Czerwony festiwal


Nadszedł czas festiwalu w chińskiej dzielnicy Nowego Jorku. Tony razem z Pepper i Rhodey’m wyszli na miasto, by obchodzić Nowy Rok. Podziwiali wspaniałe dekoracje, wiszące lampiony i fajerwerki. To był jedyny dzień bez ratowania świata. Jedyny, ale i ostatni dla pewnego człowieka. Cała uroczystość trwała w najlepsze. Co niby mogłoby się wydarzyć?

Pepper: Wow! Jaki wielki smok! Tony, zróbmy sobie z nim zdjęcie.
Tony: Proszę bardzo. Nie ma problemu.

Wyjął komórkę, wykonując fotografię.

Pepper: Ej! Zasłoniłeś kciukiem!
Tony: To nie mój palec.
Pepper: Rhodey!
Rhodey: No co? Chciałem zetrzeć kurz.
Pepper: Marne wytłumaczenie.

Zrobiła skwaszoną minę. Wykonali drugą próbę, a smok nadal był za nimi. Uśmiechnęli się, zbliżając twarze do aparatu, aż wyszła im fotka. Kolejne zrobił Rhodey, gdy ruda cmoknęła swojego chłopaka w policzek.

Pepper: No i elegancko. Co teraz?
Rhodey: Chodźmy coś zjeść. Nigdy w życiu nie jadłem chińszczyzny.
Pepper: Poważnie? Ty byś jedynie jadł, a w czasie festiwalu mamy się bawić, zaszaleć i wytańczyć się.
Rhodey: Może i tak, ale na następny dzień mamy szkołę… Tony, jak implant?
Tony: Musiałeś o to zapytać. Nie byłbyś sobą, co? Jest w porządku. Naładowany w pełni.
Rhodey: Obyś nie kłamał.
Pepper: Mogę sprawdzić.
Tony: Och! Przestańcie. Zajmijcie się sobą.

Dziewczyna chwyciła za jego dłoń, przyglądając się odczytom na bransoletce.

Pepper: Nie kłamie. Jest tyle, ile ma być.
Rhodey: To się cieszę. Ktoś jest głodny poza mną?
Tony: Ja chętnie coś zjem.
Pepper: Skoro ty, to ja też.
Rhodey: Normalnie bliźniaki.
Pepper: Rhodey, bo ci…
Tony: Ej! Wyluzuj! Przynajmniej nie mówi o ptakach.
Pepper: Powinien być gołębiarzem.
Tony, Rhodey: GOŁĘBIARZEM?
Pepper: No tak. Zajmuje się gołębiami, co są ptakami i w ogóle.
Rhodey: Sama jesteś gołąb.

Zaśmiał się tak głupkowato, aż dostał z liścia. Geniusz wybuchnął śmiechem, bo sytuacja była wręcz komiczna dla niego. Lubiał utarczki między przyjaciółmi. Zwłaszcza te w zbrojowni. Głodomor prowadził ich po zapachu do dobrej knajpy z chińskim żarciem. Zamówili sajgonki z makaronem wraz z sosem.

Rhodey: Nie mogę się doczekać, aż tego spróbuję. W karcie menu wygląda apetycznie.
Pepper: Chyba, jak ci zasmakuje, będziesz prosił o dokładkę. Zakład o pięć dolców, że tak będzie?
Tony: O! Jestem za.
Rhodey: Okej. Piszę się na to.
Pepper: Świetnie. Najpierw coś zjemy, a potem możemy iść na pokaz sztucznych ogni.
Tony: Ty chyba znasz cały plan, Pep.
Pepper: No tak. Chcę być z wami, jak najdłużej.

Po odpowiedniej długości czasu oczekiwania, kelner przyniósł dania. Jedno z nich wyróżniało się dodatkową “przyprawą”. Chińczyk położył dania na stole, życząc “smacznego” w swoim ojczystym języku. Przyjaciele zaczęli konsumować. Tony czuł piekło na języku przez ostrość sosu, zaś reszta jadła bez zwracania uwagi na pikantny smak.

Pepper: I jak, Rhodey? Dokładeczkę?
Rhodey: Mmm… Pychota. Bardzo dobre, ale jakoś mało dali tego makaronu.
Pepper: Heh! Tobie zawsze czegoś brakuje… Tony, jak u ciebie? Tony?
Tony: Gorące. Zaraz mi wypali żołądek!

Wybiegł do łazienki, pijąc wodę z kranu. Był tak spragniony, a do tego chciał pozbyć się tego wulkanu, dlatego nie zwracał uwagi na innych klientów knajpy.
Nagle poczuł się dziwnie. Miał zawroty głowy, brzuch ściskał niemiłosiernie mocno, aż całe jedzenie podchodziło mu do gardła.

Tony: Niedobrze mi.

Natychmiast wszedł do wolnej kabiny, zwracając całe żarcie. Trochę tam siedział, a ukochana się zaniepokoiła. Spojrzała na zegarek.

Pepper: Nie wraca już dziesięć minut. Coś musiało się stać.
Rhodey: Pepper, on jest dużym chłopcem. Da sobie radę.
Pepper: Myślisz? Może… Może lepiej sprawdzić, czy wszystko gra?
Rhodey: O! Chyba wychodzi.

Był blady, jak ściana, a do tego drżał z zimna. Dostał gorączki. Pepper podbiegła do niego i zaprowadziła do stolika. Dotknęła jego czoła. Zmartwiła się jeszcze bardziej.

Pepper: Chińszczyzną się zatrułeś?
Tony: Nie wiem. Zawsze, jak jadłem, nic mi nie było.
Rhodey: Może po latach się zmieniło.
Tony: Może. Nie wiem. Nie jestem już głodny, choć zwymiotowałem całe żarło.
Pepper: Lepiej wróć do domu. Nie wyglądasz za dobrze. Jeśli to zatrucie, powinieneś leżeć w łóżku.
Tony: Nie mam takiego zamiaru.
Pepper: Uparciuch.
Tony: Nic mi nie będzie. To ma być niezapomniany wieczór, więc niech taki będzie.
Pepper: Ale, gdybyś poczuł się źle, powiedz.
Tony: Dobrze. Powiem na pewno.
Rhodey: Jeśli wam to nie przeszkadza, wezmę na wynos.

Chory lekko się uśmiechnął, zmuszając się do tego. Nadal nie czuł się zdrowo. Zaczął się bać. Czego? Czegoś, czego nie widać, a istnieje.
Gdy histeryk wziął ze sobą chińszczyznę, jadł ją pałeczkami w trakcie drogi na pokaz. Rudzielec nie zamierzał zostawić słabego bruneta, dlatego trzymał silnie za rękę. Długo nie szli do odpowiedniego miejsca i po jakiś pięciu minutach, dostrzegli ludzi w rękach ze sztucznymi ogniami. Wzięli po jednym, a na niebie dostrzegli fajerwerki o różnych barwach oraz kształtach. Nastolatek wyjął swój nowoczesny telefon, wykonując kilka zdjęć. Większość z nich nie wyszła zbyt prosto, gdyż drżenie rąk nie pozwalało na trzymanie gadżetu prosto. Potem pokazał im ujęcia.

Pepper: Wyszło pięknie.
Tony: Nie kłam. Wiem, że są fatalnej jakości.
Pepper: Nieprawda. Są oryginalne i naprawdę ładne.
Rhodey: Też tak uważam. Będziemy mieli pamiątki.
Pepper: Rhodey, czy będziesz to pudełko dojadał w nieskończoność? Przestań pastwić się nad nim i wywal je.
Rhodey: Już kończę.

Wyjadł resztkę makaronu, a następnie wrzucił pusty kartonik wraz z pałeczkami do pobliskiego kosza.

Pepper: Tak lepiej.

Nagle zadzwonił telefon Rhodey’go. Jego mina nabrała innego wyrazu twarzy.

Pepper: Kto dzwoni?
Rhodey: Mama. Pewnie chce, żebyśmy wracali do domu.
Pepper: Ej! Dopiero dwudziesta pierwsza. Noc jeszcze młoda, a nawet nie tańczyliśmy. Ty idź, ale Tony jest mój.

Objęła go, pokazując swoje przywiązanie.

Rhodey: No dobra. Pogadam z nią.

Oddalił się, a zakochani pozostali sami, spoglądając w niebo na niezwykłe widowisko.

Pepper: Wiesz, co ci powiem?
Tony: Co?
Pepper: Kocham cię, Tony. Wiem, że ty mnie też, choć czasem mam wątpliwości, a do tego jestem zazdrosna o twoje zbroje, bo czasami spędzasz z nimi za wiele czasu, a mnie ignorujesz, co jest naprawdę irytujące i…

Przerwał jej pocałunkiem.

Tony: Kocham cię najbardziej na całym świecie. Kocham i nie przestanę.
Pepper: Wiem o tym. Wiem.

Rhodey nadal nie wracał. Tak długo nawijał z rodzicielką, że dziewczynie skończyła się anielska cierpliwość. Razem z ukochanym poszli za światłami latarni oraz tłumem ludzi. Fajerwerki nadal było słychać, a do tego do ich uszu dotarł huk petard. Tak wielki huk, że mogły odpaść uszy. Tylko, czy to aby na pewno były petardy?

Pepper: Tony, idziesz? Tony?

On stał w miejscu. Cały świat zatrzymał się. Słyszał niewyraźne wołanie. Nie miał bladego pojęcia, co się dzieje. Wszystko stało się jasne, jak dostrzegł trzy dziury w bluzce, a poza nimi kapała krew na podłoże.

Pepper: Tony? Tony!

Gwałtownie upadł, zaś krwawienie było coraz silniejsze. Ludzie byli przerażeni i uciekali w popłochu. Myśleli tylko o jednym. Uciec i przeżyć.

Pepper: Niech mi ktoś pomoże! Błagam! Potrzebuję pomocy!

Jej krzyki usłyszał Rhodey, który zakończył swoją “miłą” pogawędkę. Był tak samo przerażony, gdy zobaczył krew na chodniku. Od razu chciał wyjaśnień.

Rhodey: Co się stało?!
Pepper: Nie wiem! Nie mam pojęcia! Ktoś strzelił! Trzy razy!
Rhodey: Pepper, spokojnie. Spójrz mi w oczy. Uspokój się.

Zrobiła, co nalegał, aż powoli odzyskiwała spokój ducha.

Rhodey: Musimy zatamować krwawienie i zadzwonić po pomoc. Tak, Pepper?
Pepper: Tak.

Rhodey powiadomił służby medyczne, zaś ona wyjęła z torebki całą paczkę chusteczek. W miejsce dziur wcisnęła je, aż całe przesiąknęły czerwoną cieczą. Znowu zamierzała panikować.

Rhodey: Tony, nie możesz zasnąć. Musisz być silny, słyszysz? Wygrasz to, chłopie.
Tony: Rhodey… Ekhm… Ja… Ja nie wiem… czy to możliwe… Cały ten dzień… był dziwny. Coś… Coś musiało… się zdarzyć.
Rhodey: Pomoc jest w drodze.
Tony: Nie zdążą… Czuję… to.
Pepper: Ej! Nawet tak nie mów! Wyjdziesz z tego, jasne? Nie możesz się poddać! Nie umrzesz!

Krzyczała tak głośno, że medycy nie musieli pytać, gdzie znajduje się osoba postrzelona. Dotarli za nim i kazali odsunąć się. Przenośny kardiomonitor pokazywał słabnący puls. On walczył, lecz organizm sam skazywał się na przegraną. Lekarz podał lekarstwa, zaś pozostałe osoby z zespołu starały się zatamować krwotok. Nie dawali zbyt wielkich szans na przeżycie. Czas uciekał, brakowało środków, a odległość od szpitala stanowiła poważną przeszkodę.

Lekarz: Przykro mi. Zanim byśmy dojechali do szpitala, umarłby w karetce.
Pepper: Co mamy zrobić? Czekać, aż tutaj zginie?!
Lekarz: Został postrzelony, prawda? Nie mogę operować bez odpowiedniego sprzętu. Nie można nic zrobić.
Pepper: Nie… Nie może pan. Chcecie go zostawić na śmierć?! Co z was za ludzie?!
Tony: Pep, przestań.
Lekarz: To cud, że jeszcze reaguje. Jest silny, ale my jesteśmy bezradni. Możemy tylko czekać.

Kiedy już sytuacja była fatalna, pogorszyła się jeszcze bardziej. Wszystko z winy implantu. Ból doskwierał przy sercu, a mechanizm wyłączył się, co wiązało się z tym, że też stracił przytomność. Teraz panika, przerażenie oraz bezradne krzyki można było usłyszeć z ust Pepper. Doktor sprawdził bicie serca, które na tyle osłabło, aż zdecydował się uderzyć z defibrylatora.

Pepper: To go zabije!
Lekarz: Już umiera. Nie zaszkodzimy mu bardziej.
Pepper: Nie! Przestańcie! Błagam! Nie róbcie tego!

Walczyła rękami i nogami, lecz jeden z ratowników trzymał ją za ręce, by nic nie robiła. Z oczu wypłynęły łzy. Mężczyzna użył jednego uderzenia o średniej mocy. Nie podziałało. Zwiększył moc. Również nie zadziałało. Dodatkowe dawki adrenaliny też nie przyniosły oczekiwanego rezultatu.

Lekarz: Czas zgonu. 22:53.

Nikt nic nie powiedział. Ona straciła siły. Jedynie płakała nad zwłokami. Nie mogła przestać. Na miejsce zdarzenia została wezwana policja. I na tym historia powinna się skończyć, lecz nie do końca. Pepper Potts powiesiła się.


--**--

To taki one shot. Specjalnie dla Karoliny aka Sadystka.

2 komentarze:

Mam pisać dalej ?
Skomentuj co sądzisz o tej notce. Każda twoja opinia jest warta mojej uwagi

© Mrs Black | WS X X X