Minął rok od śmierci dwóch niezwykłych osób. Świat utracił uzdolnionego lekarza, który do ostatniej kropli potu starał się walczyć o każde istnienie. Poza złoczyńcami oraz rodziną Starka nikt nie wiedział, iż Iron Man już nigdy nie wzbije się w powietrze. W swojej bazie przesiadywał Duch, Whiplash oraz Mandaryn. Rozmawiali nad planem działania.
- Mamy blaszaka z głowy, więc możemy zająć się pozostałymi bohaterami. Macie kogoś na celowniku? – spytał Whiplash w gotowości do walki. Uwielbiał walczyć, a miażdżenie wroga na kawałki sprawiało mu wielką przyjemność. Szczególnie przy nowym ulepszeniu broni. Serwomechanizmy ze stopu vibranium i adamantium, bomby o wielorakim zastosowaniu, tarcza oraz bicze z możliwością podziału na małe fragmenty. Czuł się niepokonany.
- Pozostał jeszcze War Machine. – Przypomniał Duch. – Ale on wyjdzie z ukrycia. W końcu zabiliśmy mu kumpla. – Zaśmiał się pod maską, przygotowując całe uzbrojenie. Czyścił niezawodną snajperkę, bo nigdy nie spudłował. Każdy strzał był celowy.
- A Rescue? Ona też jest problemem. – Zasugerował Mandaryn. Z mocą pięciu pierścieni nie potrafił wykorzystać pełni mocy, więc za cel obrał swego pasierba. Sojusz o tym nie wiedział, bo gdyby tak się stało, zabiliby go.
- Czyli War Machine i Rescue do odstrzału. Będzie zabawnie. – Uśmiechnęła się zjawa, zakładając snajperkę na plecy. Przeniknął przez ścianę i ruszył na polowanie.
Podczas kiedy złoczyńcy spiskowali przeciwko bohaterom, Matt przyglądał się swojemu implantowi. Wspomagał jego serce przez to, że matka podczas ciąży walczyła w zbroi. Pogodził się ze swoim losem. Ubrał koszulkę i zszedł do zbrojowni. Wystarczyło zejść na najniższy poziom domu. Największy Einstein zadbał o wszystko. Nie spodziewał się wujka na krześle. Siedział, analizując alarmy z ostatniej doby.
- Mogę pomóc? – zapytał z powagą. – Znam się na tym. Poza tym, mój ojciec… - Rhodey nie pozwolił mu dokończyć i wtrącił swoje myśli.
- Wiem, że chciał, abyś kontynuował jego rolę, ale… Matt, musisz jeszcze wiele się nauczyć. Nie mogę pozwolić, abyś zginął na pierwszej misji. – Wyjaśnił w największym skrócie jak tylko mógł.
- To może jakieś szkolenie? Niech wujek mnie nauczy podstaw. Tutaj. W zbrojowni. – Wskazał na wolne miejsce do ćwiczeń. – Mama może obserwować, gdyby coś poszło nie tak.
- Kusząca propozycja, młody. – Podrapał się w bródkę. – Niech będzie, ale najpierw naładuj implant. – Przypomniał o koniecznym rytuale. Chłopak pokazał mu bransoletkę. Widniała na niej liczba, która potwierdzała pełne ładowanie. – Dobra, więc przygotujmy wszystko.
W zaledwie kilka minut powstała prowizoryczna sala treningowa. Dwie puste zbroje stały z boku. Oba składały się z prototypu modelu Mark I. Na ekranie z fotela widniały odczyty użytkowników pancerzy. Tam siedziała Patricia, obserwując każdy ruch. Zwłaszcza funkcje życiowe.
- Będę miała was na oku, chłopaki. Macie przerwać, gdybyście źle się poczuli, jasne? Inaczej sama was wykopię z tych puszek. – Zagroziła kobieta, a pomimo minionych lat humor zgryźliwego rudzielca pozostał taki sam.
- Jak zwykle ostra papryczka. – Zaśmiał się czarnoskóry, wchodząc do pierwszego egzemplarza. Matthew zajął miejsce w drugim modelu. Stanęli w wyznaczonych miejscach do walki.
- Nie obrażaj mojej mamy, wujku, bo cię pogryzie. – Zachichotał, przygotowując się do starcia.
- Nie takie rzeczy znosiłem. – Skomentował po cichu, przypominając sobie zaczepki w Akademii Jutra. – To były czasy. – Mówił do siebie. Przerwał, dostrzegając ruch dzieciaka. Chwycił za nadgarstek przeciwnika i przewrócił na plecy. – Sprytnie.
- Trochę oglądałem, jak się walczy. – Uśmiechnął się, wstając na nogi. Wykonał kolejny ruch. Zaczął od zablokowania prawego sierpowego. Starał się analizować ruchy, odpowiadając sprawnymi uderzeniami.
Kiedy dostrzegł lewą rękę co zmierzała w stronę prawej strony żeber, instynktownie odepchnął ją przez blok.
- Coraz lepiej ci idzie, Matthew. Tak trzymaj. – Wiwatowała rodzicielka. – Pokaż mu, gdzie raki zimują!
- Na pewno tak… - Przerwał, odczuwając ból. Upadł na kolana, trzymając się za implant. James uklęknął obok niego.
- Matt, wszystko gra? Co się dzieje? – spytał zaniepokojony. Nastolatek wziął kilka głębszych wdechów, a następnie wstał. Swoją postawą pokazywał, że miał geny Starka.
- Już dobrze. Dalej. – Ponownie stanął na swoim polu, czekając na wujka.
- Może na dziś wystarczy. Pokazałeś dość. – Poprosił Rhodes na spokojnie. Wiedział, że takich objawów nie mógł lekceważyć. W ciele dziecka dostrzegał zmarłego przyjaciela.
- Nie! Nie będziecie robić ze mnie kaleki! Nic mi nie jest! – wykrzyczał wściekły, uderzając drugą osobę w pancerzu wprost na napierśnik. Uderzał w gniewie i goryczy. O dziwo mężczyzna nie wzbraniał się przed atakami chłopca. Pozwalał mu na to. Czekał, aż da upust swoim emocjom. Kobieta zamierzała wkroczyć, aby ich rozdzielić, lecz histeryk jej tego zabraniał. Oboje zdawali sobie sprawę, iż czekało go mnóstwo pracy.
Po zadaniu ostatecznego ciosu, zdjął pancerz. Spojrzał na wszystkich, szukając odpowiednich słów na przeprosiny. Był w szoku, bo nie gniewali się na niego. Uśmiechali bez żadnego udawania.
- Przepraszam. Poniosło… Mnie. – Zwrócił się do War Machine oblany potem, a zmęczenie dawało się we znaki.
- Nic się nie stało. Po prostu nie chcę, żebyś szedł w jego ślady. Przez swoją bezmyślność odwiedzał często szpitale. Chyba wolałbyś być od niego lepszy, prawda? – zadał pytanie co dało mu wiele do namysłu. W odpowiedzi kiwnął głową.
- Trening skończony. Wracamy do domu. Rhodey, zbieraj te kupy żelastwa. – Rozkazała przyjacielowi na zrobienie porządku z prototypami. Facet westchnął jedynie, pozbywając się zbroi z ciała. Wszelkie kawałki umieścił w komorze.
Cała rodzina udała się na obiad. Zasiedli do stołu, jedząc wspólny posiłek. Matthew nie czuł apetytu, lecz zdołał zjeść niewielką porcję spaghetti. Przez myśli przelatywały mu wspomnienia z ojcem. Głównie te jak wracał po walce wykończony oraz we krwi. Momenty przesiadywania przed blokiem operacyjnym z nadzieją na zobaczenie go żywego. Każdy obraz wyrył sobie w pamięci. Nie chciał iść jego tropem. Chciał zostać bohaterem na swój sposób.
- Mamy blaszaka z głowy, więc możemy zająć się pozostałymi bohaterami. Macie kogoś na celowniku? – spytał Whiplash w gotowości do walki. Uwielbiał walczyć, a miażdżenie wroga na kawałki sprawiało mu wielką przyjemność. Szczególnie przy nowym ulepszeniu broni. Serwomechanizmy ze stopu vibranium i adamantium, bomby o wielorakim zastosowaniu, tarcza oraz bicze z możliwością podziału na małe fragmenty. Czuł się niepokonany.
- Pozostał jeszcze War Machine. – Przypomniał Duch. – Ale on wyjdzie z ukrycia. W końcu zabiliśmy mu kumpla. – Zaśmiał się pod maską, przygotowując całe uzbrojenie. Czyścił niezawodną snajperkę, bo nigdy nie spudłował. Każdy strzał był celowy.
- A Rescue? Ona też jest problemem. – Zasugerował Mandaryn. Z mocą pięciu pierścieni nie potrafił wykorzystać pełni mocy, więc za cel obrał swego pasierba. Sojusz o tym nie wiedział, bo gdyby tak się stało, zabiliby go.
- Czyli War Machine i Rescue do odstrzału. Będzie zabawnie. – Uśmiechnęła się zjawa, zakładając snajperkę na plecy. Przeniknął przez ścianę i ruszył na polowanie.
Podczas kiedy złoczyńcy spiskowali przeciwko bohaterom, Matt przyglądał się swojemu implantowi. Wspomagał jego serce przez to, że matka podczas ciąży walczyła w zbroi. Pogodził się ze swoim losem. Ubrał koszulkę i zszedł do zbrojowni. Wystarczyło zejść na najniższy poziom domu. Największy Einstein zadbał o wszystko. Nie spodziewał się wujka na krześle. Siedział, analizując alarmy z ostatniej doby.
- Mogę pomóc? – zapytał z powagą. – Znam się na tym. Poza tym, mój ojciec… - Rhodey nie pozwolił mu dokończyć i wtrącił swoje myśli.
- Wiem, że chciał, abyś kontynuował jego rolę, ale… Matt, musisz jeszcze wiele się nauczyć. Nie mogę pozwolić, abyś zginął na pierwszej misji. – Wyjaśnił w największym skrócie jak tylko mógł.
- To może jakieś szkolenie? Niech wujek mnie nauczy podstaw. Tutaj. W zbrojowni. – Wskazał na wolne miejsce do ćwiczeń. – Mama może obserwować, gdyby coś poszło nie tak.
- Kusząca propozycja, młody. – Podrapał się w bródkę. – Niech będzie, ale najpierw naładuj implant. – Przypomniał o koniecznym rytuale. Chłopak pokazał mu bransoletkę. Widniała na niej liczba, która potwierdzała pełne ładowanie. – Dobra, więc przygotujmy wszystko.
W zaledwie kilka minut powstała prowizoryczna sala treningowa. Dwie puste zbroje stały z boku. Oba składały się z prototypu modelu Mark I. Na ekranie z fotela widniały odczyty użytkowników pancerzy. Tam siedziała Patricia, obserwując każdy ruch. Zwłaszcza funkcje życiowe.
- Będę miała was na oku, chłopaki. Macie przerwać, gdybyście źle się poczuli, jasne? Inaczej sama was wykopię z tych puszek. – Zagroziła kobieta, a pomimo minionych lat humor zgryźliwego rudzielca pozostał taki sam.
- Jak zwykle ostra papryczka. – Zaśmiał się czarnoskóry, wchodząc do pierwszego egzemplarza. Matthew zajął miejsce w drugim modelu. Stanęli w wyznaczonych miejscach do walki.
- Nie obrażaj mojej mamy, wujku, bo cię pogryzie. – Zachichotał, przygotowując się do starcia.
- Nie takie rzeczy znosiłem. – Skomentował po cichu, przypominając sobie zaczepki w Akademii Jutra. – To były czasy. – Mówił do siebie. Przerwał, dostrzegając ruch dzieciaka. Chwycił za nadgarstek przeciwnika i przewrócił na plecy. – Sprytnie.
- Trochę oglądałem, jak się walczy. – Uśmiechnął się, wstając na nogi. Wykonał kolejny ruch. Zaczął od zablokowania prawego sierpowego. Starał się analizować ruchy, odpowiadając sprawnymi uderzeniami.
Kiedy dostrzegł lewą rękę co zmierzała w stronę prawej strony żeber, instynktownie odepchnął ją przez blok.
- Coraz lepiej ci idzie, Matthew. Tak trzymaj. – Wiwatowała rodzicielka. – Pokaż mu, gdzie raki zimują!
- Na pewno tak… - Przerwał, odczuwając ból. Upadł na kolana, trzymając się za implant. James uklęknął obok niego.
- Matt, wszystko gra? Co się dzieje? – spytał zaniepokojony. Nastolatek wziął kilka głębszych wdechów, a następnie wstał. Swoją postawą pokazywał, że miał geny Starka.
- Już dobrze. Dalej. – Ponownie stanął na swoim polu, czekając na wujka.
- Może na dziś wystarczy. Pokazałeś dość. – Poprosił Rhodes na spokojnie. Wiedział, że takich objawów nie mógł lekceważyć. W ciele dziecka dostrzegał zmarłego przyjaciela.
- Nie! Nie będziecie robić ze mnie kaleki! Nic mi nie jest! – wykrzyczał wściekły, uderzając drugą osobę w pancerzu wprost na napierśnik. Uderzał w gniewie i goryczy. O dziwo mężczyzna nie wzbraniał się przed atakami chłopca. Pozwalał mu na to. Czekał, aż da upust swoim emocjom. Kobieta zamierzała wkroczyć, aby ich rozdzielić, lecz histeryk jej tego zabraniał. Oboje zdawali sobie sprawę, iż czekało go mnóstwo pracy.
Po zadaniu ostatecznego ciosu, zdjął pancerz. Spojrzał na wszystkich, szukając odpowiednich słów na przeprosiny. Był w szoku, bo nie gniewali się na niego. Uśmiechali bez żadnego udawania.
- Przepraszam. Poniosło… Mnie. – Zwrócił się do War Machine oblany potem, a zmęczenie dawało się we znaki.
- Nic się nie stało. Po prostu nie chcę, żebyś szedł w jego ślady. Przez swoją bezmyślność odwiedzał często szpitale. Chyba wolałbyś być od niego lepszy, prawda? – zadał pytanie co dało mu wiele do namysłu. W odpowiedzi kiwnął głową.
- Trening skończony. Wracamy do domu. Rhodey, zbieraj te kupy żelastwa. – Rozkazała przyjacielowi na zrobienie porządku z prototypami. Facet westchnął jedynie, pozbywając się zbroi z ciała. Wszelkie kawałki umieścił w komorze.
Cała rodzina udała się na obiad. Zasiedli do stołu, jedząc wspólny posiłek. Matthew nie czuł apetytu, lecz zdołał zjeść niewielką porcję spaghetti. Przez myśli przelatywały mu wspomnienia z ojcem. Głównie te jak wracał po walce wykończony oraz we krwi. Momenty przesiadywania przed blokiem operacyjnym z nadzieją na zobaczenie go żywego. Każdy obraz wyrył sobie w pamięci. Nie chciał iść jego tropem. Chciał zostać bohaterem na swój sposób.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Mam pisać dalej ?
Skomentuj co sądzisz o tej notce. Każda twoja opinia jest warta mojej uwagi