Część 18: Tysiąc kawałków, a tylko jeden rani

0 | Skomentuj
**Virgil**

Siedziałem w domu, czekając na powrót Pepper. Nie było jej już dwa miesiące. Nawet Roberta nie miała żadnych wieści od swoich pociech.
Gdy miałem zamiar zająć się sprawozdaniem z misji, otrzymałem telefon od samej T.A.R.C.Z.Y. To nie była przyjemna rozmowa. Strach przejął kontrolę nad moim ciałem. Czekałem, aż agenci pojawią się i zaprowadzą do mojego dziecka. Do mojej Pepper.

Roberta: Też dostałeś telefon?
Virgil: Roberta?

Nieco się przestraszyłem, widząc ją w domu. Chyba tak byłem rozproszony myślami, że nawet nie zauważyłem, jak weszła.

Virgil: Co ci mówili?
Roberta: Prawdę. Dość nienormalną prawdę.
Virgil: Mi… też.
Roberta: Wszystko gra, Virgil?
Virgil: Nie! Nie gra!

Nie chciałem na nią krzyczeć, lecz śmiertelna panika nad życiem jedynej córeczki była coraz silniejsza. Poczułem uścisk dłoni kobiety.

Roberta: Wszystko się jakoś ułoży.
Virgil: Musi, bo inaczej nie widzę sensu, żeby żyć.

Ledwo powstrzymywałem się od płaczu. Trzymałem emocje w sobie, aż pojawili się agenci. Zabrali nad do bazy powietrznej T.A.R.C.Z.Y. Rozdzieliliśmy się, idąc do sal chorych. Wraz z lekarką poszedłem do mojej księżniczki.
Po tym jak dotarłem na miejsce, zakryłem usta. Była zanurzona w zbiorniku ze spowolnionym życiem.

Dr Bernes: Robimy co się da, żeby wyzdrowiała. Jednak była w ciężkim stanie hipotermii. W tej chwili nie da się nic więcej powiedzieć. Jedynie liczyć na cud.
Virgil: Cud? Więc ona… Ona nigdy się nie wybudzi?
Dr Bernes: Trudno powiedzieć, panie Potts. Trzeba być przygotowanym na najgorsze. Bardzo mi przykro.
Virgil: Miała… Miała tyle marzeń. Całe… Całe życie przed sobą. Kto… Kto ją skrzywdził?

Byłem zdruzgotany, upadając na kolana. Dłużej nie byłem w stanie się hamować. Płakałem. Płakałem, bo czułem, że los mi ją odbierał.

Rhodey: Proszę się nie poddawać. Jest silna.
Virgil: James?

Dałbym sobie rękę uciąć, że go słyszałem. Wstałem z ziemi, doprowadzając się do jak najlepszego porządku.

Rhodey: Ta planeta była bezlitosna. Generał wysłał nas, aby zapobiec zniszczeniu Ziemi. My… My nie wiedzieliśmy, że w tym jest drugie dno.
Virgil: Jakie?

Odwróciłem się zaskoczony tym stwierdzeniem.

Rhodey: Liczymy, że nam to powie. Zwłaszcza po tym co się stało.
Virgil: A co z wami?
Rhodey: Tony dochodzi do siebie, a ja już nawet lepiej się czuję. Jeszcze słaby, ale daję radę.

Uśmiechnął się do mnie, dając cień szansy, że będzie dobrze. Musiałem pogadać z Fury’m.

Dr Bernes: Wyjaśnijcie wszystko z Nickiem Fury. Ja zajmę się resztą.
Virgil: Mogę sam.
Rhodey: Przykro mi, ale to ja ich próbowałem ocalić jak najdłużej. Nawet byłem zmuszony do operowania Tony’ego. Robiłem wszystko i… I czuję się winny za stan pańskiej córki.
Virgil: Na pewno zrobiłeś dość. Odpocznij.
Rhodey: Odpocznę, gdy ten koszmar się naprawdę skończy.

Rozumiałem go w pełni. Nie chciałem się z nim kłócić. Byłem mu wdzięczny za wszelkie starania. Zaprowadziłem go do centrali dowodzenia. Czas na spowiedź.

**Gen. Fury**

Nie byłem zdziwiony ich wizytą. Zanim zaczęli coś mówić, sam zacząłem swoją kwestię. Mieli prawo wiedzieć.

Gen. Fury: Wiem, że nie tak miało to wyglądać. Gdybym powiedział, że Madame Masque trafiła na Oplion w ramach kary, nie podjęlibyście się tego zadania.
Rhodey: Czyli z Ziemią to był blef?
Gen. Fury: Tak.
Virgil: Więc ryzykowali własne życie w jakim celu? Po co zostali tak naprawdę tam wysłani?!

No tak. Był wściekły. Trudno było mi wytłumaczyć zamiary jakie miałem z tą misją.

Gen. Fury: Musieliśmy sprawdzić czy Masque odpokutowała i stała się lepszym człowiekiem.
Rhodey: Pan żartuje?! Tyle Zachodu o głupią próbę?! Mogliśmy zginąć!
Virgil: Pepper…
Gen. Fury: Nie wiedzieliśmy, że planeta jest toksyczna. Szczególnie o pokładach kylitu. To był strzał na ślepo.
Rhodey: Nie! To się w głowie nie mieści! Tak postępują tylko psychopaci! Jak pan mógł?!

Furia narastała w nastolatku, dlatego wezwałem agentów do odeskortowania ich w odpowiednie miejsca. Stark się dowie, a wtedy Iron Man będzie traktował niczym wroga. Musiałem za wszelką cenę uciszyć sprawę.

Część 17: Prawda albo nic

0 | Skomentuj
**Gen. Fury**

Znaleźliśmy ich w ostatniej chwili, a po kryminalistce zostało martwe truchło. Medycy zajęli się rannymi. Nawet brat Iron Mana padł z wycieńczenia. Pewnie się napracował, próbując ich utrzymać przy życiu. Wylecieliśmy z planety, która pękała w wielu miejscach na raz. O dziwo nie zalewała się lawą, lecz lodem. Na szczęście zdołaliśmy wylecieć z jej pola grawitacyjnego. Nie wiedziałem co mogłem im powiedzieć. Będą pytać. O ile przeżyją. Lekarze wspominali o jakimś zatruciu. Tylko jedna osoba zajmowała się takimi przypadkami. Doktor Victoria Bernes. Musieliśmy ją ściągnąć do kosmosu. Inaczej będą kolejne trupy.

**Victoria**

Zostałam wezwana na helikarier. Na szczęście miałam skończony dyżur w szpitalu, więc mogłam się tam udać. Niestety, lecz Ho nie mógł. Ktoś musiał zostać na cyberchirurgii. Głos generała brzmiał bardzo poważnie, dlatego czym prędzej zostawiłam przyjaciela i udałam się z agentami na bazę powietrzną. Przywitałam się z szefem T.A.R.C.Z.Y., który nie powiedział mi zbyt wiele.

Dr Bernes: Mam rozumieć, że chodzi o jakąś truciznę?
Gen. Fury: Nikt z moich ludzi nie wie co to jest. Byli na planecie Oplion.
Dr Bernes: Dobra, więc więcej się nie dowiem?
Gen. Fury: Nie ma pani pozwolenia.
Dr Bernes: No to nie wiem, czy pomogę. Przykro mi.
Gen. Fury: Zanim jednak pani się podda, pokażę co jest grane.

Niechętnie poszłam za nim. Dopiero jak zobaczyłam znajome twarze, nie potrafiłam ukryć zdziwienia. Znowu te dzieciaki w coś się wplątały. Jeden był po operacji, choć krew się nadal wylewała spod ran.

Dr Bernes: Jaki jest ich stan?
Gen. Fury: Prawie krytyczny, bo jakaś toksyna ich zabija.
Dr Bernes: Nie toksyna, a infekcja.
Gen. Fury: Pani to już gdzieś widziała?
Dr Bernes: Mam w tym spore doświadczenie.

Stwierdziłam niezadowolona. Miałam niezły bałagan do sprzątania. Przygotowałam swój sprzęt do tworzenia odtrutek. Oby nie było za późno. Walczyłam z czasem.

~*Pięć godzin później*~

**Tony**

Ociężale podniosły się powieki. Dostrzegałem światło. Byłem w bazie powietrznej. Udało się. Ocalili nas. Obok łóżka dostrzegłem lekarkę. Bez doktorka, a to nowość.

Dr Bernes: Witaj wśród żywych, Tony. Jak się czujesz?
Tony: Dobrze, a… inni?
Dr Bernes: Spokojnie. Dostali odtrutkę. Jesteście zdrowi, chociaż minie trochę czasu zanim dojdziecie do siebie.
Tony: Wiem.
Dr Bernes: Przy okazji sam siebie operowałeś? Nie uwierzę.

Zaśmiała się, a ja przypomniałem sobie, że to moi przyjaciele mnie ocalili. No właśnie. Nigdzie ich nie widziałem w sali. Rozdzielili nas. Lekko się zdenerwowałem co nawet maszyny zaalarmowały.

Dr Bernes: Nie bój się. Jest wszystko w porządku. Szybko dojdziecie do siebie.
Tony: Gdzie… oni… są?
Dr Bernes: W innych salach.
Tony: Co… z nimi?
Dr Bernes: Wydobrzeją. Są w odrębnych salach, bo wiesz jaka jest Pepper. Zacznie gadać i nawet nie odpocznie.
Tony: Oni… mnie… operowali.
Dr Bernes: O! To ciekawe. Doktorek byłby zaciekawiony przyszłą współpracą.

Znowu się śmiała. Brakowało humoru ostatnio. No i odpowiedzi. Whitney nie była tam przez przypadek. Musiałem uzyskać informacje.

Dr Bernes: Odpoczywaj. Zobaczę co z resztą. I proszę cię, Tony. Nie przejmuj się. Najgorsze za wami.

Uśmiechnęła się i wyszła z sali. Zacząłem zastanawiać się co teraz będzie. Nie ponieśliśmy porażki, a Fury miał nam wiele do wyjaśnienia.

**Rhodey**

Ocknąłem się podpięty do kroplówki oraz kardiomonitora. Moje ciało też wymiękło przez ciągły nacisk planety. Jednak koszmar minął. Usłyszałem jak do pomieszczenia weszła kobieta w kitlu lekarskim. Pamiętałem ją, aż za dobrze. Wiele razy z doktorem Yinsenem pomagali nam wrócić do zdrowia.

Dr Bernes: Jak tam zdrówko, Rhodey?
Rhodey: W porządku. Dziękuję. A inni?
Dr Bernes: Właśnie byłam u Tony’ego. Dostaliście odtrutkę, więc musicie jedynie wypocząć.
Rhodey: Znowu wiele pani zawdzięczamy.
Dr Bernes: Taka praca.

Uśmiechnęła się do mnie przyjaźnie. Dowiedziałem się o bracie. Pozostała kwestia rudzielca.

Rhodey: A Pepper? Co z nią?
Dr Bernes: Tobie mogę to powiedzieć, bo jesteś w stanie to znieść.
Rhodey: Jest… bardzo źle?

Głos mi się łamał. To była moja przyjaciółka. Fakt, że czasem wredna, ale bez niej nie mielibyśmy tak zwariowanych przygód. Była częścią naszej drużyny.

Dr Bernes: Wiesz, że była bardzo wychłodzona, dlatego nie było innego wyboru i jest zamknięta w komorze w stanie zawieszonej animacji. Szanse na przebudzenie są nikłe.
Rhodey: Ale są?
Dr Bernes: I tego się trzymajmy.
Rhodey: Nie potrafiłem jej pomóc. Zawiodłem.
Dr Bernes: To nie twoja wina, a obwinianie się nic nie da. Po prostu trzeba czekać.

Tyle powiedziała na odchodnym, zostawiając mnie z tak ponurą wiadomością dnia. Generał słono za to zapłaci.

Część 16: Koniec gry

0 | Skomentuj
**Tony**

Nie potrafiłem uwolnić się z tego toksycznego pocałunku. Czułem, jak ciało zmieniało się nie do poznania. W takim samym stopniu jak z Whitney. Najgorsze było w tym wszystkim to, że nie mogłem tego zatrzymać.
Gdy oderwała się od moich ust i wyjęła dłoń z mojego ciała, splunęła krwią o podłoże. Uśmiechnęła się, aż runęła na ziemię. Sam długo nie utrzymałem się na nogach i upadłem. Wysłałem sygnał alarmowy do Rhodey’go. Może jeszcze zdążę się z nimi pożegnać.

**Pepper**

Martwiłam się o Tony’ego. Jakaś część instynktu podpowiadała, że wpadł w tarapaty. Gorsze niż moje co się zdarzały ostatnio non stop. Jednak nie byłam w stanie mu pomóc. Byłam za słaba. Ledwo powstrzymywałam się od omdlenia, a od przebudzenia zdarzyło mi się prawie cztery razy odfrunąć.

Rhodey: Pepper, wytrzymaj jeszcze. Wiem, że to trudne.
Pepper: P… Pomóż… mu.
Rhodey: Chciałbym, ale sam nie wiem jak. Poza tym, nie mogę cię zostawić.
Pepper: W… Więc weź… mnie… ze… sobą.

Poprosiłam słabym głosem. Wiedział, iż nie mogliśmy tu dłużej tkwić przez ciągły ziąb. Wręcz arktyczne powietrze.

Rhodey: Zgoda. Trzymaj się mocno.

Wziął mnie na ręce, zaś na plecach miał plecak. Oby dał radę. Kiedyś odwdzięczę mu się za to ile dla nas zrobił. O dziwo nie słyszeliśmy żadnych dźwięków. Nikt nie walczył.

Pepper: J… Już po… wsz…ystkim?
Rhodey: Sam nie wiem. Planeta nadal umiera.
Pepper: Pos… pie… szmy… się.
Rhodey: No wiesz. Trochę ciężko, mając tyle balastu. Łącznie z tobą.
Pepper: G… Głu… pek.

Oboje uśmiechnęliśmy się głupawo, aż zeszliśmy na sam dół. Odebrało mi mowę. Whitney leżała martwa we krwi, a Tony… był ledwo żywy.

Pepper: T… Tony.

Z trudem wymówiłam imię chłopaka, bo ponownie utraciłam siły. Pochłonęła mnie czerń.

**Rhodey**

Wiedziałem, że było mało czasu. Co gorsza zbroja była w kawałkach i niezdolna do lotu, chociaż musiałem jakoś o nich zadbać. Dla Whitney już było za późno na ratunek. Bałem się, że wszyscy umrą. Nie chciałem na to patrzeć. Położyłem Pepper obok z nadal owiniętą folią wokół ciała i przypiętą kroplówką.

Rhodey: Trzymajcie się. Pomoc nadejdzie.
Tony: Tak… sądzisz?

Zdziwiłem się, bo nadal był przytomny. Szkoda tylko, że ciałem przypominał trupa.

Rhodey: Musimy w coś wierzyć, żeby jakoś przetrwać.
Tony: To… ko… nie…c.
Rhodey: Nieprawda. Wciąż jest nadzieja. Szkoda, że tej energii nie znaleźliśmy.
Tony: To… Whitney… była… naszą… misją.

Zatkało mnie. Skąd nasunął mu się taki wniosek? Chyba, że faktycznie tak było. Próbowałem jakoś zatamować krwawienie, obwijając bandażami. Po jego minie znałem odpowiedź. Moje działanie nie pomogłoby w niczym.
Po chwili usłyszałem dźwięk lądującego statku. Na początku wydawało mi się, że miałem omamy. Rozpoznałem logo na boku pojazdu. T.A.R.C.Z.A. Będzie nam się tłumaczył. O ile nas przekona, żeby go tu nie zostawić.

Część 15: Pewnych rzeczy nie da się uniknąć

0 | Skomentuj
**Tony**

Traciliśmy cenny czas wraz z gasnącym życiem planety. Rhodey sprawdził temperaturę ciała Pepper. Miała poważny stopień hipotermii. Nie mogliśmy tylko czekać na ratunek. Musieliśmy ocalić samych siebie, a to było coraz większym wyzwaniem dla nas.
Nagle usłyszałem strzał repulsora. Zbroja, więc Whitney znajdowała się blisko nas. Natychmiast ruszyłem w tamtym kierunku.

Rhodey: Hej! Gdzie lecisz?!
Tony: Odebrać… to co… moje.
Rhodey: Tony! To szaleństwo!
Tony: Być może.

Westchnąłem ciężko, schodząc z górki. Namierzałem formy życia. Poza naszą czwórką reszta leżała martwa.

Tony: Whitney!

Krzyknąłem, zatrzymując się przed nią. Nie potrafiłem walczyć po operacji, lecz moja dziewczyna umierała. Wymierzyłem z armatki, która nadal miała w sobie kylit. Na pewno wciąż była nim zainfekowana.

Whitney: Nie oddam ci zbroi, Tony. Ja chcę przeżyć!
Tony: My… też… chcemy!
Whitney: Więc nie utrudniaj mi tego i wróć do swoich! Zapomnij, że mnie widziałeś!
Tony: Whitney…
Whitney: Odejdź, jeśli nie chcesz zginąć.

Słyszałem w jej głosie wahanie. Mimo to, wymierzyła repulsorem we mnie. Nie bałem się zginąć z ręki własnego wynalazku. Już raz prawie zabiła, lecz zazwyczaj była moim kołem ratunkowym. Szczególnie podczas katastrofy samolotu.

Tony: Nie… chcę… walczyć. Byliśmy… przy… ja… ciółmi.

Ledwo mogłem mówić, a oddychanie sprawiało sporą trudność. Najwyżej uduszę się, ratując pozostałych. Taka cena bycia bohaterem.

**Rhodey**

Podałem ciepłe płyny z plecaka, które były w formie kroplówki. Na szczęście nie zmarzły, choć temperatura na planecie ledwie była zdatna do przetrwania. Czekałem, aż się obudzi. No i oczywiście na powrót Tony’ego. O ile jeszcze go nie zabiła głupota.
Po chwili usłyszałem strzały. Coraz bardziej miałem złe przeczucia.

Pepper: To… ny.
Rhodey: Pepper!

Błyskawicznie podszedłem do niej.

Rhodey: Nic nie mów. Już ci tłumaczę.

Uśmiechnąłem się do niej głupawo, kryjąc strach przed utratą brata. Walczył o życie. Tego byłem pewny.

Rhodey: Wystrzeliliśmy kylit bardzo wysoko. Na pewno T.A.R.C.Z.A. go widziała. Wyjdziemy z tego, Pepper. Przetrwamy.
Pepper: M… Mu… si… my.
Rhodey: I tak będzie.

Potarłem jej dłonie, żeby nieco pobudzić krążenie. Poza folią termiczną i płynami nic więcej nie byłem w stanie zdziałać.

Pepper: G… Gdzie… To… ny?
Rhodey: Chciał zorientować się czy planeta dalej jest zdatna do przetrwania.

Czułem się z tym źle, że musiałem ją okłamywać. Zresztą, sama znała prawdę. To pytanie było zbędne. Próbowałem dać jej siły do walki, bo funkcje życiowe miała bardzo słabe. Błagałem w duchu, aby szybko nas stąd zabrali.

**Whitney**

No i stało się to czego nie chciałam. Walczyłam z Tony’m. Zadawałam mu ból z jego własnej broni. Tak bardzo pragnęłam tego uniknąć. Jego krzyki były ciosem w moje człowieczeństwo, które znikało wraz z tą planetą. T.A.R.C.Z.A. świetnie to uknuła. Zgnić na Oplion, a stąd nie było żadnej ucieczki. Chyba, że sami pofatygowaliby się tutaj.

Whitney: Skończmy to, Tony. Nie chcę, żebyś cierpiał.
Tony: Ach! Oddaj… zbroję. Muszę… po… móc… Pepper.
Whitney: Już po niej. Ona umrze tak samo jak Rhodey. Ty także, jeśli się nie wycofasz.
Tony: Nie… pod… dam… się.
Whitney: W takim razie nie pozostawiasz mi innego wyboru… Żegnaj.

Kiedy już miałam uderzyć z najsilniejszego promienia, poczułam piekielny ból. Bezsilnie upadłam na kolana, trzymając się za serce, a zbroja roztrzaskała się na tysiąc kawałków.

Tony: Co… ty… zro… bi… łaś?
Whitney: Ja… Ja… nie wiem.

Włosy wypadały garściami na ziemię, czerwone żyły pokrywały skórę co momentalnie zrobiła się blada, białka w oczach zmieniły barwę na ciemnopomarańczową, zaś naczynka w nich były krwawe. I właśnie ta krew spływała po policzkach.

Tony: Co… się… dzieje?
Whitney: Nie… Nie zginę. Jeśli już… to ty… ze mną.

Ostatkami sił podeszłam do niego, przebijając ręką skafander na wylot, aż dotarłam do jakiegoś urządzenia. Stanęłam jeszcze bliżej.

Whitney: Koniec… gry.

To mówiąc zdjęłam mu hełm i zbliżyłam się do ust. Wpiłam się w nie, dając mu namiastkę siebie. Łącznie ze śmiercią.

Część 14: Decydująca próba

0 | Skomentuj
**Whitney**

Słyszałam głos Tony’ego i pozostałych. Najwidoczniej przeżyli. Od razu schowałam się za górą i czekałam na ich ruch. Pewnie już wymyślili sposób na ucieczkę. Co ciekawe Pepper była bez kombinezonu. Dla miłości zaryzykuje wszystkim. To było do przewidzenia.

**Rhodey**

Obserwowałem przyjaciół, martwiąc się o nich. Przynajmniej sprawnie dotarliśmy w góry, które były jeszcze bardziej skute lodem niż ostatnio. Mieliśmy szansę, aby zdobyć kylit. Pozostała tylko kwestia punktu wyrzutu.
Gdy zaczęliśmy się wspinać w górę, wszystko pod naszymi stopami się kruszyło.

Rhodey: Dziwne. Powinno być stabilnie.
Tony: Jak widać… nie… jest.
Rhodey: Dobra. Oszczędzaj się. Wchodzimy. Powoli.

Poprosiłem, asekurując po kolei uczestników misji. Miałem takie dziwne wrażenie, iż ktoś nas obserwował. Nie myliłem się. Gdzieś znajdowała się Whitney w zbroi. Nie powiedziałem im o tym. Lepiej, żeby nie marnowali sił, a drugi raz nie zamierzałem bawić się skalpelem.
Po dotarciu na sam szczyt, zrobiliśmy odpoczynek. Może i nie pokazywali tego po sobie, lecz zdecydowanie ledwo żyli.

Rhodey: Kylit nadal się świeci, choć jest ciemno.
Tony: Zimno… też.
Rhodey: Cholera.

To mi dało do myślenia. Gaduła mogła zmarznąć. Stąd te jej milczenie. Natychmiast wyjąłem folię termiczną i owinąłem ją.

Rhodey: Jak masz mówić, to milczysz. Czemu nie powiedziałaś, że marzniesz?
Pepper: N… Nie c… chciałam… w…was m… martwić.
Tony: Oj! Pep.
Rhodey: I co my z nią mamy?

Uśmiechnąłem się głupawo, a następnie wziąłem narzędzia.

Rhodey: Wy odpoczywajcie, zaś ja pozbieram łupy.

Kiwnęli tylko głową, więc zacząłem uderzać o skały pełne metalu. Każdy fragment kładłem obok. Brałem jak największe.

**Tony**

Próbowałem jakoś rozgrzać zimne ciało dziewczyny. Nie było to łatwe w takich warunkach. Dotknąłem jej dłoni. Marzła coraz bardziej. Martwiłem się o nią. Rhodey nie mógł pomóc, bo dalej zbierał kylit. Oby plan się udał i szybko po nas przylecieli.

Tony: Nadal… zimno?
Pepper: L… Lepiej.
Tony: Nie… słychać, Pep.
Pepper: W… Ważny j… jesteś… ty.
Tony: Będzie… dobrze. Nie… umrzemy. Twój plan… wypali.
Pepper: M… Może.

Ciało drżało i wychładzało się nadal. Musiałem coś wymyślić. Rhodey, pospiesz się.

**Pepper**

Nie podobało mi się to, że byłam na nich skazana, ale nie miałam wyboru. Zresztą, zwykle to ja byłam damą w opałach. Gdziekolwiek wyląduję, powtarza się ten sam schemat.
Kiedy przyjaciel skończył pastwić się nad górą, przyniósł metal w formie kryształów. Najwyższa pora, bo robiłam się coraz bardziej senna, a wolałam być przy fajerwerkach.

Rhodey: Skąd je wystrzelimy?
Tony: Jesteśmy… w… odpowiednim… miejscu.
Rhodey: Też tak uważam. A ty, Pepper? Pepper!
Pepper: Tak… Też… się… zga… dzam.

Powoli traciłam kontakt z rzeczywistością. Z mojej winy działali w pospiechu, a to nie było wskazane. Zamglonym obrazem zauważyłam jak do zmodyfikowanej armatki z kombinezonu wsypywali metal.

Tony: Pepper… trzy… maj się.
Pepper: T… Ty… też.

Uśmiechnęłam się do niego, obserwując widowisko. Wystrzelili zawartość działa w przestrzeń kosmiczną. Było widać wielki rozbłysk światła. To było coś pięknego. Szkoda, że to zobaczyłam po raz ostatni, zanim na dobre odpłynęłam.

Część 13: Czas

0 | Skomentuj
**Gen. Fury**

Minął już miesiąc, odkąd wysłaliśmy ich na Oplion. Żadnego sygnału ani wiadomości. Zupełnie nic. Może przydałoby się im wsparcie. Rodzice tych dzieciaków mnie zatłuką, jeśli umrą. Co robić?

**Pepper**

Poczułam się pełna energii. Nawet nie potrzebowałam więcej odpoczynku. I tak spałam już długo, sądząc po mniejszej ilości światła w jaskini. Jednak zrobiło się dość chłodno. Kolejna zmiana klimatu? Jakaś anomalia pogodowa?
Po chwili zauważyłam jak chłopaki się obudzili. Według odczytów z komputera wszystko było w porządku.

Pepper: Witaj wśród żywych, Tony.
Tony: Pepper…
Rhodey: Nie wstajemy. Leżymy.
Pepper: Eee… Nie możemy. Musimy się ruszyć.

Stwierdziłam niechętnie. Robiło się coraz zimniej. Musieliśmy zacząć działać, lecz był problem z zapasami. Dwa skafandry i jeden plecak. Zdecydowanie za mało.

**Tony**

Czułem się jak po operacji. Miałem jakieś szwy co było dziwne, zważywszy na to, że tutaj nie ma żadnych lekarzy. Niemożliwe.

Tony: Czy wy… mnie… kroiliście?
Rhodey: Bułka z masłem.
Tony: Jezu!
Rhodey: Nie było innego wyboru.
Pepper: Fajna zabawa, ale oby to było ostatni raz.

Zaśmiała się, pomagając mi wstać. Założyła swój kombinezon na moje ciało. Nie tego chciałem.

Pepper: Ani słowa. Musisz w nim być.
Tony: A ty?
Pepper: Dam radę bez.
Rhodey: No nie powiedziałbym.
Pepper: Czy naprawdę musimy się o to kłócić? Jestem w lepszym stanie od was, więc słuchać się mnie, jasne?
Rhodey, Tony: TAK, PANI.

Oboje zaśmialiśmy się. Wszyscy mieli dobre humory, choć w każdej chwili mogliśmy umrzeć wraz z planetą. Nie mogłem wykonać skanu, bo byłem bez zbroi. Wyszedłem z jaskini i spojrzałem na cały krajobraz.

Rhodey: Co jest?
Tony: Tracimy… czas.
Pepper: O cholera! Czy… Czy kylit też gaśnie? To był jedyny sposób na wezwanie pomocy!
Tony: Bez… paniki. Zdążymy.
Rhodey: Skąd taka pewność?
Tony: Zaufajcie… mi.

Nie wiedziałem co mogłem im więcej powiedzieć. Wziąłem plecak, zaś Rhodey uzbroił się w swój kombinezon. Szkoda mi było Pep. Była bez ochrony. Funkcje podtrzymywania życia pomogłyby i jej w leczeniu. W moim przypadku nawet wspomagały implant swoją energią.
Gdy wyruszyliśmy w stronę gór, szukałem punktu do wyrzutu. Taki, gdzie będzie sygnał widoczny. Na nasze nieszczęście jądro planety gasło, a księżyc rozpadał się na mniejsze drobinki. Mijaliśmy zeschnięte rośliny, sproszkowane jaszczurki, a także zeschnięte drzewa. Wody ubywało w rzekach. Wszystko umierało.

Część 12: Nigdy nie trać nadziei, skoro tylko ona pozostała

0 | Skomentuj
**Rhodey**

Nie mogłem tego spartolić. Po prostu nie mogłem. Pepper krzyczała po mnie, wymyślając najróżniejsze błędy. Przecięcie tętnic, krwawienie wewnętrzne, złamanie kości, przebicie śledziony i inne takie. Musiałem zapanować nad sytuacją.

Rhodey: Nie przeciąłem nic, Pepper! Teraz go wentyluj!
Pepper: Co mam zrobić?
Rhodey: Bierz pompę i go dotleń! Chyba, że wolisz usta usta.
Pepper: Dobra. Niech będzie pompa.
Rhodey: Co trzy sekundy.

Poinstruowałem ją, rozpoczynając masaż serca. Nie miałem defibrylatora, dlatego tylko zwykłe metody powinny wystarczyć. Inaczej będzie koniec. Widziałem, że załapała rytm, dlatego po uciśnięciach sprawdziłem puls.

Rhodey: Nie przerywaj.
Pepper: Dobra. I jak jest?
Rhodey: Bez zmian.

Podałem adrenalinę dożylnie, ponawiając reanimację.

Rhodey: No dalej.

Nie zamierzałem się poddać. Bałem się porażki, lecz nie mogłem dać pożreć się strachowi.

Po kolejnej serii zerknąłem na odczyty.

Rhodey: Możesz przestać… Wrócił. Daj mu maskę tlenową i po zawodach.
Pepper: Wreszcie.
Rhodey: Pepper?

Zauważyłem, że bardzo zbladła. Pierwsze o czym pomyślałem to spore przeżycie widoku wnętrzności. Podałem jej worek zanim zapaskudziła jaskinię. Nie klepałem jej po plecach, bo zwracała całą zawartość.

Rhodey: Wiedziałem, że to się przyda.
Pepper: Cicho! O Boże!

No i znowu haftowała. Czekałem, aż przestanie. Dopiero po jakiś pięciu minutach opróżniła cały żołądek. Wziąłem jakąś kroplówkę, aby się dożywiła.

Rhodey: Usiądź. Zaraz poczujesz się lepiej.
Pepper: Dzięki. A Tony?
Rhodey: Już patrzę.

Zabandażowałem klatkę piersiową, a następnie nałożyłem maskę na twarz. Zużyte rękawiczki wywaliłem do worka co zrobiłem też z maską. Pepper poprosiłem o to samo. Wszystko wyglądało w porządku.

Rhodey: Sytuacja pod kontrolą. Jednak nadal musimy uciec.
Pepper: Musimy zdobyć więcej kylitu. No i znaleźć dobry punkt skąd wystrzelimy to wysoko nad planetę.
Rhodey: O ile jest to możliwe. Musimy czekać, aż Tony wydobrzeje.
Pepper: Ale mamy tylko dwa skafandry.
Rhodey: A nas jest trzech.

Potrzebowaliśmy przemyśleć cały plan działania. Na dłuższą metę zapasy nie wystarczą. Nie mieliśmy innego wyboru jak czekać.

**Whitney**

Nie bardzo pojmowałam działanie zbroi. Coś w niej nie pasowało. Energia się wyczerpywała, radio nie łapało żadnych częstotliwości. Błądziłam po planecie, myśląc nad tym jak mogłabym uciec. Gdybym do nich wróciła, nie spotkałoby mnie nic innego jak manto od całej trójki. O ile jeszcze żyją.

Część 11: Nie będzie żadnej kapitulacji

0 | Skomentuj
**Tony**

Miałem bardzo mądrą dziewczynę. Jako jedyna wiedziała co robić. Ufałem jej. Szkoda tylko, że czułem się coraz gorzej. Ból w klatce piersiowej narastał.

Pepper: Tony, wszystko gra?

Zaprzeczyłem głową. Nie chciałem marnować sił na mówienie. Był jeden plecak. Nic więcej. Musieliśmy oszczędzać wszelkie zapasy. Mogłem wcześniej coś zrobić, żeby Whitney nas nie wykiwała. Zrobiła to, żeby przetrwać. Podłe, bo wykorzystała naszą sytuację dla własnych korzyści.

Pepper: Budzę Rhodey’go. Wiem, że musimy ci jakoś pomóc.
Tony: Pepper…
Pepper: Nie bój się. Pomożemy ci i nie umrzesz.

Chwyciła mnie za rękę, a oczy miała pełne łez. To było widać. Ledwo panowała nad sobą. Nie powstrzymywałem jej przed niczym. I tak brat sam wstał. Wyglądał o niebo lepiej.

Tony: Rhodey…
Rhodey: Jasna cholera!
Pepper: Czy to musiały być twoje pierwsze dwa słowa po przebudzeniu? Naprawdę?

Nie wtrącałem się do ich rozmowy. Próbowałem skupić myśli na czymś innym. Wszystko byle nie myśleć o bólu. Implant świecił coraz słabiej, a serce zwalniało. Ledwo słyszałem dźwięk mechanizmu. Nie chciałem umrzeć. Nie tutaj.

Rhodey: Tony, trzymaj się. Musisz być silny.
Tony: Mu… szę.
Rhodey, Pepper: TONY!

Wiedziałem, że będą krzyczeć. Lekko się do nich uśmiechnąłem, aż straciłem całkowicie siły. Ponownie zetknąłem się z nicością.

**Pepper**

Starałam się zachować spokój, lecz nie było dobrze. Było wręcz tragicznie. Tony potrzebował lekarza. Nie wiedziałam co robić. Powstrzymywałam się od krzyków. Nie wpadałam w panikę, gdyż byłam mu potrzebna. Przyjaciel zaczął badać stetoskopem bicie serca. Po jego minie odczytałam odpowiedź.

Pepper: I co teraz?
Rhodey: Został jeszcze kylit?
Pepper: Tak, ale niewiele. Co kombinujesz?
Rhodey: Musimy naprawić implant.
Pepper: Czekaj, bo nie rozumiem. Ty chcesz go… operować?

Myślałam, że zaraz padnę z tych wrażeń. Głównie na szalone pomysły wpadają geniusze. Wzięłam kilka miarowych wdechów dla przetrawienia tej informacji.

Rhodey: Pepper, nie mamy wyboru. Chcesz, żeby umarł?
Pepper: Nie!
Rhodey: Więc mi pomożesz.
Pepper: Ale my jesteśmy tylko dziećmi! Nie lekarzami!
Rhodey: Jeśli nie zrobimy tego, Tony umrze. Serce ledwo bije, bo rozrusznik nie pracuje jak należy. Zapełnimy go kylitem, wzmacniając jego działanie.
Pepper: No… to będzie ciekawie.
Rhodey: On liczy na nas. Pamiętaj.

Bałam się mu zaszkodzić, choć czas nam wszystko utrudniał. Kolejna lista z rzeczy do zrobienia przed inwazją obcych odhaczona. Zabawa w operację. Położyliśmy Tony’ego na folii z wyprostowanymi nogami i rękami.

Rhodey: Załóż rękawiczki i maskę.
Pepper: To naprawdę szalone, Rhodey.
Rhodey: Spokojnie. Będziesz mi asystować. W razie czego mam worek na wymioty.

Zachichotał. Myślał, że mnie ruszają widoki wnętrzności. Co za kretyn.

Pepper: Naoglądałam się horrorów. Nie boję się.
Rhodey: Wierz mi, że rzeczywistość jest inna.
Pepper: A ty kiedyś to robiłeś?
Rhodey: Widziałem w jednym dokumencie medycznym.
Pepper: No to mnie uspokoiłeś.

Powiedziałam z ironią. Założyłam wszystko co trzeba. Na ręce miał bransoletkę, która była skalibrowana z komputerem. Mogliśmy widzieć wszelkie spadki pulsu. Przeżegnałam się nad chłopakiem.

Rhodey: A tobie co? Strach cię obleciał?
Pepper: Nie chcę go mieć na sumieniu. Boże. Miej go w swojej opiece.
Rhodey: Pepper, pomodlisz się później. Musimy działać.
Pepper: Amen.

Przyglądałam się co robił, bo kylit był w probówce. Wystarczyło wstrzyknąć w odpowiednie miejsce, więc niezbyt rozumiałam po co ta szopka. Chyba, że było coś jeszcze potrzebne. Wstrzyknął jakiś środek. Domyśliłam się, że nasenny. Potem rozciął koszulkę, przygotowując narzędzia z apteczki. Przewróciłam tylko oczami. Oni nas zabiją.

**Rhodey**

Może i nie byliśmy obeznani w sztuce medycznej, ale nie mieliśmy innego wyboru. Sam bałem się komplikacji. No i tego, iż któreś z nas w pewnym momencie się przerazi. Brat spał dość twardo. Byłem przygotowany na wszystko. Chwyciłem za skalpel.

Rhodey: Gotowa?
Pepper: Nie mam wyjścia.

Wykonałem parę nacięć wokół implantu, obserwując sytuację na ekranie.

Rhodey: Nie tak źle, co?
Pepper: Możesz nie komentować? Dzięki.

Uśmiechnąłem się głupawo, skupiając się na zadaniu. Ostrożnie wyjmowałem implant, lecz tylko po to, żeby sprawdzić czy żaden z kabli się nie odłączył. Było widać serce i wiele naczyń.

Pepper: O matko! To wygląda… okropnie.
Rhodey: Ma uszkodzone serce w dość sporym stopniu. Teraz to widzę na własne oczy.

Włożyłem mechanizm na miejsce.

Rhodey: Pobierz kylit do strzykawki.

Poinstruowałem ją, kiedy zająłem się zszywaniem ran. Jak na żółtodzioba szło mi dość sprawnie. Byłem skupiony, choć strach powoli przejmował nade mną kontrolę. Był pisk. Odczyty drastycznie spadły.

Rhodey: Pospiesz się. Zaraz nam się zatrzyma.
Pepper: Już!

Nie lubiłem nikogo pospieszać, ale tu stawka była za wysoka.

Rhodey: Szybciej!
Pepper: No mam!

Od razu mi podała strzykawkę. Szybko odnalazłem źródło metalu i wstrzyknąłem całą zawartość do mechanizmu.

Pepper: I… już?
Rhodey: Niestety, ale nie.

Stwierdziłem niechętnie, bo odczyty spadły do zera. Czyżbym popełnił błąd? Nienawidzę niespodzianek.

Część 10: Prawo dżungli

0 | Skomentuj
**Whitney**

Na pewno mieli mi za złe co zrobiłam, ale nie miałam innego wyboru. Tylko mnie spowalniali. Wzięłam jeden plecak oraz zbroję, w którą od razu dopasowało się ciało. Już nie byłam ciekawa ich misji. Najważniejszy cel to ucieczka.

Whitney: Wkrótce wrócę do domu.

Powiedziałam do siebie, idąc wzdłuż pasma górskiego. Tony na pewno wie, jak mogą się ewakuować z tej planety. Nie pozostawiłam ich na śmierć.

**Rhodey**

Jeden plecak i dwa skafandry. Tylko tyle nam pozostało. Nie mogłem pozwolić, aby umarli. Oddałem Pepper maskę tlenową. Zresztą, toksyny wyparowały. Powoli odzyskiwała przytomność. Będzie wściekła. Już słyszę jej krzyki.
Kiedy ona się budziła, mogłem zająć się Tony’m. Bez zasilania ze zbroi jego serce długo nie pociągnie. Musiałem coś wymyślić.

Pepper: Rhodey, co się stało?
Rhodey: Pepper?

Zdziwiłem się, bo lepiej mówiła. Była naprawdę uparta, ale w dość pozytywnym znaczeniu. Chciała walczyć, więc wygrała. Dla pewności zbadałem ją. Nie była otruta.

Rhodey: Jak się… czujesz?
Pepper: Zdecydowanie pełna sił. Chciałabym krzyczeć, bo widzę co tu się odwaliło, ale… Ale musimy zająć się planem ucieczki.
Rhodey: Wiem.

Niespodziewanie pojawił się kaszel. Wiedziałem, że to przez toksyny.

Pepper: Oddaję ci maskę, uparciuchu. Wiele dla nas zrobiłeś. Pora, żebyś odpoczął.
Rhodey: Nie… mogę.
Pepper: Możesz, a Whitney uduszę gołymi rękami. Gdybym jej nie zaprowadziła do nas, nasze szanse byłyby większe na przetrwanie.
Rhodey: Nie… obwiniaj… się.
Pepper: A ty już nic nie mów. Leż.

Nie miałem wyjścia i zrobiłem to o co mnie prosiła. Położyłem się, mając maskę tlenową na twarzy.

Pepper: Jeśli wystrzelimy coś co się mocno świeci, powinni to zauważyć i odebrać jako sygnał.
Rhodey: Co… to ma… być?
Pepper: Myślałam o kylicie. Można zebrać go dość sporo i wystrzelić. Armatki z kombinezonu wystarczą na wyrzut.
Rhodey: Genialne.
Pepper: Widzisz? Potrafię myśleć. Teraz tylko potrzebuję Tony’ego, bo ty masz wolne.
Rhodey: Wolne… żarty.

Coraz bardziej słabłem. Jednak cieszyłem się, że w tej nędznej sytuacji znalazła się odrobina nadziei.

**Pepper**

Zbierałam cały swój gniew, żeby potem go wykorzystać w walce. Nie odpuszczę tej małpie. Jeszcze mnie popamięta, choć to z mojej winy podziało się tyle katastrof. Nie miałam czasu na żale i delikatnie szturchnęłam Tony’ego.
Po kilku minutach obudził się.

Pepper: Tony, spokojnie. Pomożesz mi zrobić odtrutkę i przerobić armatkę, by miała większą siłę wyrzutu?
Tony: Pepper?
Pepper: Wiem, że źle się czujesz, ale Rhodey jest wyautowany. Potrzebuję cię.
Tony: Po… mogę.
Pepper: Super, więc do roboty, geniuszu.

Uśmiechnęłam się do niego, robiąc wszystko według jego wskazówek. Nie wiedziałam, ile śrubek i układów znajduje się w jednej części kombinezonu kosmicznego. Było wiele rzeczy do modyfikacji. Na szczęście w plecaku znalazły się też narzędzia. Były na wypadek zepsucia się zbroi. Pomyśleli o wszystkim.
Po ukończeniu majstrowania i tworzenia antidotum, odtrutka została podana.

Pepper: Nie wiedziałam, że potrafisz podawać leki. Ciągle mnie zaskakujesz, Tony.
Tony: Bo… je… stem pełny nie… spodzia… nek.
Pepper: Powinno być mu lepiej.

Spojrzałam na odczyty z komputera. Nieco się podniosły, choć ciągle miał trudności z oddychaniem. Przynajmniej kaszel minął. Przykryłam go kocem termicznym, aż zasnął.

Pepper: Wydobrzeje. Teraz możesz odpocząć.
Tony: A ty?
Pepper: Będę was chronić. Stoję na warcie.

Chwyciłam za broń, siadając blisko nich, aby z mojego ciała zrobić tarczę. Chłopak nie miał wyboru i musiał zregenerować siły. Oby plan zadziałał. Inaczej wszystko stracimy.

~~~~~***~~~
Przepraszam za ten zastój w notkach, ale nie wiedziałam jaka będzie przyszłość bloga, jeśli wprowadzą zmiany w prawach autorskich. Nie było lekko, ale na szczęście jeszcze nie pójdzie nikt z torbami.

Część 9: Liczy się przetrwanie

0 | Skomentuj
**Pepper**

Powoli otwierałam oczy. Słyszałam tylko jak Rhodey liczył do trzydziestu i błagał, żeby ktoś się nie poddawał. Wszystko stało się jasne jak wyostrzył się obraz. Reanimował Tony’ego. Byłam przerażona. Jak do tego doszło?

Pepper: Rhodey, co… się… dzieje?

Spytałam zrozpaczona. Ledwo potrafiłam mówić, a oddychanie też sprawiało problem. Jednak byłam też wściekła, bo ta farbowana blondyna nawet nie pomagała. Siedziała i patrzyła tylko na ten dramat. Miałam ochotę jej przyłożyć tak bardzo, że nie pozbierałaby się do tygodnia. Jednak nie miałam sił. Nie w tej chwili.

Pepper: Rhodey, powiedz… mi.

Nadal się nie odzywał. Dopiero jak skończył kolejną serię, sprawdził puls.

Rhodey: Mamy go. Już po wszystkim.
Pepper: Będzie… żył?
Rhodey: Będzie, ale nie będę kłamał, Pepper. Jest źle.
Pepper: J… Jak bardzo?

Głos drżał ze strachu. To nie mogło się tak skończyć.

**Rhodey**

Nie chciałem bardziej niepokoić przyjaciółki. Serce było przeciążone przez ostatni wysiłek. Nie było żadnej ładowarki. Lekarza również. Tylko mogliśmy improwizować.

Rhodey: Musimy odzyskać zasięg z T.A.R.C.Z.Ą. Pomysły?
Whitney: Nie ma szans. Już wiele razy próbowałam. Jedyny sposób to ucieczka stąd.
Pepper: Niekoniecznie.
Rhodey: Pepper?

Byłem ciekawy na co wpadła, a czasem potrafiła wymyślić jakiś dobry plan.

Rhodey: Jeśli masz jakiś pomysł, to powiedz. Tylko oszczędzaj się.

Poprosiłem, martwiąc się o gadułę. Byłem zaniepokojony przyjaciółmi. Poza dawną znajomą, która nadal wydawała mi się podejrzana.

Pepper: Sygnał.
Rhodey, Whitney: JAKI SYGNAŁ?
Pepper: Alarmowy. Nie wiem… Raca jakaś, Morse… Coś musi… być.
Whitney: Może i to głupie pytać, ale muszę wiedzieć jedno… Skąd wyście się tu wzięli?
Rhodey: A to może ty pierwsza nam powiesz? Na pewno nie przypadkiem.
Whitney: Mały wypadek.
Pepper: Bo ci… uwierzymy.
Rhodey: Ja nie będę drążyć. Tak czy owak, musimy stąd uciec. Długo tu nie przeżyjemy!
Whitney: Wszyscy to wiemy.

Zauważyłem, że oddaliła się od nas. Coś kombinowała? Musiałem zachować czujność. Dla bezpieczeństwa byłem gotowy wyciągnąć broń.
Gdy spojrzałem na monitor komputera, dostrzegłem spory spadek funkcji życiowych u każdego z nas. Dopiero jak do nosa dotarła chmura toksyny uderzyłem w Whitney z broni. Strzelałem lodem.

Rhodey: Ty zdrajco!

Więcej nic nie potrafiłem powiedzieć. Dusiłem się. Mogłem zauważyć, że zdejmuje maskę i nas atakuje. Nie potrafiłem oddychać. Traciłem siły. Wszystko rozmazywało się w jednolitą plamę.
Nagle poczułem ulgę. Mogłem nabrać powietrza do płuc. Miałem tlen. Jakim cudem? Odpowiedź uzyskałem przed nosem. Pepper była bez maski tlenowej.

Pepper: Musiałam… to zrobić.
Rhodey: Pepper!

Byłem przerażony, bo znowu zemdlała. Ocaliła mnie własnym kosztem, a po tej szajbusce nie został żaden ślad. Na szczęście opary zniknęły. Wtedy zauważyłem co tak naprawdę się stało.

Rhodey: Okradła nas.
© Mrs Black | WS X X X