Część 9: Sprawa wielkiej wagi



**Tony**


Siedziałem z Rhodey’m i Pepper w szkole na teście z angielskiego. Nie potrafiłem odpowiedzieć na żadne z pytań, a co dopiero zinterpretować wiersz. Byłem uziemiony. Brak opcji oraz pomysłów. Jedynie historyk pisał z łatwością egzamin, co mogłem dostrzec po spokoju ducha, a długopis bazgrał, niczym z automatu wszelkie jego myśli.


Tony: Kapituluję.


Powiedziałem szeptem do siebie, aby nikt tego nie słyszał. Oddałem pani profesor kartkę, a następnie wyszedłem z klasy na dach Akademii. Przez większość czasu siedziałem tam sam, spoglądając w budynki różnych firm. Zastanawiałem się, czy Iron Man będzie miał dziś wolne.


Pepper: O! Tu jesteś!


Ten głos rozpoznałbym bez patrzenia za siebie. Rudzielec dosiadł się do mnie, patrząc w ten sam punkt, co ja.


Pepper: Jak ci poszło?
Tony: Kiepsko. Roberta będzie zła.
Pepper: Oj! Angielski czasem bywa trudny, ale nie martw się. Rhodey ci udzieli korepetycji i na pewno poprawisz swój wynik, skoro uważasz, że było tak kiepsko.
Tony: A ty?
Pepper: Raczej napisałam na wystarczającą ilość punktów.

Mijały kolejne minuty, a naszego druha brakowało.


Tony: Rhodey jeszcze nie skończył?
Pepper: Chyba za bardzo się rozpisuje i braknie mu kartki.
Tony: Poczekajmy na niego.


Kiedy wstałem w celu rozruszania kości, zakręciło mi się w głowie. Niemożliwe, żebym się zatruł.


Pepper: Tony, wszystko gra?
Tony: Pepper…


Upadłem na kolana, walcząc z bólem. Klatka piersiowa tak była ciasna, że nie mogłem oddychać. Długo nie wytrwałem i całym ciałem leżałem na dachu.


Pepper: Tony! Tony, trzymaj się! Idę po pomoc!
Tony: Pep, nie… Nie zostawiaj… mnie… Proszę.
Pepper:  Przecież wrócę. Poczekaj tu na mnie.


Zanim straciłem możliwość obserwacji, jej sylwetka rozmazywała się. Im była coraz dalej, tym bardziej bałem się, że już nigdy nie zobaczę mojej rudej. Mojej Patricii Potts.
Nagle cały świat pokryła ciemność. Nie istniało już nic.


**Rhodey**


Nie zdążyłem. Odjechali beze mnie, ale przynajmniej odebrałem bagaże bez najmniejszego problemu. Nie wiedziałem, w jakim szpitalu miał znaleźć się Tony. W Paryżu było ich mnóstwo.
Niespodziewanie zadzwonił mój telefon. Od Pepper. Natychmiast odebrałem.


Rhodey: Pepper, gdzie jesteś? Nie udało mi się was złapać.
Pepper: Jestem w drodze do szpitala. Wyślę ci adres SMS-em, bo nie umiem wymówić tej nazwy.
Rhodey: No dobra. Będę czekać.
Pepper: Ej! Nie rozłączaj się! Jesteś mi potrzebny!
Rhodey: Co się dzieje?
Pepper: Nic, ale mam problem z formularzem! Bez tego nie będą wiedzieli, jak mu pomóc!
Rhodey: Okej. Po pierwsze: uspokój się. Po drugie: twoja wiedza jest wystarczająca. Resztę można wypełnić przed możliwą operacją.
Pepper: Błagam. Nie mów mi o takich rzeczach. Musi wydobrzeć.
Rhodey: I tak będzie. Posłuchaj mnie, Pepper. Bądź przy nim, a ja zaraz do was dołączę.
Pepper: Ale ty nie masz zielonego pojęcia, jak się boję!
Rhodey: Pepper, uspokój się. Już tam jadę.


Zakończyłem rozmowę, ponieważ nie zamierzałem słuchać jej krzyków. Potrzebowała opanować swoje emocje. W takim stanie nic nie zdziała, a przecież chce mu pomóc.
Po zapłaceniu za taksówkę, otrzymałem wiadomość od niej z adresem. Pokazałem to kierowcy, który od razu wiedział, jaką wybrać trasę. Wszelkie walizki położyłem na pustych siedzeniach za pozwoleniem kierowcy. Również martwiłem się o stan kumpla. Wszyscy przeżywali ten strach.
Dwadzieścia minut później, znalazłem się u celu. Wziąłem balast ze sobą. Moje umiejętności w komunikacji z obcokrajowcami były dość przeciętne, ale jakoś zapytałem w rejestracji o przyjaciela. Dowiedziałem się, że jest na zabiegu. Nie byłem w stanie zapamiętać nazwy, więc poszedłem pod drzwi zabiegówki. Tam natrafiłem na rudzielca. Rzuciła mi się w ramiona.


Pepper: Rhodey, nareszcie!
Rhodey: Whoa! Zaraz mnie udusisz!
Pepper: Przepraszam.


Uwolniła mnie z uścisku, siadając z powrotem na krześle. Zrobiłem to samo, gdyż byłem zmęczony. Podała mi kartki do wypełnienia.


Pepper: Z tym mam kłopot. Lekarz powiedział, że potrzebuje pełnych informacji oraz zgody rodzica na leczenie, więc mamy kłopot, bo pani Rhodes nie przyjedzie do Francji i musimy coś innego wymyślić.
Rhodey: Naszą nadzieją jest doktor śmieszek. Mam nadzieję, że tutaj przyleci.


Bez najmniejszego trudu udało mi się zapełnić brakujące dane. Większość z nich znałem na pamięć.


Rhodey: Gotowe. Co mam z tym zrobić?
Pepper: Musimy poczekać, aż skończą.
Rhodey: A długo już to trwa?
Pepper: Z jakieś pięć minut na pewno.
Rhodey: Podobno to jakiś zabieg. Mówił, co chcą zrobić?
Pepper: Ech! Jestem w tym zielona, ale przez implant będą mieć kłopoty.
Rhodey: Wiem. I to jest w tym wszystkim najbardziej przerażające.


Kiedy oboje chcieliśmy zamilknąć, drzwi od sali otworzyły się. Usiłowaliśmy porozmawiać z doktorem, ale całkowicie nas ignorował. Całą drogę na oddział obserwacji zachowywał milczenie. Dopiero przy podpięciu do odpowiednich aparatów i sprzętu do monitorowania pracy serca, Pepper nie wytrzymała i szarpnęła go za kitel.


Pepper: Co z nim? Zrobiliście coś? Będzie żył? Jak długo będzie nieprzytomny? Implant sprawiał kłopoty? Proszę mi powiedzieć, bo zacznę krzyczeć!


No i chyba nic nie zrozumiał.


Rhodey: Przepraszam za nią, ale bardzo się boi o niego. Niech pan powie, czy wszystko z nim w porządku.
Lekarz: Nie zrobiliśmy nic poza podaniem leków. Na razie zostaje nam tylko obserwacja.
Rhodey: Czyli nie było żadnego zabiegu?
Lekarz: Przez to, co ma umieszczone na klatce piersiowej, nie mogliśmy. Jednak mam dla was dobre wieści. Poprawiła się wydolność oddechowa, lecz na wszelki wypadek ma maskę, która dostarczy odpowiednią ilość tlenu.


Przekazałem mu formularz, z czego niewiele rozumiał. Musiałem mu wytłumaczyć. Dobrze, że znał angielski.


Rhodey: Coś nie tak?
Lekarz: Czym dokładnie jest implant?
Rhodey: To taki wspomagacz, który ma pobudzać serce do działania. Wysyła impuls, dzięki czemu może żyć.
Lekarz: Rozumiem, więc dobrze zrobiłem, rezygnując z małej ingerencji chirurgicznej. Jednak i tak potrzebuję zgody na leczenie.
Pepper: A skoro było zagrożenie życia, czy takie świstki papieru nie powinny być, aż takie ważne? Przecież do tego czasu mógłby umrzeć.
Lekarz: Doskonale pojmuję, co masz na myśli. Takie są zasady.
Rhodey: A gdyby je tak lekko nagiąć? Moja mama jest jego opiekunką prawną i raczej nie poleci do Paryża przez ciągły natłok pracy.
Lekarz: Hmm… W takim wypadku można załatwić to w inny sposób.
Rhodey, Pepper: JAKI?
Lekarz: Jeśli lekarz chłopaka będzie miał na papierku zgodę od opiekuna, ustalając wszelkie procesy leczenia, wtedy jesteśmy w stanie podjąć jakieś kroki.


No i tu leżał pies pogrzebany. Specjalista spisał odpowiednie dane i poszedł odwiedzić innych pacjentów z tego samego oddziału. My zostaliśmy.


Pepper: Musimy czekać.
Rhodey: Wiem o tym, Pepper. Wiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Mam pisać dalej ?
Skomentuj co sądzisz o tej notce. Każda twoja opinia jest warta mojej uwagi

© Mrs Black | WS X X X