**Tony**
Nie potrafiłem uwolnić się z tego toksycznego pocałunku. Czułem, jak ciało zmieniało się nie do poznania. W takim samym stopniu jak z Whitney. Najgorsze było w tym wszystkim to, że nie mogłem tego zatrzymać.
Gdy oderwała się od moich ust i wyjęła dłoń z mojego ciała, splunęła krwią o podłoże. Uśmiechnęła się, aż runęła na ziemię. Sam długo nie utrzymałem się na nogach i upadłem. Wysłałem sygnał alarmowy do Rhodey’go. Może jeszcze zdążę się z nimi pożegnać.
**Pepper**
Martwiłam się o Tony’ego. Jakaś część instynktu podpowiadała, że wpadł w tarapaty. Gorsze niż moje co się zdarzały ostatnio non stop. Jednak nie byłam w stanie mu pomóc. Byłam za słaba. Ledwo powstrzymywałam się od omdlenia, a od przebudzenia zdarzyło mi się prawie cztery razy odfrunąć.
Rhodey: Pepper, wytrzymaj jeszcze. Wiem, że to trudne.
Pepper: P… Pomóż… mu.
Rhodey: Chciałbym, ale sam nie wiem jak. Poza tym, nie mogę cię zostawić.
Pepper: W… Więc weź… mnie… ze… sobą.
Poprosiłam słabym głosem. Wiedział, iż nie mogliśmy tu dłużej tkwić przez ciągły ziąb. Wręcz arktyczne powietrze.
Rhodey: Zgoda. Trzymaj się mocno.
Wziął mnie na ręce, zaś na plecach miał plecak. Oby dał radę. Kiedyś odwdzięczę mu się za to ile dla nas zrobił. O dziwo nie słyszeliśmy żadnych dźwięków. Nikt nie walczył.
Pepper: J… Już po… wsz…ystkim?
Rhodey: Sam nie wiem. Planeta nadal umiera.
Pepper: Pos… pie… szmy… się.
Rhodey: No wiesz. Trochę ciężko, mając tyle balastu. Łącznie z tobą.
Pepper: G… Głu… pek.
Oboje uśmiechnęliśmy się głupawo, aż zeszliśmy na sam dół. Odebrało mi mowę. Whitney leżała martwa we krwi, a Tony… był ledwo żywy.
Pepper: T… Tony.
Z trudem wymówiłam imię chłopaka, bo ponownie utraciłam siły. Pochłonęła mnie czerń.
**Rhodey**
Wiedziałem, że było mało czasu. Co gorsza zbroja była w kawałkach i niezdolna do lotu, chociaż musiałem jakoś o nich zadbać. Dla Whitney już było za późno na ratunek. Bałem się, że wszyscy umrą. Nie chciałem na to patrzeć. Położyłem Pepper obok z nadal owiniętą folią wokół ciała i przypiętą kroplówką.
Rhodey: Trzymajcie się. Pomoc nadejdzie.
Tony: Tak… sądzisz?
Zdziwiłem się, bo nadal był przytomny. Szkoda tylko, że ciałem przypominał trupa.
Rhodey: Musimy w coś wierzyć, żeby jakoś przetrwać.
Tony: To… ko… nie…c.
Rhodey: Nieprawda. Wciąż jest nadzieja. Szkoda, że tej energii nie znaleźliśmy.
Tony: To… Whitney… była… naszą… misją.
Zatkało mnie. Skąd nasunął mu się taki wniosek? Chyba, że faktycznie tak było. Próbowałem jakoś zatamować krwawienie, obwijając bandażami. Po jego minie znałem odpowiedź. Moje działanie nie pomogłoby w niczym.
Po chwili usłyszałem dźwięk lądującego statku. Na początku wydawało mi się, że miałem omamy. Rozpoznałem logo na boku pojazdu. T.A.R.C.Z.A. Będzie nam się tłumaczył. O ile nas przekona, żeby go tu nie zostawić.
Nie potrafiłem uwolnić się z tego toksycznego pocałunku. Czułem, jak ciało zmieniało się nie do poznania. W takim samym stopniu jak z Whitney. Najgorsze było w tym wszystkim to, że nie mogłem tego zatrzymać.
Gdy oderwała się od moich ust i wyjęła dłoń z mojego ciała, splunęła krwią o podłoże. Uśmiechnęła się, aż runęła na ziemię. Sam długo nie utrzymałem się na nogach i upadłem. Wysłałem sygnał alarmowy do Rhodey’go. Może jeszcze zdążę się z nimi pożegnać.
**Pepper**
Martwiłam się o Tony’ego. Jakaś część instynktu podpowiadała, że wpadł w tarapaty. Gorsze niż moje co się zdarzały ostatnio non stop. Jednak nie byłam w stanie mu pomóc. Byłam za słaba. Ledwo powstrzymywałam się od omdlenia, a od przebudzenia zdarzyło mi się prawie cztery razy odfrunąć.
Rhodey: Pepper, wytrzymaj jeszcze. Wiem, że to trudne.
Pepper: P… Pomóż… mu.
Rhodey: Chciałbym, ale sam nie wiem jak. Poza tym, nie mogę cię zostawić.
Pepper: W… Więc weź… mnie… ze… sobą.
Poprosiłam słabym głosem. Wiedział, iż nie mogliśmy tu dłużej tkwić przez ciągły ziąb. Wręcz arktyczne powietrze.
Rhodey: Zgoda. Trzymaj się mocno.
Wziął mnie na ręce, zaś na plecach miał plecak. Oby dał radę. Kiedyś odwdzięczę mu się za to ile dla nas zrobił. O dziwo nie słyszeliśmy żadnych dźwięków. Nikt nie walczył.
Pepper: J… Już po… wsz…ystkim?
Rhodey: Sam nie wiem. Planeta nadal umiera.
Pepper: Pos… pie… szmy… się.
Rhodey: No wiesz. Trochę ciężko, mając tyle balastu. Łącznie z tobą.
Pepper: G… Głu… pek.
Oboje uśmiechnęliśmy się głupawo, aż zeszliśmy na sam dół. Odebrało mi mowę. Whitney leżała martwa we krwi, a Tony… był ledwo żywy.
Pepper: T… Tony.
Z trudem wymówiłam imię chłopaka, bo ponownie utraciłam siły. Pochłonęła mnie czerń.
**Rhodey**
Wiedziałem, że było mało czasu. Co gorsza zbroja była w kawałkach i niezdolna do lotu, chociaż musiałem jakoś o nich zadbać. Dla Whitney już było za późno na ratunek. Bałem się, że wszyscy umrą. Nie chciałem na to patrzeć. Położyłem Pepper obok z nadal owiniętą folią wokół ciała i przypiętą kroplówką.
Rhodey: Trzymajcie się. Pomoc nadejdzie.
Tony: Tak… sądzisz?
Zdziwiłem się, bo nadal był przytomny. Szkoda tylko, że ciałem przypominał trupa.
Rhodey: Musimy w coś wierzyć, żeby jakoś przetrwać.
Tony: To… ko… nie…c.
Rhodey: Nieprawda. Wciąż jest nadzieja. Szkoda, że tej energii nie znaleźliśmy.
Tony: To… Whitney… była… naszą… misją.
Zatkało mnie. Skąd nasunął mu się taki wniosek? Chyba, że faktycznie tak było. Próbowałem jakoś zatamować krwawienie, obwijając bandażami. Po jego minie znałem odpowiedź. Moje działanie nie pomogłoby w niczym.
Po chwili usłyszałem dźwięk lądującego statku. Na początku wydawało mi się, że miałem omamy. Rozpoznałem logo na boku pojazdu. T.A.R.C.Z.A. Będzie nam się tłumaczył. O ile nas przekona, żeby go tu nie zostawić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Mam pisać dalej ?
Skomentuj co sądzisz o tej notce. Każda twoja opinia jest warta mojej uwagi