Część 8: Straceni

**Rhodey**

Powoli wracała mi przytomność. Całe powietrze było skażone, więc żeby pomóc reszcie musiałem je odtruć. Wykorzystałem lód z działa i zacząłem zamrażać ziemię, blokując przedostawanie się oparów. Pokryłem powierzchnię większą warstwą, dzięki czemu stworzyłem bezpieczny teren. Wziąłem głęboki wdech i podszedłem do przyjaciół. Zacząłem od Tony’ego. Delikatnie go szturchnąłem.

Rhodey: Tony, słyszysz mnie?
Tony: Rhodey…

Odetchnąłem z ulgą. Odzyskał przytomność. Pozostała reszta.

Rhodey: Spróbuj oddychać, ale nie głęboko. Trucizny nadal ją w powietrzu, choć zamroziłem ich źródło.
Tony: Co… z Pepper?
Rhodey: Już patrzę. Jak dasz radę, to zobacz, czy Whitney jest przytomna.

Kiwnął tylko głową. Podszedłem do rudzielca. Ostrożnie potrząsnąłem jej ramionami.

Rhodey: Pobudka, Pepper.

Nie reagowała. Niedobrze. Ponowiłem ten sam ruch.

Rhodey: Ej! Nie rób sobie żartów. Nie śpimy.
Tony: Co się… dzieje?

Odwróciłem się na głos brata, który zdołał ogarnąć drugą dziewczynę. Musiałem działać szybko, a przy okazji nie denerwować go.

Rhodey: Co z Whitney?
Tony: Żyje.
Rhodey: To za mało.

Podałem mu swój plecak z asortymentem medycznym i nie tylko.

Rhodey: Sprawdź i jej pomóż.

Za wszelką cenę starałem się odwrócić jego uwagę. Niechętnie się zgodził. Od razu jak się oddalił zacząłem działać. Zdjąłem hełm gaduły, nakładając na twarz maskę tlenową.

Rhodey: Gdybyś tyle nie mówiła, nie byłabyś w takiej sytuacji.

Skierowałem te słowa do niej, chociaż nadal nie ruszała się. Sprawdziłem też funkcje życiowe. Słabe, ale to była wina niedotlenienia plus trucizny.

Rhodey: Wytrzymaj. Zaraz cię zabierzemy do kryjówki.

Poprosiłem, a następnie zerknąłem, jak szło Iron Manowi. Dawał radę jak na żółtodzioba w takich sprawach.

**Tony**

Zrobiłem to co zwykle Rhodey robił. No i lekarze w szpitalach. Głównie sprawdzałem parametry takie jak puls, ciśnienie i tlen. Mimo wszystko nadal martwiłem się o Pep. Nie wstawała. Coś było nie tak.

Whitney: Martwisz się o nią. Jest silna.
Tony: Wiem, ale… ma spadek… tlenu. Jest… źle. Umrzemy tu.
Whitney: Nie ma takiej opcji. Damy radę wspólnymi siłami, Tony.
Tony: Musimy.

Po chwili zauważyłem, jak lód pękał. Traciliśmy czas. Toksyny znowu się wydostawały z planety. Nie musiałem nic mówić, bo wszyscy zbierali się do ucieczki. Wziąłem plecak, czekając na jakiś plan.

Rhodey: Zabierz ją, Tony. Powiem ci później o wszystkim.
Tony: Pep…

Mój głos się łamał na widok ukochanej. Byłem przerażony, bo wyglądała bardzo kiepsko. Wiedziałem, że potrzebowaliśmy szybkiej reakcji. Użyłem miotacza ognia, przedostając się przez lód.

Tony: No dalej! Pełna noc!

Zdesperowany nie zwracałem uwagi na to, ile energii zużyję do przyspieszenia. Mógłbym poświęcić się dla niej.

Gdy znalazłem się w jaskini, czekałem na resztę. Dołączyli kilka minut później. Byłem wyczerpany. Ledwo czułem bicie serca. Odłożyłem zbroję, upadając na podłoże. Nie potrafiłem oddychać. Ucisk w klatce piersiowej był zbyt silny, a implant ledwo działał.

Tony: No to… się… wkopałem.

Zamglonym wzrokiem dostrzegłem przyjaciół. Ostatnie co widziałem to jak ktoś podbiega. Potem nie było już nic.

**Whitney**

Nie odzywałam się ani słowem. Rhodey miał po uszy roboty. Współczułam mu, ale mogli nie przylatywać na Oplion. Musiałam dowiedzieć się jaki mają cel.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Mam pisać dalej ?
Skomentuj co sądzisz o tej notce. Każda twoja opinia jest warta mojej uwagi

© Mrs Black | WS X X X