardzo słabe. Błagałem w duchu, aby szybko nas stąd zabrali.
**Whitney**
No i stało się to czego nie chciałam. Walczyłam z Tony’m. Zadawałam mu ból z jego własnej broni. Tak bardzo pragnęłam tego uniknąć. Jego krzyki były ciosem w moje człowieczeństwo, które znikało wraz z tą planetą. T.A.R.C.Z.A. świetnie to uknuła. Zgnić na Oplion, a stąd nie było żadnej ucieczki. Chyba, że sami pofatygowaliby się tutaj.
Whitney: Skończmy to, Tony. Nie chcę, żebyś cierpiał.
Tony: Ach! Oddaj… zbroję. Muszę… po… móc… Pepper.
Whitney: Już po niej. Ona umrze tak samo jak Rhodey. Ty także, jeśli się nie wycofasz.
Tony: Nie… pod… dam… się.
Whitney: W takim razie nie pozostawiasz mi innego wyboru… Żegnaj.
Kiedy już miałam uderzyć z najsilniejszego promienia, poczułam piekielny ból. Bezsilnie upadłam na kolana, trzymając się za serce, a zbroja roztrzaskała się na tysiąc kawałków.
Tony: Co… ty… zro… bi… łaś?
Whitney: Ja… Ja… nie wiem.
Włosy wypadały garściami na ziemię, czerwone żyły pokrywały skórę co momentalnie zrobiła się blada, białka w oczach zmieniły barwę na ciemnopomarańczową, zaś naczynka w nich były krwawe. I właśnie ta krew spływała po policzkach.
Tony: Co… się… dzieje?
Whitney: Nie… Nie zginę. Jeśli już… to ty… ze mną.
Ostatkami sił podeszłam do niego, przebijając ręką skafander na wylot, aż dotarłam do jakiegoś urządzenia. Stanęłam jeszcze bliżej.
Whitney: Koniec… gry.
To mówiąc zdjęłam mu hełm i zbliżyłam się do ust. Wpiłam się w nie, dając mu namiastkę siebie. Łącznie ze śmiercią.
Traciliśmy cenny czas wraz z gasnącym życiem planety. Rhodey sprawdził temperaturę ciała Pepper. Miała poważny stopień hipotermii. Nie mogliśmy tylko czekać na ratunek. Musieliśmy ocalić samych siebie, a to było coraz większym wyzwaniem dla nas.
Nagle usłyszałem strzał repulsora. Zbroja, więc Whitney znajdowała się blisko nas. Natychmiast ruszyłem w tamtym kierunku.
Rhodey: Hej! Gdzie lecisz?!
Tony: Odebrać… to co… moje.
Rhodey: Tony! To szaleństwo!
Tony: Być może.
Westchnąłem ciężko, schodząc z górki. Namierzałem formy życia. Poza naszą czwórką reszta leżała martwa.
Tony: Whitney!
Krzyknąłem, zatrzymując się przed nią. Nie potrafiłem walczyć po operacji, lecz moja dziewczyna umierała. Wymierzyłem z armatki, która nadal miała w sobie kylit. Na pewno wciąż była nim zainfekowana.
Whitney: Nie oddam ci zbroi, Tony. Ja chcę przeżyć!
Tony: My… też… chcemy!
Whitney: Więc nie utrudniaj mi tego i wróć do swoich! Zapomnij, że mnie widziałeś!
Tony: Whitney…
Whitney: Odejdź, jeśli nie chcesz zginąć.
Słyszałem w jej głosie wahanie. Mimo to, wymierzyła repulsorem we mnie. Nie bałem się zginąć z ręki własnego wynalazku. Już raz prawie zabiła, lecz zazwyczaj była moim kołem ratunkowym. Szczególnie podczas katastrofy samolotu.
Tony: Nie… chcę… walczyć. Byliśmy… przy… ja… ciółmi.
Ledwo mogłem mówić, a oddychanie sprawiało sporą trudność. Najwyżej uduszę się, ratując pozostałych. Taka cena bycia bohaterem.
**Rhodey**
Podałem ciepłe płyny z plecaka, które były w formie kroplówki. Na szczęście nie zmarzły, choć temperatura na planecie ledwie była zdatna do przetrwania. Czekałem, aż się obudzi. No i oczywiście na powrót Tony’ego. O ile jeszcze go nie zabiła głupota.
Po chwili usłyszałem strzały. Coraz bardziej miałem złe przeczucia.
Pepper: To… ny.
Rhodey: Pepper!
Błyskawicznie podszedłem do niej.
Rhodey: Nic nie mów. Już ci tłumaczę.
Uśmiechnąłem się do niej głupawo, kryjąc strach przed utratą brata. Walczył o życie. Tego byłem pewny.
Rhodey: Wystrzeliliśmy kylit bardzo wysoko. Na pewno T.A.R.C.Z.A. go widziała. Wyjdziemy z tego, Pepper. Przetrwamy.
Pepper: M… Mu… si… my.
Rhodey: I tak będzie.
Potarłem jej dłonie, żeby nieco pobudzić krążenie. Poza folią termiczną i płynami nic więcej nie byłem w stanie zdziałać.
Pepper: G… Gdzie… To… ny?
Rhodey: Chciał zorientować się czy planeta dalej jest zdatna do przetrwania.
Czułem się z tym źle, że musiałem ją okłamywać. Zresztą, sama znała prawdę. To pytanie było zbędne. Próbowałem dać jej siły do walki, bo funkcje życiowe miała bardzo słabe. Błagałem w duchu, aby szybko nas stąd zabrali.
**Whitney**
No i stało się to czego nie chciałam. Walczyłam z Tony’m. Zadawałam mu ból z jego własnej broni. Tak bardzo pragnęłam tego uniknąć. Jego krzyki były ciosem w moje człowieczeństwo, które znikało wraz z tą planetą. T.A.R.C.Z.A. świetnie to uknuła. Zgnić na Oplion, a stąd nie było żadnej ucieczki. Chyba, że sami pofatygowaliby się tutaj.
Whitney: Skończmy to, Tony. Nie chcę, żebyś cierpiał.
Tony: Ach! Oddaj… zbroję. Muszę… po… móc… Pepper.
Whitney: Już po niej. Ona umrze tak samo jak Rhodey. Ty także, jeśli się nie wycofasz.
Tony: Nie… pod… dam… się.
Whitney: W takim razie nie pozostawiasz mi innego wyboru… Żegnaj.
Kiedy już miałam uderzyć z najsilniejszego promienia, poczułam piekielny ból. Bezsilnie upadłam na kolana, trzymając się za serce, a zbroja roztrzaskała się na tysiąc kawałków.
Tony: Co… ty… zro… bi… łaś?
Whitney: Ja… Ja… nie wiem.
Włosy wypadały garściami na ziemię, czerwone żyły pokrywały skórę co momentalnie zrobiła się blada, białka w oczach zmieniły barwę na ciemnopomarańczową, zaś naczynka w nich były krwawe. I właśnie ta krew spływała po policzkach.
Tony: Co… się… dzieje?
Whitney: Nie… Nie zginę. Jeśli już… to ty… ze mną.
Ostatkami sił podeszłam do niego, przebijając ręką skafander na wylot, aż dotarłam do jakiegoś urządzenia. Stanęłam jeszcze bliżej.
Whitney: Koniec… gry.
To mówiąc zdjęłam mu hełm i zbliżyłam się do ust. Wpiłam się w nie, dając mu namiastkę siebie. Łącznie ze śmiercią.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Mam pisać dalej ?
Skomentuj co sądzisz o tej notce. Każda twoja opinia jest warta mojej uwagi