Part 67: Świątynia iluzji

**Pepper**


Smok zniknął, zatapiając się w posadzce. Tong zaczęło uciekać ze świątyni, a Gene nazwał ich tchórzami. Pozostałam sama z tym draniem, próbując rozgryźć, jak działa test. Przypadkowo nacisnęłam na ukryty przycisk w podłodze. Rozglądałam się na wszystkie strony, szukając smoka. Myliłam się. Z podłogi zaczęła wydzielać się zielona chmura. Trucizna. Próbowałam tego nie wdychać, ale zbroja nie była na to odporna. Poczułam się słabo, tracąc przytomność.
Myślałam, że umarłam, ale znowu się pomyliłam. Przecież w dziewiątej świątyni jakoś przeżyłam, bo nie dałam się pokonać swoim lękom. Teraz też nie dam łatwo za wygraną. Obudziłam się nad ogniem, a ciało zwisało z przywiązanymi rękami do sufitu. Gene był obok mnie. Przed nami pojawił się strażnik. Jaszczur?


Pepper: I mamy strażnika. Kim on jest?
Gene: To będzie trudna próba. Trzeba udowodnić swoją godność przed naszym przodkiem. Jest z czystej krwi Makluańczykiem
Pepper: A czemu wcześniej się z nim nie spotkaliśmy?
Gene: Widziałem go w moim snach i na rysunkach, gdy jeszcze byłem dzieckiem
Strażnik: Skoro doszliście tak daleko, jesteście godni w pełni przejąć ostatni pierścień Makluan?
Gene, Pepper: JESTEŚMY
Strażnik: Tylko jeden z was może być dziedzicem Mandaryna i dzisiejszy test tego dowiedzie. Waszym celem jest stąd się uwolnić i przejść do komnaty z pierścieniem. Gotowi?
Gene, Pepper: TAK
Strażnik: Niech test się rozpocznie!


Nagle liny zaczęły się robić coraz to cieńsze, że zbliżaliśmy się bliżej ognia, a strażnik zmienił się w ogień, lecąc w stronę umiejscowienia komnaty. Czyżby był pierścieniem?

**Tony**

Próbowałem złapać oddech, lecz z trudem mi się to udawało, bo ból ciągle był odczuwalny. Pomyślałem, że po użyciu dwutlenku litu poczuję się lepiej. I zrobiłem sobie zastrzyk, wstrzykując zawartość mieszanki do krwiobiegu. Poczułem lekką zmianę, ale niewielką, by całkowicie zniwelować ból. Gdy na zegarku była pokazana godzina siedemnasta, Rhodey wszedł do zbrojowni. Od razu sprzątnąłem pustą strzykawkę, żeby nie zaczął zadawać setki pytań przez zmartwienie, którym nie chciałem się z nim dzielić. Wyprostowałem się, podchodząc do zbroi, a on poszedł tam za mną.

Rhodey: Dalej pracujesz?
Tony: Rhodey, ja muszę ją znaleźć. Boję się, że zrobi sobie krzywdę
Rhodey: Hmm… Zaczynasz mówić, jak ona. Pepper myślała, że próbujesz się zabić i nie chciała cię tu zostawić
Tony: Masz… rację

Znowu było mi słabo, że musiałem podtrzymać się ręką o stół, by nie upaść. Niestety, ale Rhodey zauważył moją słabość.

Rhodey: Wszystko gra? Może lepiej usiądź?
Tony: To nic wielkiego. Tylko przemęczenie
Rhodey: Nie sądzę. Martwię się o ciebie, Tony. Naprawdę źle wyglądasz. Lepiej niech zbada cię lekarz, bo Święta jeszcze się nie skończyły, a wyglądasz, jakbyś miał zaraz zejść na ten “drugi” świat
Tony: Nie przesadzaj. Muszę zająć się zbroją. Albo mi pomożesz albo nie
Rhodey: Pomogę, ale wolałbym, żebyś dał sobie z tym spokój
Tony: Nie wiem, co się dzieje z Pepper! Potrzebuję do niej polecieć, bo raczej się nie dodzwonię na jej komórkę! Nie mogę… Nie mogę nic nie robić! Muszę ją znaleźć!

Nagle ból ponownie się nasilił z taką siłą, że upuściłem narzędzia z rąk, padając na kolana. Już chciałem znowu wziąć się do pracy, lecz tym razem moją przeszkodą był Rhodey.

Rhodey: Nigdzie się stąd nie ruszasz! Powiadomię Victorię
Tony: Nie musisz
Rhodey: Powiedziałem, że zadzwonię, jak coś będzie nie tak
Tony: Rhodey…
Rhodey: Cicho! Dzwonię, a ty mi się kładź pod koc
Tony: Znalazła się mamusia
Rhodey: To nie jest śmieszne. Chcę ci pomóc, więc pozwól

Skończyłem się sprzeciwiać i czekałem, co ma zamiar jeszcze zrobić. Usiadłem na kanapie, myśląc o Pepper. Co się z nią dzieje?

Rhodey: Zajęte. Pewnie ma jakiegoś pacjenta
Tony: I dobrze. Niepotrzebnie będziesz jej truł głowę. Poradzę sobie
Rhodey: Jesteś pewien?
Tony: Jestem, więc pozwól mi skończyć zbroję
Rhodey: Na pewno nie w takim stanie
Tony: Będę spokojniejszy, jak do niej polecę
Rhodey: Ech! No niech ci będzie

Zgodził się, ale dał jeden warunek. Jeśli zobaczy, że będzie ze mną gorzej, od razu zadzwoni po nią.

**Pepper**

Lina robiła się coraz cieńsza, aż nie mogła utrzymać dwóch osób na raz. Zaczęłam się huśtać w bok, by zerwać się z uwięzi. Gene nie chciał ze mną współpracować i tylko przeszkadzał swoim brakiem zaangażowania.

Pepper: Chcesz pierścień? To mi pomóż! Wiem, jak nas stąd wydostać
Gene: Niby jak?
Pepper: Rób to, co ja
Gene: To głupie
Pepper: Masz lepszy pomysł, bo jak widzisz. KOŃCZY NAM SIĘ CZAS
Gene: Zgoda

W końcu zaczęliśmy działać razem, huśtając się maksymalnie w bok. Musieliśmy być przygotowani do skoku, ale czasu do namysłu nie było.

Pepper: Na mój znak, skaczemy. Gotowy?
Gene: Jeśli spróbujesz…
Pepper: Och! Skończ z tym kombinowaniem! Próbuję ratować ci dupę. To skaczemy? Na raz… dwa…
Gene: Czekaj! Na pewno wylądujemy na ziemi?
Pepper: Wątpisz?! No już! Nie gadaj! Skaczemy! Na raz.. dwa… TRZY!

Skoczyliśmy w samą porę, bo lina pękła. Żyliśmy. Jeden etap zakończony. Teraz trzeba dorwać pierścień.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Mam pisać dalej ?
Skomentuj co sądzisz o tej notce. Każda twoja opinia jest warta mojej uwagi

© Mrs Black | WS X X X