**Pepper**
Lekarka zrobiła kolejne badania, co pokazały, jak maluszek w dość szybkim tempie rósł. Jednak nie widziałam drugiego dziecka. Przecież ten Makluańczyk mówił, że nie może być jedno. “Makluańskie dzieci nigdy nie rodzą się same. Czasem walczą między sobą”. No właśnie. Jeśli on zabił drugiego maluszka… Ej! Przecież poczułabym, że coś się dzieje. Jednak martwiłam się. Nadal słyszałam w sobie jedno życie.
Dr Bernes: Wszystko gra?
Pepper: Chyba tak, ale dość szybko rośnie, a drugiego dziecka dalej nie widać
Dr Bernes: Twój informator musiał cię zmylić. To już piąty dzień, czyli u nich kolejny miesiąc. Nie przejmuj się. Jeszcze masz czas na zmartwienia, bo sama nie będziesz chciała babrać w pieluchach
Pepper: Hehe! Tony się nie wywinie. Au!
Dr Bernes: Ktoś tu chyba się sprzeciwia
Pepper: Niegrzeczny, Matt. Oj! Brzydko, brzydko
Dr Bernes: Już zdecydowaliście dać mu imię? Pasuje do niego. Takie wyjątkowe
Pepper: Wiem o tym. A gdzie jest Tony?
Dr Bernes: Ho mi powiedział, że zostawi go w szpitalu, by dopilnować, żeby rany pooperacyjne się zagoiły, a do żadnych powikłań nie doszło. Pepper, spokojnie. Będzie żyć
Pepper: Musi, bo sama z nimi nie dam rady
Dr Bernes: Nadal nie widać drugiego dziecka. Musiał się pomylić
Pepper: Niemożliwe, bo… Au! Znowu?
Dr Bernes: Niecierpliwi się
Pepper: Albo walczy
Dr Bernes: Niby czemu? Tak szybko nie wyjdzie
Pepper: Jaszczur mówił też, że mogą walczyć ze sobą, więc nie może być jednego malucha
Dr Bernes: Na razie nie zawracaj sobie tym głowy. Podam ci leki przeciwbólowe, gdyby twój Matt znowu chciał buntować się w twoim brzuszku
Skończyła robić badania i wyszła. Byłam zmęczona, a bunt chłopczyka był silniejszy. Wojuje, jak Tony. Chciałby walczyć, ale niech nie zabije swojego rodzeństwa. Musiałam zasnąć, by zapomnieć o zmartwieniach. Powoli zamknęłam oczy, układając się do snu.
**Tony**
Lekarz nalegał na ciągłą obserwację, dlatego nie mogłem wrócić do domu. Ciągle wpatrywałem się w zdjęcie mojego synka. Bardzo szybko urósł, co znaczy, że jest zdrowy. Mam nadzieję, że nie nabawi się żadnych chorób genetycznych. Chyba dzięki genom nie z tej Ziemi, wyrośnie na silnego mężczyznę.
Leżałem na łóżku, gdy doktorek sprawdzał działanie implantu. W końcu świecił jaśniej, a sam czułem się o wiele lepiej. Nawet powoli znikał ból przy ruchu i mówieniu.
Dr Yinsen: W porządku. Rany się goją, a jak się czujesz? Boli cię przy implancie?
Tony: Lekko
Dr Yinsen: Czyli szybko staniesz na nogi, ale do zbroi jeszcze nie możesz wrócić. Kilka dni cię poobserwuję i wypiszę
Tony: Może zdążę… na poród Pepper
Dr Yinsen: Na pewno zdążysz. Gratuluję zostania ojcem. Spodziewałeś się tego, że tak będzie?
Tony: Raczej tak, bo… nie używaliśmy zabezpieczeń
Dr Yinsen: Hehe! Myślałem, że takie rzeczy się planuje, jak rodzicielstwo
Rhodey: I ślubu nie mają
Tony: Rhodey? A ty, co… tu robisz?
Rhodey: Słucham cały czas, ale chyba za bardzo się wpatrzyłeś w obrazek
Tony: To nie byle jaki obrazek
Rhodey: Wiem o tym. Chyba chcesz znowu do niej iść
Dr Yinsen: Nie kuś go, Rhodey. Musi odpocząć
Tony: Jak zwykle ta sama śpiewka. To robi się nudne
Dr Yinsen: Naprawdę? Mnie już znudziło traktowanie cię, jak małego dziecka
Rhodey: Hahaha! Tony zawsze nim będzie
Tony: Nie od dziś to wiadomo
Dr Yinsen: Żartownisie. Nic nie kombinuj, Tony. Spróbuj uciec ze szpitala, a poślę za tobą oddział specjalny
Tony: Serio?
Dr Yinsen: Tak tylko żartuję
Uśmiechnął się i zostawił nas samych. W szafce znalazłem jakąś starą gazetę z krzyżówkami, która nie została dokończona. Pożyczyłem długopis od Rhodey’go, by rozwiązać ją do końca. W międzyczasie chciałem uzyskać informacje, jakimi mógł się ze mną podzielić. Od razu odłożyłem gazetę, żeby go wysłuchać.
Tony: Wiesz, o co spytam
Rhodey: Jesteś blisko Pepper
Tony: Jak bardzo blisko?
Rhodey: Hehe! A jednak cię tam ciągnie
Tony: Pytałem się o coś, Rhodey. Gdzie ona jest?
Rhodey: Jak mijasz obserwację, to od razu skręcasz w prawo i jesteś na miejscu
Tony: Dzięki
Rhodey: A co? Sam nie zauważyłeś?
Tony: Byłem zamyślony. Będę ojcem, Rhodey. Uwierzysz?
Rhodey: Wpadłeś, bracie. Źle się zabawiłeś
Tony: Nie śmiej się, bo ci te… zęby wybiję
Rhodey: Dobra. Nie gorączkuj się. O której się wybierasz na nocny spacer?
Tony: Jak będzie cicho, czyli o dwudziestej drugiej
Rhodey: To sobie poczekasz
Tony: Dla niej warto
Przysnąłem, a alarm ustawiłem na godzinę ciszy nocnej, gdy lekarze siedzą w swoich gabinetach. Robiłem sobie godzinne drzemki, aż zasnąłem.
~*Kilka godzin później*~
Obudziłem się na dźwięk alarmu. Rhodey lekko uchylił powieki, ale wiedział, co zamierzam zrobić. Wyłączyłem dźwięk z bransoletki, idąc bezszelestnie po korytarzu. Powoli szedłem w stronę oddziału dla kobiet w ciąży. Podtrzymywałem się ściany, bo jeszcze nie miałem zbyt wiele siły na szybsze przemieszczanie się po korytarzu. Czasem robiłem przerwy przez serce, które nie domagało. Jednak nie poddawałem się. Czułem, że jestem blisko.
**Pepper**
Maluch był coraz bardziej agresywny. Niecierpliwił się. Głaskałam ręką swój brzuch, by go uspokoić. Nie powinien przeżywać moich nerwów, ale martwiłam się o drugie dziecko. Wciąż czułam jedno małe serduszko. Co się dzieje? Tak ma być?
Już chciałam zasnąć, ale do drzwi zapukał… Tony? Po jakiego grzyba tu przyszedł? Powoli wstałam z łóżka, trzymając się za to samo miejsce, gdzie maluch kopał. Otworzyłam mu drzwi, by wszedł. Przytulił mnie, a ja pozwoliłam mu zostać. Jego obecność dawała mi odwagi, co wydarzy się za kilka dni. Jedynie uśmiechaliśmy się do siebie, aż pocałował mnie czule, kładąc swoją dłoń na moim brzuchu. Zasnęliśmy razem, a Matt w końcu przestał kopać. Te geny dają mu tyle energii. Ciekawe, jaki będzie po wyjściu na świat? Też będzie takim agresorem? Czas pokaże.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Mam pisać dalej ?
Skomentuj co sądzisz o tej notce. Każda twoja opinia jest warta mojej uwagi