**Tony**
Dość długo przemierzaliśmy lądolód, aż naszym oczom ukazała się jaskinia. Tym razem wykonałem skan, aby uniknąć niespodzianek jak poprzednim razem. O dziwo nie wykryłem żadnych istot żywych. Weszliśmy do środka w samą porę, bo zimne podmuchy wiatru pojawiły się wraz z burzą śnieżną. Położyłem Pepper na ziemi, sprawdzając po raz kolejny jej stan.
Tony: Musimy zdjąć kombinezon. W jaskini jest ciepło, więc nie wyziębi się.
Rhodey: No dobra. Tu się z tobą zgodzę, ale wyjaśnij mi wreszcie po co ci odtrutka?
Tony: Najpierw mi pomóż z tym. Jest cholernie… ciężkie.
Już na starcie miałem problem, bo plecak był przeładowany wszystkim, a sam skafander także sporo ważył. Ostrożnie położyliśmy cały balast na bok. Teraz mogłem bardziej dostrzec skutki otrucia.
Tony: Zimne powietrze unieszkodliwia toksyny, więc możemy też zdjąć hełmy.
Rhodey: I tak nie mamy wyboru. Musimy ją zbadać.
Tony: O! Widzę, że jesteś chętny. No to pobawisz się w doktorka.
Rhodey: Co?! Czemu ja?
Tony: Bo masz więcej doświadczenia.
Zaśmiałem się, lecz szybko powaga wróciła na widok chorego rudzielca. Jeszcze nie powiedziałem jej ojcu, że jesteśmy parą. Zabije mnie, jeśli będę winny za śmierć jego córki.
Gdy zdjęliśmy skafandry, odłożyliśmy je na bok. Rhodey wyjął z plecaka apteczkę i włożył na ręce białe rękawiczki.
Tony: Do twarzy ci w tym.
Rhodey: Cicho bądź.
Tony: Ej! Chciałem rozluźnić atmosferę.
Rhodey: Taa… Zastępujesz w tej chwili Pepper.
Tony: Dobra. Już milczę.
Podniosłem ręce na znak kapitulacji. Obserwowałem co jakiś czas czy byliśmy sami.
**Rhodey**
Nie lubiłem takich zabaw, a Tony nie wiedziałby co trzeba sprawdzić. Zacząłem od ciała, dotykając rąk. Wszystko zesztywniałe. Jednak oddychała. Potem przyjrzałem się skórze na szyi. Dostrzegłem parę naczynek w innym kolorze. Taki sam jakim prysnęła gadzina, gdy umarła. Dla pewności wziąłem latarkę i sprawdziłem oczy. Nie wyglądało to dobrze. Białka były pomarańczowe, zaś naczynia krwionośne przybrały ciemnoczerwonej barwy.
Rhodey: Tony, podejdź tu.
Poprosiłem brata, a on jak z pioruna odwrócił się i przykucnął przy niej.
Rhodey: Zatrucie metalami ciężkimi. To mi chciałeś powiedzieć?
Tony: Tak, bo… ten kolor… To… To kylit.
Rhodey: Jesteś pewien?
Tony: Ja już sam nie wiem.
Rhodey: Stary, spokojnie. Pomożemy jej. Jeśli to ten metal, to musimy znaleźć…
Tony: Taki w czystej postaci. Wiem, ale ostatnio zużyłem go z implantu dla Whitney, bo Blizzard zniszczył ostatnią próbkę.
Przykryłem przyjaciółkę kocem termicznym, a pod głowę dałem plecak.
Rhodey: Nie chcę cię martwić, ale mamy mało czasu. Jeśli to kylit, to trzeba zebrać go i przynieść tutaj. Jeśli mamy do czynienia z czymś innym, wtedy pogorszymy sprawę.
Tony: Za mało wiemy, Rhodey.
Rhodey: Musimy zaryzykować. Nie mamy wyboru. Ja pójdę po metal, a ty przypilnujesz jej.
Zasugerowałem najlepszą z możliwych opcji. Po jego minie było widać niezadowolenie.
Rhodey: Nie możesz zużywać zbyt wiele mocy.
Tony: Tylko, że zbroja jest szybsza. Dam radę, mamusiu.
Rhodey: To nie jest śmieszne. Jeszcze coś ci się stanie i…
Nie dokończyłem, bo ciało dziewczyny zaczęło się trząść.
Tony: Widzisz? Musisz tu zostać.
Rhodey: Tony!
Dość szybko ubrał zbroję i zniknął. Zadecydował za mnie, więc musiałem czuwać przy chorej. Podałem odpowiedni lek przez strzykawkę, aplikując ją w ramię. Powoli ciało się wyciszało. Z plecaka wyjąłem laptop, przez który mogłem obserwować funkcje życiowe naszej trójki. Definitywnie walczyliśmy z czasem.
**Tony**
Przeskanowałem cały obszar, szukając metalu. Przechodziłem wzdłuż pasma górskiego. To była męcząca wyprawa przez burzę. Musiałem oszczędzać siły, dlatego resztę energii używałem z własnych mięśni.
Po dotarciu na sam szczyt, dostrzegłem świecące się kryształy w skałach. Podszedłem do nich i zacząłem je zbierać.
Tony: Tyle powinno wystarczyć.
Powiedziałem sam do siebie, biorąc metal. Powoli schodziłem w dół tą samą drogą, którą wszedłem.
Niespodziewanie oberwałem jakąś wiązką promieni. Nie wiedziałem co to było, lecz lądowanie było twarde. Upadłem na kamienie. Zbroja nie wykryła żadnych obrażeń, choć nie potrafiłem wstać. Ciało było ociężałe. Wpatrywałem się w postać, mierzącą we mnie bronią. Nie mogłem się poddać. Musiałem coś zrobić.
Dość długo przemierzaliśmy lądolód, aż naszym oczom ukazała się jaskinia. Tym razem wykonałem skan, aby uniknąć niespodzianek jak poprzednim razem. O dziwo nie wykryłem żadnych istot żywych. Weszliśmy do środka w samą porę, bo zimne podmuchy wiatru pojawiły się wraz z burzą śnieżną. Położyłem Pepper na ziemi, sprawdzając po raz kolejny jej stan.
Tony: Musimy zdjąć kombinezon. W jaskini jest ciepło, więc nie wyziębi się.
Rhodey: No dobra. Tu się z tobą zgodzę, ale wyjaśnij mi wreszcie po co ci odtrutka?
Tony: Najpierw mi pomóż z tym. Jest cholernie… ciężkie.
Już na starcie miałem problem, bo plecak był przeładowany wszystkim, a sam skafander także sporo ważył. Ostrożnie położyliśmy cały balast na bok. Teraz mogłem bardziej dostrzec skutki otrucia.
Tony: Zimne powietrze unieszkodliwia toksyny, więc możemy też zdjąć hełmy.
Rhodey: I tak nie mamy wyboru. Musimy ją zbadać.
Tony: O! Widzę, że jesteś chętny. No to pobawisz się w doktorka.
Rhodey: Co?! Czemu ja?
Tony: Bo masz więcej doświadczenia.
Zaśmiałem się, lecz szybko powaga wróciła na widok chorego rudzielca. Jeszcze nie powiedziałem jej ojcu, że jesteśmy parą. Zabije mnie, jeśli będę winny za śmierć jego córki.
Gdy zdjęliśmy skafandry, odłożyliśmy je na bok. Rhodey wyjął z plecaka apteczkę i włożył na ręce białe rękawiczki.
Tony: Do twarzy ci w tym.
Rhodey: Cicho bądź.
Tony: Ej! Chciałem rozluźnić atmosferę.
Rhodey: Taa… Zastępujesz w tej chwili Pepper.
Tony: Dobra. Już milczę.
Podniosłem ręce na znak kapitulacji. Obserwowałem co jakiś czas czy byliśmy sami.
**Rhodey**
Nie lubiłem takich zabaw, a Tony nie wiedziałby co trzeba sprawdzić. Zacząłem od ciała, dotykając rąk. Wszystko zesztywniałe. Jednak oddychała. Potem przyjrzałem się skórze na szyi. Dostrzegłem parę naczynek w innym kolorze. Taki sam jakim prysnęła gadzina, gdy umarła. Dla pewności wziąłem latarkę i sprawdziłem oczy. Nie wyglądało to dobrze. Białka były pomarańczowe, zaś naczynia krwionośne przybrały ciemnoczerwonej barwy.
Rhodey: Tony, podejdź tu.
Poprosiłem brata, a on jak z pioruna odwrócił się i przykucnął przy niej.
Rhodey: Zatrucie metalami ciężkimi. To mi chciałeś powiedzieć?
Tony: Tak, bo… ten kolor… To… To kylit.
Rhodey: Jesteś pewien?
Tony: Ja już sam nie wiem.
Rhodey: Stary, spokojnie. Pomożemy jej. Jeśli to ten metal, to musimy znaleźć…
Tony: Taki w czystej postaci. Wiem, ale ostatnio zużyłem go z implantu dla Whitney, bo Blizzard zniszczył ostatnią próbkę.
Przykryłem przyjaciółkę kocem termicznym, a pod głowę dałem plecak.
Rhodey: Nie chcę cię martwić, ale mamy mało czasu. Jeśli to kylit, to trzeba zebrać go i przynieść tutaj. Jeśli mamy do czynienia z czymś innym, wtedy pogorszymy sprawę.
Tony: Za mało wiemy, Rhodey.
Rhodey: Musimy zaryzykować. Nie mamy wyboru. Ja pójdę po metal, a ty przypilnujesz jej.
Zasugerowałem najlepszą z możliwych opcji. Po jego minie było widać niezadowolenie.
Rhodey: Nie możesz zużywać zbyt wiele mocy.
Tony: Tylko, że zbroja jest szybsza. Dam radę, mamusiu.
Rhodey: To nie jest śmieszne. Jeszcze coś ci się stanie i…
Nie dokończyłem, bo ciało dziewczyny zaczęło się trząść.
Tony: Widzisz? Musisz tu zostać.
Rhodey: Tony!
Dość szybko ubrał zbroję i zniknął. Zadecydował za mnie, więc musiałem czuwać przy chorej. Podałem odpowiedni lek przez strzykawkę, aplikując ją w ramię. Powoli ciało się wyciszało. Z plecaka wyjąłem laptop, przez który mogłem obserwować funkcje życiowe naszej trójki. Definitywnie walczyliśmy z czasem.
**Tony**
Przeskanowałem cały obszar, szukając metalu. Przechodziłem wzdłuż pasma górskiego. To była męcząca wyprawa przez burzę. Musiałem oszczędzać siły, dlatego resztę energii używałem z własnych mięśni.
Po dotarciu na sam szczyt, dostrzegłem świecące się kryształy w skałach. Podszedłem do nich i zacząłem je zbierać.
Tony: Tyle powinno wystarczyć.
Powiedziałem sam do siebie, biorąc metal. Powoli schodziłem w dół tą samą drogą, którą wszedłem.
Niespodziewanie oberwałem jakąś wiązką promieni. Nie wiedziałem co to było, lecz lądowanie było twarde. Upadłem na kamienie. Zbroja nie wykryła żadnych obrażeń, choć nie potrafiłem wstać. Ciało było ociężałe. Wpatrywałem się w postać, mierzącą we mnie bronią. Nie mogłem się poddać. Musiałem coś zrobić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Mam pisać dalej ?
Skomentuj co sądzisz o tej notce. Każda twoja opinia jest warta mojej uwagi