Część 1: Żegnaj, Nowy Jork



**Pepper**


Czekałam na swoich przyjaciół, którzy mieli lecieć ze mną w największą przygodę życia. Wielokrotnie sprawdzałam, czy zabrałam ze sobą wszystko, co jest potrzebne. Nawet zainwestowałam w apteczkę, bo z takim Tony’m może wiele się dziać. Jednak głównym celem podróży jest odpoczynek. Tak. Należyte wakacje za cały ten trud bycia bohaterami. No może ja nie mam jeszcze zbroi, ale i tak moja pomoc powinna być doceniona. Zbieranie informacji, wsparcie, a przede wszystkim pomaganie w utrzymaniu tajemnicy. Tatuś nadal sądzi, że chodzę po szkole na zajęcia z karate.
Kiedy nerwowo chodziłam wokół walizki, wreszcie dostrzegłam panią Rhodes oraz tych wariatów, bez których moje życie potoczyłoby się o wiele inaczej. Rzuciłam im się w ramiona, tuląc.


Pepper: No nareszcie! Co tak długo?
Tony: To przez Rhodey’go.
Pepper: Hahaha! Niech zgadnę. Sprawdzał, czy nie zapomniałeś o ładowarce?
Tony: Coś w ten deseń.
Pepper: Och! Typowe, ale na szczęście lecimy za godzinę, choć została jeszcze odprawa i…
Virgil: Oni to wiedzą, Patricio. Zdążycie.
Roberta: A tak w ogóle, kto wpadł na pomysł na wycieczkę dookoła świata?
Pepper: Ja.


Przyznałam się bez bicia, szczerząc się głupawo do nich.


Rhodey: Może już chodźmy. Na pewno zadzwonię, kiedy będziemy na miejscu.
Roberta: Oby, bo inaczej nie będzie miło po waszym powrocie.
Rhodey: Mamo, nie zapomnę. Nie bój się.
Roberta: Ja się nie boję, ale widząc, jak Tony pobladł, to bardziej do niego kieruj te słowa.


Miała rację. Był blady, jak ściana, a raczej nie był chory. Bardziej robił się chory na myśl o locie samolotem. Złe wspomnienia.


Pepper: Tony, jesteśmy z tobą.
Tony: Wiem, ale i tak mam te obawy.
Rhodey: Chłopie, nie spuścimy cię ani na chwilę z oczu.
Tony: Ej! Nie jestem dzieckiem, że macie mnie niańczyć.
Rhodey: To tak dla bezpieczeństwa.
Tony: Rhodey, ty i te twoje tłumaczenia.
Rhodey: Po prostu chcę cię zapewnić, że nic ci nie grozi.
Pepper: Młotku, ja od tego jestem.


Zaśmialiśmy się we trójkę, a następnie poszliśmy do kontroli bagażu. Tony ze względu na implant nie mógł przejść przez bramkę, ale dokumentacja o urządzeniu wystarczyła, żeby władze pozwoliły mu wejść na pokład maszyny. Wraz z histerykiem dołączyłam do niego po kilku minutach. Również zostaliśmy wpuszczeni. Wzięliśmy ze sobą plecaki, ponieważ reszta balastu spoczywała na innym poziomie. Usiedliśmy na odpowiednie miejsca, przechodząc między pozostałych pasażerów. Wybrałam miejsce obok geniusza, który usadowił się przy oknie, zaś nasz kumpel ulokował się po przeciwnej stronie.
Po otrzymaniu informacji z prośbą o zapięciu pasów, zrobiliśmy to. Przez chwilę wpatrywaliśmy się w rodziców, machając im na pożegnanie. Mój chłopak bardzo się zdenerwował przez odczucie pierwszych turbulencji. Chwyciłam go za rękę, uspokajając.


Pepper: Ej! Spokojnie. To normalne.
Tony: Pepper…
Pepper: Nie jesteś sam. Zresztą, pokonałeś wielu wrogów, dlatego taki lot nie powinien być dla ciebie taki straszny. Weź głęboki wdech i wydech.


Byłam zadowolona z siebie, bo pomogłam niebieskookiemu. Od razu rozluźnił się, kładąc głowę na moje ramię. Pogłaskałam go po włosach, jakby był moim synkiem.


Pepper: Już dobrze?
Tony: Tak… Dziękuję.
Pepper: Do usług.


Uśmiechnęłam się, lecz dźwięk chichotu Rhodesa zdołałam usłyszeć.


Pepper: Co cię tak bawi? A limo chcesz mieć pod okiem?
Rhodey: Wybacz. Po prostu martwisz się o niego bardziej, gdyby był twoim dzidziusiem.
Pepper: Zaraz ty będziesz dzidziusiem, jak ci przydzwonię w kasztanki.
Rhodey: Au! Na samą myśl już mnie boli.
Pepper: No to cicho.
Rhodey: Chyba zasnął.
Pepper: Serio?


Poklepałam Einsteina po policzku. Ani nie drgnął. Jednak usłyszałam chrapanie.


Pepper: No i nie będę mogła z nim pogadać.
Rhodey: A ja? Przecież chętnie cię wysłucham.
Pepper: Ty tylko zanudzasz historią.
Rhodey: Cóż… Takie mam hobby.
Pepper: Wnerwianie ludzi jest twoim hobby?
Rhodey: Nie! Źle mnie zrozumiałaś. Historia jest…
Pepper: To twoja kochanka. Martwa, w twardej oprawie, ale kochanka.
Rhodey: Dobra. Nie było tematu.


Lekko parsknęłam śmiechem. Rozluźnił napiętą atmosferę.


Rhodey: Dzięki, Pepper.
Pepper: Ej! Nie chciałam cię urazić.
Rhodey: To nie to. Po prostu jestem ci wdzięczny, bo pomogłaś mu.
Pepper: Zrobiłam, co trzeba było zrobić. Nic wielkiego.
Rhodey: Mimo wszystko, czeka nas wiele takich lotów. Z Londynu do Stambułu, a potem do Bombaju.
Pepper: I Delhi, Singapur, Hongkong plus Szanghaj i na koniec Tokio. A! Do tego powrotny.
Rhodey: Musi to jakoś przeżyć.
Pepper: Gdyby przespał całą podróż, tak byłoby najlepiej.
Rhodey: Być może, choć wtedy jest narażony na koszmary.
Pepper: I tak źle i tak niedobrze. Och! Przerąbane, Rhodey.
Rhodey: Damy radę. On liczy na nas.
Pepper: Wiem, dlatego nie zostanie sam.


Wiedziałam, co miał na myśli, więc czuwałam tak długo, dopóki nie zmorzył mnie sen. Kolej na ciebie, Rhodey.


**Rhodey**


Zasnęli. Mogłem pokusić się o uderzenie w kimę, ale ktoś musiał mieć oko na Tony’ego. Książka mogła poczekać. Obserwowałem, czy nie robił żadnych gwałtownych ruchów. Wszystko wyglądało na całkiem normalne. Z wyjątkiem jednego elementu. Implant zwariował. Pozwoliłem sobie na odpięcie pasów i podejście do nich.
Już chciałem walnąć delikatnie w policzek chorego, aż oberwałem w pysk od rudej.


Pepper: Rhodey, co to mają być za chore podchody?!
Rhodey: Coś się z nim dzieje.
Pepper: Nie rozumiem.
Pepper: Popatrz.


Wskazałem na mechanizm. O dziwo zachowywała spokój.


Pepper: Wiem, co to znaczy. Nie panikuj.
Rhodey: I ty mi to mówisz?
Pepper: Widocznie twój duch się ulotnił, bo coś nie myślisz za dobrze. On po prostu zaraz się ocknie.
Rhodey: Skąd taka pewność?
Pepper: Pewnie coś mu się śni i jak się wyrwie z tego, to wróci do rzeczywistości z lekkim szokiem.
Rhodey: Poważnie? Rety! Masz rację.
Pepper: Ja tu jestem od panikowania, a ty od ogarniania chaosu, jasne?


Kiwnąłem głową, zgadzając się z jej słowami. Wróciłem na miejsce, sięgając po swoją lekturkę, a gaduła gwałciła wzrokiem śpiącą królewnę. Nie mogłem nic na to poradzić. Jedynie mogłem czekać na wylądowanie w pierwszej lokacji naszej wielkiej wycieczki. Poczytałem parę zdań, a oczy nieposłusznie zamknęły się.
Nagle przez radio otrzymaliśmy informację o lądowaniu. I to mnie przebudziło na nowo. Byłem w szoku, iż ten lot trwał tak krótko. Spojrzałem przez okno, za którym malował się krajobraz Anglii.



Rhodey: No to witamy w Londynie.

--***--
 Tak jak mówiłam. To opowiadanie wakacyjne, więc z obecnym klimatem nie ma nic wspólnego. Jednak mimoo wszystko mam nadzieję, że przypadnie wam do gustu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Mam pisać dalej ?
Skomentuj co sądzisz o tej notce. Każda twoja opinia jest warta mojej uwagi

© Mrs Black | WS X X X