Część 20: Do domu. Chcę do domu


**Pepper**


Nie mogłam się doczekać, kiedy całą trójką wrócimy do Nowego Jorku. Może i skrócił się wyjazd, ale nic nie stoi nam na przeszkodzie, aby go powtórzyć następnym razem. O ile drużyna blaszaka nie będzie potrzebna, bo z pewnymi wrogami tylko nasza ekipa potrafi dać sobie radę. Żadna T.A.R.C.Z.A. Tylko my.
Podczas bezczynnego siedzenia, czekaliśmy na przylot pancerzy. Rhodey zajął się dręczeniem kolejnej książki, zaś moim zadaniem było czuwanie. Zachowywałam ostrożność, gdyby ktoś lub coś próbowało naruszyć tę harmonię spokoju.


Rhodey: Nie bój się. Wytrzyma.
Pepper: Nie wątpię w jego siłę, ale… Ale coś jest nie tak.
Rhodey: Co takiego?
Pepper: Myślisz, że mam rację?
Rhodey: Z czym niby?
Pepper: Że to blef. Że Duch chce coś innego osiągnąć.
Rhodey: Tak, Pepper. Myślałem nad tym i nawet wiem, czego może żądać.
Pepper: Czego? Nie zdradziłeś mi wcześniej swojej teorii.
Rhodey: Jego celem jest wywołanie strachu.


Cholera. To miało sens, więc mogłoby też znaczyć, iż te groźby przeciw naszym bliskim są haczykiem. Haczykiem na ofiarę.


Pepper: Masz całkowitą rację, Rhodey.
Rhodey: Ale to dzięki tobie na to wpadłem.
Pepper: No może… Co teraz zrobimy?
Rhodey: Czekamy.


Nienawidziłam tego całym sercem. Tej bezczynności, lecz i tak niewiele byłam w stanie zdziałać.
Nagle usłyszeliśmy jakiś huk.


Rhodey, Pepper: NIEMOŻLIWE.


Powiedzieliśmy jednocześnie, bo chyba mieliśmy to samo na myśli. Czyżby zbroja przyleciała o wiele wcześniej, niż zakładaliśmy? To byłby jakiś cud. Sprawdziliśmy swoje przypuszczenia, natrafiając na otwarte okno na korytarzu, zaś na podłodze leżały…


Pepper: Niemożliwe.
Rhodey: A jednak.


Tak. Nie mylił mnie wzrok. Przed nami leżały dwa pancerze. Mark I i War Machine.


Pepper: Czy ja… Czy ja dobrze widzę?
Rhodey: Też jestem w szoku. Widocznie nie zauważyliśmy, jak minął czas.
Pepper: No to pora na krok drugi.


Czerwona zbroja zmieniła się w plecak, zaś ociężały skafander założył histeryk. Mieliśmy wielkiego farta, ponieważ na korytarzu nie znajdowała się ani jedna żywa dusza. Poza nami. Weszliśmy do sali Tony’ego. Lekko szturchnęłam go na pobudkę.


Pepper: Budzimy się, śpioszku.
Rhodey: Tony, wstawaj. Musimy ruszać.
Pepper: Halo? Słyszysz mnie? Masz wstawać.


Użyłam nieco większej siły, aż niechcący spadł na podłogę. Nadal nie reagował. Przeanalizowałam odczyty z bransoletki. Niby odczyty wskazywały na poprawne działanie organizmu, choć i to także mogło się zepsuć wraz z implantem. Mogliśmy ufać jedynie własnemu doświadczeniu. Wpakowałam geniusza do zbroi, dając mu większe szanse na przeżycie.


Pepper: Dobra. Zbroja powinna załatwić resztę, a my w tym czasie polećmy po bagaże.
Rhodey: Ja polecę, a ty masz być z nim, jasne?
Pepper: Rhodey, nie lepiej, żebyś to ty mu towarzyszył?
Rhodey: Nie.
Pepper: Czemu? Wiesz więcej o implancie ode mnie.
Rhodey: Doktor Yinsen zna także ciebie. Wystarczy, że trafi w jego ręce, a nic nie powinno się zdarzyć.
Pepper: Tak bardzo mi ufasz?
Rhodey: Jesteś moją przyjaciółką, a poza tym, pokazałaś swoje umiejętności w kryzysowych sytuacjach. Wierzę w ciebie, Pepper.
Pepper: Więc do zobaczenia w Nowym Jorku.
Rhodey: Bezpiecznej podróży.
Pepper: Wzajemnie.


Panikarz skontaktował się z komputerem ze zbrojowni, podając jakieś klucze i hasła. W ten sposób zbroja mogła lecieć bez konieczności przytomności pilota.
Po wyleceniu ze szpitala, nie patrzyłam w dół. Za bardzo się bałam wysokości, na której się znajdowałam. Gdyby mój bohater był świadomy, raczej nie odczuwałabym takiego strachu. Lecieliśmy tak szybko, jak było to możliwe. Niepokój powoli opuszczał moje ciało, aż sama pragnęłam poczuć swobodę w locie.
Niespodziewanie do moich uszu dotarły słowa geniusza. Mruczał je pod nosem, więc spał. Co za ulga.


Tony: Dom… Chcę do domu.
Pepper: Spokojnie. Właśnie tam lecimy.
Tony: Pepper?
Pepper: Tak, kochany. Jestem przy tobie. Wszystko będzie dobrze. Doktorek ci pomoże, postawi na nogi, a potem będziesz mógł robić to, na co będziesz miał ochotę.
Tony: My… lecimy?
Pepper: No tak. Zbroje do nas bardzo szybko dotarły. Rhodey chce wziąć bagaże i potem dołączyć do nas. Zresztą, coś ci powiem.
Tony: Co takiego?
Pepper: Duch z nami pogrywa. Nikogo nie skrzywdzi. On tylko chce ciebie sprowokować, żebyś popełnił samobójstwo na misji.
Tony: Jak to? Czy… on…
Pepper: Nie mów za wiele. Sęk w tym, iż rozgryźliśmy jego plan. Teraz mu się nie upiecze.
Tony: Pepper…
Pepper: Cii… Wyśpij się. Jeszcze sobie pogadamy.


Uśmiechnęłam się, ciesząc z tego, że cała powrotna podróż nie powodowała żadnych problemów. Zbroja posiadała odpowiednią ilość energii, szybko mijała miasta, a przede wszystkim silne podmuchy wiatru nie stanowiły przeszkody w swobodnym lataniu.


**Tony**

Nie potrafiłem zasnąć. Już zbyt długo odpoczywałem. Pamiętałem, jak Pep z Rhodey’m mnie wołali. Byłem wtedy za słaby, aby odpowiedzieć. Niestety, lecz nadal tak było. Przynajmniej podtrzymywanie życia oraz proces leczenia w zbroi pozwalał mi przeżyć. Obserwowałem twarz mego rudzielca. Promieniał szczęściem oraz pozytywną energią. Nie przejmowała się niczym. Jej wiara w rzeczy niemożliwe dawała siłę do walki. Nie zamierzałem skapitulować przed powrotem do rodzinnego miasta.


Tony: Pep?
Pepper: Mówiłam, żebyś poszedł spać.
Tony: Jestem… zmęczony… ciągłym spaniem.
Pepper: Teraz tego najbardziej potrzebujesz. Później będziesz mógł szaleć, lecz na razie masz odpoczywać.
Tony: Przepraszam.
Pepper: Za co?
Tony: Za wyjazd, bo… Bo ja… zepsułem…
Pepper: Ej! Nawet tak nie mów. Mieliśmy kupę frajdy. Nie sądzisz, że miło spędziliśmy czas?
Tony: Gdyby nie implant…
Pepper: Nie, Tony. Gdyby nie Whiplash, nie musiałbyś tak cierpieć. Pewnie dalej cię boli.
Tony: Trochę mniej.
Pepper: Nie kłamiesz?
Tony: Nie.
Pepper: Więc się cieszę.
Tony: Pep?
Pepper: Tak, Tony?
Tony: Trzymaj się.
Pepper: Przecież nie spadnę. Whoa!


Ostrzegałem, że zbroja przyspieszy. Lecieliśmy z zawrotną prędkością, omijając szybciej wszelkie granice państw. W powietrzu czułem zapach oceanu. Byliśmy coraz bliżej celu. Nawet dostrzegłem znajome ulice, wieżowce, a także te zatłoczone ulice. Wciąż byłem na sterowaniu komputera, a dla bezpieczeństwa rudej nie zamierzałem brać stery w swoje ręce.
Po trzech godzinach, znaleźliśmy się przed szpitalem. Pepper wyskoczyła na parking. Odrzuciłem pancerz przez wciśnięcie przycisku na napierśniku, zmieniając ją w plecak. Jednak nie spodziewałem się tak gwałtownej utraty sił. W ostatniej chwili złapała mnie moja anielica.


Pepper: Nie puszczę cię.
Tony: Wiem.
Pepper: Chodźmy do doktorka. Niech zrobi z tobą porządek.


Podparłem się jej ramienia, wchodząc do placówki. Nadal pamiętała, gdzie mógł znajdować się specjalista. Szliśmy korytarzem, aż skręciliśmy w prawo. Nie ukrywał zdziwienia na nasz widok.


Dr Yinsen: O! A wy do mnie, prawda?
Pepper: Potrzebujemy pomocy.
Dr Yinsen: Dobrze. Zabiorę jednego pacjenta do sali, a ty usiądź z nim i poczekaj.
Tony: Pepper…
Pepper: Spokojnie. Jestem tu.


Chwyciła za rękę, dając otuchę ducha. Nie chciałem martwić rudej, ale znowu nie mogłem oddychać. Upadłem na podłogę.


Pepper: Tony!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Mam pisać dalej ?
Skomentuj co sądzisz o tej notce. Każda twoja opinia jest warta mojej uwagi

© Mrs Black | WS X X X