Część 11: Nie będzie żadnej kapitulacji

0 | Skomentuj
**Tony**

Miałem bardzo mądrą dziewczynę. Jako jedyna wiedziała co robić. Ufałem jej. Szkoda tylko, że czułem się coraz gorzej. Ból w klatce piersiowej narastał.

Pepper: Tony, wszystko gra?

Zaprzeczyłem głową. Nie chciałem marnować sił na mówienie. Był jeden plecak. Nic więcej. Musieliśmy oszczędzać wszelkie zapasy. Mogłem wcześniej coś zrobić, żeby Whitney nas nie wykiwała. Zrobiła to, żeby przetrwać. Podłe, bo wykorzystała naszą sytuację dla własnych korzyści.

Pepper: Budzę Rhodey’go. Wiem, że musimy ci jakoś pomóc.
Tony: Pepper…
Pepper: Nie bój się. Pomożemy ci i nie umrzesz.

Chwyciła mnie za rękę, a oczy miała pełne łez. To było widać. Ledwo panowała nad sobą. Nie powstrzymywałem jej przed niczym. I tak brat sam wstał. Wyglądał o niebo lepiej.

Tony: Rhodey…
Rhodey: Jasna cholera!
Pepper: Czy to musiały być twoje pierwsze dwa słowa po przebudzeniu? Naprawdę?

Nie wtrącałem się do ich rozmowy. Próbowałem skupić myśli na czymś innym. Wszystko byle nie myśleć o bólu. Implant świecił coraz słabiej, a serce zwalniało. Ledwo słyszałem dźwięk mechanizmu. Nie chciałem umrzeć. Nie tutaj.

Rhodey: Tony, trzymaj się. Musisz być silny.
Tony: Mu… szę.
Rhodey, Pepper: TONY!

Wiedziałem, że będą krzyczeć. Lekko się do nich uśmiechnąłem, aż straciłem całkowicie siły. Ponownie zetknąłem się z nicością.

**Pepper**

Starałam się zachować spokój, lecz nie było dobrze. Było wręcz tragicznie. Tony potrzebował lekarza. Nie wiedziałam co robić. Powstrzymywałam się od krzyków. Nie wpadałam w panikę, gdyż byłam mu potrzebna. Przyjaciel zaczął badać stetoskopem bicie serca. Po jego minie odczytałam odpowiedź.

Pepper: I co teraz?
Rhodey: Został jeszcze kylit?
Pepper: Tak, ale niewiele. Co kombinujesz?
Rhodey: Musimy naprawić implant.
Pepper: Czekaj, bo nie rozumiem. Ty chcesz go… operować?

Myślałam, że zaraz padnę z tych wrażeń. Głównie na szalone pomysły wpadają geniusze. Wzięłam kilka miarowych wdechów dla przetrawienia tej informacji.

Rhodey: Pepper, nie mamy wyboru. Chcesz, żeby umarł?
Pepper: Nie!
Rhodey: Więc mi pomożesz.
Pepper: Ale my jesteśmy tylko dziećmi! Nie lekarzami!
Rhodey: Jeśli nie zrobimy tego, Tony umrze. Serce ledwo bije, bo rozrusznik nie pracuje jak należy. Zapełnimy go kylitem, wzmacniając jego działanie.
Pepper: No… to będzie ciekawie.
Rhodey: On liczy na nas. Pamiętaj.

Bałam się mu zaszkodzić, choć czas nam wszystko utrudniał. Kolejna lista z rzeczy do zrobienia przed inwazją obcych odhaczona. Zabawa w operację. Położyliśmy Tony’ego na folii z wyprostowanymi nogami i rękami.

Rhodey: Załóż rękawiczki i maskę.
Pepper: To naprawdę szalone, Rhodey.
Rhodey: Spokojnie. Będziesz mi asystować. W razie czego mam worek na wymioty.

Zachichotał. Myślał, że mnie ruszają widoki wnętrzności. Co za kretyn.

Pepper: Naoglądałam się horrorów. Nie boję się.
Rhodey: Wierz mi, że rzeczywistość jest inna.
Pepper: A ty kiedyś to robiłeś?
Rhodey: Widziałem w jednym dokumencie medycznym.
Pepper: No to mnie uspokoiłeś.

Powiedziałam z ironią. Założyłam wszystko co trzeba. Na ręce miał bransoletkę, która była skalibrowana z komputerem. Mogliśmy widzieć wszelkie spadki pulsu. Przeżegnałam się nad chłopakiem.

Rhodey: A tobie co? Strach cię obleciał?
Pepper: Nie chcę go mieć na sumieniu. Boże. Miej go w swojej opiece.
Rhodey: Pepper, pomodlisz się później. Musimy działać.
Pepper: Amen.

Przyglądałam się co robił, bo kylit był w probówce. Wystarczyło wstrzyknąć w odpowiednie miejsce, więc niezbyt rozumiałam po co ta szopka. Chyba, że było coś jeszcze potrzebne. Wstrzyknął jakiś środek. Domyśliłam się, że nasenny. Potem rozciął koszulkę, przygotowując narzędzia z apteczki. Przewróciłam tylko oczami. Oni nas zabiją.

**Rhodey**

Może i nie byliśmy obeznani w sztuce medycznej, ale nie mieliśmy innego wyboru. Sam bałem się komplikacji. No i tego, iż któreś z nas w pewnym momencie się przerazi. Brat spał dość twardo. Byłem przygotowany na wszystko. Chwyciłem za skalpel.

Rhodey: Gotowa?
Pepper: Nie mam wyjścia.

Wykonałem parę nacięć wokół implantu, obserwując sytuację na ekranie.

Rhodey: Nie tak źle, co?
Pepper: Możesz nie komentować? Dzięki.

Uśmiechnąłem się głupawo, skupiając się na zadaniu. Ostrożnie wyjmowałem implant, lecz tylko po to, żeby sprawdzić czy żaden z kabli się nie odłączył. Było widać serce i wiele naczyń.

Pepper: O matko! To wygląda… okropnie.
Rhodey: Ma uszkodzone serce w dość sporym stopniu. Teraz to widzę na własne oczy.

Włożyłem mechanizm na miejsce.

Rhodey: Pobierz kylit do strzykawki.

Poinstruowałem ją, kiedy zająłem się zszywaniem ran. Jak na żółtodzioba szło mi dość sprawnie. Byłem skupiony, choć strach powoli przejmował nade mną kontrolę. Był pisk. Odczyty drastycznie spadły.

Rhodey: Pospiesz się. Zaraz nam się zatrzyma.
Pepper: Już!

Nie lubiłem nikogo pospieszać, ale tu stawka była za wysoka.

Rhodey: Szybciej!
Pepper: No mam!

Od razu mi podała strzykawkę. Szybko odnalazłem źródło metalu i wstrzyknąłem całą zawartość do mechanizmu.

Pepper: I… już?
Rhodey: Niestety, ale nie.

Stwierdziłem niechętnie, bo odczyty spadły do zera. Czyżbym popełnił błąd? Nienawidzę niespodzianek.

Część 10: Prawo dżungli

0 | Skomentuj
**Whitney**

Na pewno mieli mi za złe co zrobiłam, ale nie miałam innego wyboru. Tylko mnie spowalniali. Wzięłam jeden plecak oraz zbroję, w którą od razu dopasowało się ciało. Już nie byłam ciekawa ich misji. Najważniejszy cel to ucieczka.

Whitney: Wkrótce wrócę do domu.

Powiedziałam do siebie, idąc wzdłuż pasma górskiego. Tony na pewno wie, jak mogą się ewakuować z tej planety. Nie pozostawiłam ich na śmierć.

**Rhodey**

Jeden plecak i dwa skafandry. Tylko tyle nam pozostało. Nie mogłem pozwolić, aby umarli. Oddałem Pepper maskę tlenową. Zresztą, toksyny wyparowały. Powoli odzyskiwała przytomność. Będzie wściekła. Już słyszę jej krzyki.
Kiedy ona się budziła, mogłem zająć się Tony’m. Bez zasilania ze zbroi jego serce długo nie pociągnie. Musiałem coś wymyślić.

Pepper: Rhodey, co się stało?
Rhodey: Pepper?

Zdziwiłem się, bo lepiej mówiła. Była naprawdę uparta, ale w dość pozytywnym znaczeniu. Chciała walczyć, więc wygrała. Dla pewności zbadałem ją. Nie była otruta.

Rhodey: Jak się… czujesz?
Pepper: Zdecydowanie pełna sił. Chciałabym krzyczeć, bo widzę co tu się odwaliło, ale… Ale musimy zająć się planem ucieczki.
Rhodey: Wiem.

Niespodziewanie pojawił się kaszel. Wiedziałem, że to przez toksyny.

Pepper: Oddaję ci maskę, uparciuchu. Wiele dla nas zrobiłeś. Pora, żebyś odpoczął.
Rhodey: Nie… mogę.
Pepper: Możesz, a Whitney uduszę gołymi rękami. Gdybym jej nie zaprowadziła do nas, nasze szanse byłyby większe na przetrwanie.
Rhodey: Nie… obwiniaj… się.
Pepper: A ty już nic nie mów. Leż.

Nie miałem wyjścia i zrobiłem to o co mnie prosiła. Położyłem się, mając maskę tlenową na twarzy.

Pepper: Jeśli wystrzelimy coś co się mocno świeci, powinni to zauważyć i odebrać jako sygnał.
Rhodey: Co… to ma… być?
Pepper: Myślałam o kylicie. Można zebrać go dość sporo i wystrzelić. Armatki z kombinezonu wystarczą na wyrzut.
Rhodey: Genialne.
Pepper: Widzisz? Potrafię myśleć. Teraz tylko potrzebuję Tony’ego, bo ty masz wolne.
Rhodey: Wolne… żarty.

Coraz bardziej słabłem. Jednak cieszyłem się, że w tej nędznej sytuacji znalazła się odrobina nadziei.

**Pepper**

Zbierałam cały swój gniew, żeby potem go wykorzystać w walce. Nie odpuszczę tej małpie. Jeszcze mnie popamięta, choć to z mojej winy podziało się tyle katastrof. Nie miałam czasu na żale i delikatnie szturchnęłam Tony’ego.
Po kilku minutach obudził się.

Pepper: Tony, spokojnie. Pomożesz mi zrobić odtrutkę i przerobić armatkę, by miała większą siłę wyrzutu?
Tony: Pepper?
Pepper: Wiem, że źle się czujesz, ale Rhodey jest wyautowany. Potrzebuję cię.
Tony: Po… mogę.
Pepper: Super, więc do roboty, geniuszu.

Uśmiechnęłam się do niego, robiąc wszystko według jego wskazówek. Nie wiedziałam, ile śrubek i układów znajduje się w jednej części kombinezonu kosmicznego. Było wiele rzeczy do modyfikacji. Na szczęście w plecaku znalazły się też narzędzia. Były na wypadek zepsucia się zbroi. Pomyśleli o wszystkim.
Po ukończeniu majstrowania i tworzenia antidotum, odtrutka została podana.

Pepper: Nie wiedziałam, że potrafisz podawać leki. Ciągle mnie zaskakujesz, Tony.
Tony: Bo… je… stem pełny nie… spodzia… nek.
Pepper: Powinno być mu lepiej.

Spojrzałam na odczyty z komputera. Nieco się podniosły, choć ciągle miał trudności z oddychaniem. Przynajmniej kaszel minął. Przykryłam go kocem termicznym, aż zasnął.

Pepper: Wydobrzeje. Teraz możesz odpocząć.
Tony: A ty?
Pepper: Będę was chronić. Stoję na warcie.

Chwyciłam za broń, siadając blisko nich, aby z mojego ciała zrobić tarczę. Chłopak nie miał wyboru i musiał zregenerować siły. Oby plan zadziałał. Inaczej wszystko stracimy.

~~~~~***~~~
Przepraszam za ten zastój w notkach, ale nie wiedziałam jaka będzie przyszłość bloga, jeśli wprowadzą zmiany w prawach autorskich. Nie było lekko, ale na szczęście jeszcze nie pójdzie nikt z torbami.

Część 9: Liczy się przetrwanie

0 | Skomentuj
**Pepper**

Powoli otwierałam oczy. Słyszałam tylko jak Rhodey liczył do trzydziestu i błagał, żeby ktoś się nie poddawał. Wszystko stało się jasne jak wyostrzył się obraz. Reanimował Tony’ego. Byłam przerażona. Jak do tego doszło?

Pepper: Rhodey, co… się… dzieje?

Spytałam zrozpaczona. Ledwo potrafiłam mówić, a oddychanie też sprawiało problem. Jednak byłam też wściekła, bo ta farbowana blondyna nawet nie pomagała. Siedziała i patrzyła tylko na ten dramat. Miałam ochotę jej przyłożyć tak bardzo, że nie pozbierałaby się do tygodnia. Jednak nie miałam sił. Nie w tej chwili.

Pepper: Rhodey, powiedz… mi.

Nadal się nie odzywał. Dopiero jak skończył kolejną serię, sprawdził puls.

Rhodey: Mamy go. Już po wszystkim.
Pepper: Będzie… żył?
Rhodey: Będzie, ale nie będę kłamał, Pepper. Jest źle.
Pepper: J… Jak bardzo?

Głos drżał ze strachu. To nie mogło się tak skończyć.

**Rhodey**

Nie chciałem bardziej niepokoić przyjaciółki. Serce było przeciążone przez ostatni wysiłek. Nie było żadnej ładowarki. Lekarza również. Tylko mogliśmy improwizować.

Rhodey: Musimy odzyskać zasięg z T.A.R.C.Z.Ą. Pomysły?
Whitney: Nie ma szans. Już wiele razy próbowałam. Jedyny sposób to ucieczka stąd.
Pepper: Niekoniecznie.
Rhodey: Pepper?

Byłem ciekawy na co wpadła, a czasem potrafiła wymyślić jakiś dobry plan.

Rhodey: Jeśli masz jakiś pomysł, to powiedz. Tylko oszczędzaj się.

Poprosiłem, martwiąc się o gadułę. Byłem zaniepokojony przyjaciółmi. Poza dawną znajomą, która nadal wydawała mi się podejrzana.

Pepper: Sygnał.
Rhodey, Whitney: JAKI SYGNAŁ?
Pepper: Alarmowy. Nie wiem… Raca jakaś, Morse… Coś musi… być.
Whitney: Może i to głupie pytać, ale muszę wiedzieć jedno… Skąd wyście się tu wzięli?
Rhodey: A to może ty pierwsza nam powiesz? Na pewno nie przypadkiem.
Whitney: Mały wypadek.
Pepper: Bo ci… uwierzymy.
Rhodey: Ja nie będę drążyć. Tak czy owak, musimy stąd uciec. Długo tu nie przeżyjemy!
Whitney: Wszyscy to wiemy.

Zauważyłem, że oddaliła się od nas. Coś kombinowała? Musiałem zachować czujność. Dla bezpieczeństwa byłem gotowy wyciągnąć broń.
Gdy spojrzałem na monitor komputera, dostrzegłem spory spadek funkcji życiowych u każdego z nas. Dopiero jak do nosa dotarła chmura toksyny uderzyłem w Whitney z broni. Strzelałem lodem.

Rhodey: Ty zdrajco!

Więcej nic nie potrafiłem powiedzieć. Dusiłem się. Mogłem zauważyć, że zdejmuje maskę i nas atakuje. Nie potrafiłem oddychać. Traciłem siły. Wszystko rozmazywało się w jednolitą plamę.
Nagle poczułem ulgę. Mogłem nabrać powietrza do płuc. Miałem tlen. Jakim cudem? Odpowiedź uzyskałem przed nosem. Pepper była bez maski tlenowej.

Pepper: Musiałam… to zrobić.
Rhodey: Pepper!

Byłem przerażony, bo znowu zemdlała. Ocaliła mnie własnym kosztem, a po tej szajbusce nie został żaden ślad. Na szczęście opary zniknęły. Wtedy zauważyłem co tak naprawdę się stało.

Rhodey: Okradła nas.

Część 8: Straceni

0 | Skomentuj
**Rhodey**

Powoli wracała mi przytomność. Całe powietrze było skażone, więc żeby pomóc reszcie musiałem je odtruć. Wykorzystałem lód z działa i zacząłem zamrażać ziemię, blokując przedostawanie się oparów. Pokryłem powierzchnię większą warstwą, dzięki czemu stworzyłem bezpieczny teren. Wziąłem głęboki wdech i podszedłem do przyjaciół. Zacząłem od Tony’ego. Delikatnie go szturchnąłem.

Rhodey: Tony, słyszysz mnie?
Tony: Rhodey…

Odetchnąłem z ulgą. Odzyskał przytomność. Pozostała reszta.

Rhodey: Spróbuj oddychać, ale nie głęboko. Trucizny nadal ją w powietrzu, choć zamroziłem ich źródło.
Tony: Co… z Pepper?
Rhodey: Już patrzę. Jak dasz radę, to zobacz, czy Whitney jest przytomna.

Kiwnął tylko głową. Podszedłem do rudzielca. Ostrożnie potrząsnąłem jej ramionami.

Rhodey: Pobudka, Pepper.

Nie reagowała. Niedobrze. Ponowiłem ten sam ruch.

Rhodey: Ej! Nie rób sobie żartów. Nie śpimy.
Tony: Co się… dzieje?

Odwróciłem się na głos brata, który zdołał ogarnąć drugą dziewczynę. Musiałem działać szybko, a przy okazji nie denerwować go.

Rhodey: Co z Whitney?
Tony: Żyje.
Rhodey: To za mało.

Podałem mu swój plecak z asortymentem medycznym i nie tylko.

Rhodey: Sprawdź i jej pomóż.

Za wszelką cenę starałem się odwrócić jego uwagę. Niechętnie się zgodził. Od razu jak się oddalił zacząłem działać. Zdjąłem hełm gaduły, nakładając na twarz maskę tlenową.

Rhodey: Gdybyś tyle nie mówiła, nie byłabyś w takiej sytuacji.

Skierowałem te słowa do niej, chociaż nadal nie ruszała się. Sprawdziłem też funkcje życiowe. Słabe, ale to była wina niedotlenienia plus trucizny.

Rhodey: Wytrzymaj. Zaraz cię zabierzemy do kryjówki.

Poprosiłem, a następnie zerknąłem, jak szło Iron Manowi. Dawał radę jak na żółtodzioba w takich sprawach.

**Tony**

Zrobiłem to co zwykle Rhodey robił. No i lekarze w szpitalach. Głównie sprawdzałem parametry takie jak puls, ciśnienie i tlen. Mimo wszystko nadal martwiłem się o Pep. Nie wstawała. Coś było nie tak.

Whitney: Martwisz się o nią. Jest silna.
Tony: Wiem, ale… ma spadek… tlenu. Jest… źle. Umrzemy tu.
Whitney: Nie ma takiej opcji. Damy radę wspólnymi siłami, Tony.
Tony: Musimy.

Po chwili zauważyłem, jak lód pękał. Traciliśmy czas. Toksyny znowu się wydostawały z planety. Nie musiałem nic mówić, bo wszyscy zbierali się do ucieczki. Wziąłem plecak, czekając na jakiś plan.

Rhodey: Zabierz ją, Tony. Powiem ci później o wszystkim.
Tony: Pep…

Mój głos się łamał na widok ukochanej. Byłem przerażony, bo wyglądała bardzo kiepsko. Wiedziałem, że potrzebowaliśmy szybkiej reakcji. Użyłem miotacza ognia, przedostając się przez lód.

Tony: No dalej! Pełna noc!

Zdesperowany nie zwracałem uwagi na to, ile energii zużyję do przyspieszenia. Mógłbym poświęcić się dla niej.

Gdy znalazłem się w jaskini, czekałem na resztę. Dołączyli kilka minut później. Byłem wyczerpany. Ledwo czułem bicie serca. Odłożyłem zbroję, upadając na podłoże. Nie potrafiłem oddychać. Ucisk w klatce piersiowej był zbyt silny, a implant ledwo działał.

Tony: No to… się… wkopałem.

Zamglonym wzrokiem dostrzegłem przyjaciół. Ostatnie co widziałem to jak ktoś podbiega. Potem nie było już nic.

**Whitney**

Nie odzywałam się ani słowem. Rhodey miał po uszy roboty. Współczułam mu, ale mogli nie przylatywać na Oplion. Musiałam dowiedzieć się jaki mają cel.

Część 7: Ryzykowna wyprawa

0 | Skomentuj
**Tony**

Słyszałem dość intensywną rozmowę, dlatego dłużej nie mogłem spać. Leniwie otwierałem oczy, zauważając wrogą postać. W jednej chwili chwyciłem za blaster z kombinezonu Pepper, mierząc w intruza.

Pepper: Hej! Spokojnie. Nie zrobi nam krzywdy.
Tony: Jak to?
Rhodey: Tony, odłóż broń. Whitney jest nam potrzebna do ucieczki.
Tony: W… Whitney?

Myślałem, że z tych wrażeń zemdleję. Na szczęście w porę mnie złapała gaduła.

Tony: Czy… Czy ktoś mi to… wyjaśni? Najlepiej z… obrazkami.
Pepper: Whitney nie wiedziała, że jesteś w zbroi i niechcący cię zaraziła jakąś nieznaną infekcją, która jest przez kylit i jakieś kwiaty, więc musimy wspólnie zrobić odtrutkę, bo…
Tony: Pep, mówiłem ci… coś o… tlenie.
Pepper: Nie przerywaj mi!

Wycofałem się na bezpieczną odległość. Nie chciałem jej denerwować. Słuchałem dalej.

Pepper: Musimy zbadać te kwiaty, a jest malutki problem, bo nie dość, że są na tej części, gdzie przebywają jaszczurki, to planeta umiera.
Tony: U… Umiera?

Zatkało mnie. Mieliśmy przerąbane. Nie zamierzałem czekać na ich zgodę i założyłem zbroję.

Tony: Muszę to… sprawdzić. Zostańcie.
Rhodey: Czy ty oszalałeś?! Jesteś chory!
Pepper: Rhodey ma rację, więc pozwól mi to załatwić.
Rhodey: Ty też nadal masz w sobie toksynę. Też nie możesz lecieć.
Pepper: Słucham?! O nie! Nie ma mowy!
Whitney: Jeśli mogę coś wtrącić…
Tony, Rhodey, Pepper: NIE! NIE MOŻESZ!

Dość długo się sprzeczaliśmy, aż zamilkliśmy. Uzbroiliśmy się i wyszliśmy z kryjówki. Whitney poszła zaraz za nami. Nie ufałem jej, ale w obecnej sytuacji przyda się każda para rąk. W skafandrach kosmicznych były funkcje podtrzymywania życia, które miały nas nieco ustabilizować, bo infekcja mogła rozprzestrzeniać się w błyskawicznym tempie. Tylko w pancerzach mieliśmy spowolniony ten proces.
Gdy znaleźliśmy się na samym początku, rozpoznałem nasz statek, a raczej jego części.

Tony: Szukamy kwiatów. No i pamiętajcie, żeby się nie rozdzielać.
Pepper: To akurat wiadome, Einsteinie.

Podzieliliśmy się w pary, żeby poszło nam sprawniej. Musiałem mieć na oku dawną przyjaciółkę, więc Rhodey był skazany na gadulstwo. Nie oddalaliśmy się za bardzo, gdyż mogło coś na nas wyskoczyć w najmniej spodziewanym momencie.

**Pepper**

Nie podobało mi się to, że Tony połączył siły z tą cholerą. Jednak musiał mieć dobry powód. Nikt normalny nie zbliża do siebie wroga.

Rhodey: Wiem, że ciebie też to gryzie, ale na razie potrzebujemy jej.
Pepper: Niestety, chociaż czegoś tu nie rozumiem.
Rhodey: Czego? Wyjaśnij w skrócie, bo masz mało tlenu.
Pepper: Pamiętam, Rhodey. Chodzi mi tylko o to, że coś musiało się stać, że akurat znalazła się na tej planecie.
Rhodey: Myślisz, że Fury o tym wiedział?
Pepper: Nie wiem. Musimy być ostrożni. To jest niebezpieczne tak latać po planecie, która zacznie być niezdolna do przetrwania.
Rhodey: Dlatego znajdziemy odtrutkę i uciekniemy stąd. Niech Ziemia będzie zniszczona, ale… to może blef.
Pepper: Blef?

Tu mnie zaciekawił. Generał mógł kłamać w jakimś celu? W jakim?

**Whitney**

Nie spuszczałam ich z oczu ani na sekundę. Wolałam być pewna, że pomogą mi uciec. Ryzykowali własne życie. Podobnie jak ja. Oboje umieraliśmy.

Whitney: Przepraszam, że cię zaatakowałam.
Tony: Mówisz to już kolejny raz. Przecież nie mam ci tego za złe. Sam bym tak zareagował.

Miałam wrażenie, iż uśmiecha się pod hełmem. Zawsze potrafił mieć pozytywne myślenie. Nawet w obliczu zagrożenia. Powoli szliśmy, szukając toksycznej flory. O dziwo nie znaleźliśmy żadnych.

Whitney: Ale naprawdę nie chciałam, żebyś cierpiał.
Tony: Whitney, to już bez znaczenia. Umrzemy, jeśli nie weźmiemy się w garść.
Whitney: Tony?
Tony: Coś się stało?
Whitney: Czy tylko mi jest tak ciepło?
Tony: Nie tylko tobie.

Uderzało nas ciepło z każdej możliwej strony. Było na tyle gorąco, że wędrowanie w takich warunkach wiązało się ze śmiercią.

Tony: Chodźmy do innych.
Whitney: Musimy się gdzieś schować. No i potrzebujemy wody.
Tony: Mają w plecakach zapasy. Spokojnie.

Od razu dołączyliśmy do nich. Nie wyglądali za dobrze. Szczególnie Pepper. Nigdy nie przepadałam za nią, ale na tej planecie wszyscy musieli odpuścić z dawnymi urazami. Wraz z ciepłem pojawiła się chmura toksyn, która nie była wydzielana z roślin. To było z samej ziemi.

Tony: Uciekamy! Natychmiast!
Whitney: Dwa razy… nie musisz… powtarzać.

Nie spodziewałam się, że moje ciało tak szybko się podda. Upadłam. Kątem oka dostrzegłam, jak oni podzielają ten sam los. Wniosek nasuwał się sam. Czas się skrócił.

Część 6: O starych znajomych się nie zapomina

0 | Skomentuj
**Pepper**

Dość długo wpatrywałam się w kobietę, czekając na odpowiedź lub przynajmniej o podanie odtrutki na infekcję. Kończyła mi się cierpliwość. Czas też, a musiałam oszczędzać tlen.

Pepper: Głucha jesteś? Daj mi antidotum!

Byłam już gotowa do ataku, kładąc ręce na broni. Powstrzymałam się od ich wyjęcia, widząc, jak zdejmuje maskę z twarzy. Też była otruta. Jednak bardziej zdziwiłam się, dostrzegając uderzające podobieństwo do…

Pepper: Whitney?

Byłam w szoku. Jak ona się tu znalazła? Ostatnim razem była Madame Masque, próbując zabić własnego ojca przez dziwne halucynacje. Nie wiedziałam, czy jej ufać, a wszystko wskazywało na to, że jej informacje mogły być przydatne. Z drugiej strony, to sama została zainfekowana. Jednak tu chodziło o Tony’ego.

Pepper: Tony poświęcił się dla ciebie, a ty go otrułaś! To jest ta twoja wdzięczność?!
Whitney: Nie wiedziałam, że to był on.
Pepper: O! A jednak nie wypaliło ci gęby. Świetnie, więc gadaj wszystko co wiesz o tej planecie, chorobie, dziwnej energii i…
Whitney: Oszczędzaj tlen, bo się udusisz.

Znowu założyła maskę. Widocznie mogła decydować, kiedy ziać oparami, a kiedy nie.

Pepper: Niechętnie ci przyznaję rację.

Westchnęłam ciężko. Musiałam podjąć trudną decyzję.

Pepper: Pomożesz nam?
Whitney: Sama nie potrafię sobie pomóc, a co dopiero wam. Ilu was jest?
Pepper: Tylko ja, Tony i Rhodey. I bez żadnych sztuczek, Whitney.
Whitney: No przecież potrzebuję waszej pomocy, żeby stąd uciec. Nie skrzywdzę was.

Jakoś nie potrafiłam w to uwierzyć. Zaprowadziłam ją do obozowiska. Tony spał, a Rhodey przy nim czuwał.

Pepper: Wróciłam i mam gościa.

Uśmiechnęłam się i usiadłam obok chłopaka. Niech sobie pogadają. To będzie ciekawa rozmowa.

**Rhodey**

Gwałtownie się odwróciłem na słowa Pepper. Na początku nie wiedziałem co robić. Głównie miałem odruch obronny. Jednak dopiero jak przedstawiła się, zaniemówiłem. Nadal pamiętałem poświęcenie brata. Przez nią oddał sporą część kylitu, który był potrzebny do działania implantu. Oby miała dobre wytłumaczenie, atakując go toksynami.

Rhodey: Co masz do powiedzenia? Ode mnie nie licz na wybaczenie.
Whitney: Ale i tak przepraszam. Nie sądziłam, że to Tony jest Iron Manem.

O cholera. Znała sekret. No już gorzej być nie może.

Rhodey: Potrzebujemy odtrutki.
Whitney: Nie mam jej.
Rhodey: Jak to nie masz?!

Wyprowadzała mnie z równowagi. Jeśli taki miała cel, to szło jej to całkiem nieźle.

Rhodey: Co to znaczy?
Whitney: To mieszanka trucizn. Sama ją mam w sobie, ale w większej dawce.
Rhodey: Nawet nie mam pojęcia jakim cudem się tutaj znalazłaś.
Whitney: Długa historia, ale to nieistotne. Ważne jest to, że cala ta infekcja to mieszanka dwóch substancji. Odór kwiatów oraz ten niebieski metal.

Kylit, więc Pepper mogła nie być w pełni wyleczona. Wszyscy nastawiliśmy się na szkodliwą florę. Robiło się nieciekawie.

Rhodey: Ale musi być jakieś lekarstwo na to.
Whitney: Wierz mi. Szukałam i jedynie podtruwałam się bardziej.
Rhodey: Coś na pewno istnieje. Znajdziemy to, ale najpierw musimy coś zrobić.
Whitney: A co tu jest to zrobienia? Ta planeta obumiera z każdym dniem! Nie wiem, czy zauważyłeś, ale będzie coraz gorzej i wszystko umrze.

Na te słowa zamarłem. Wpakowaliśmy się w niezłe bagno. Jeśli to przeżyjemy, uduszę generała własnymi rękami.

Część 5: Madame Infection

0 | Skomentuj
**Pepper**

Błagałam w duchu, żeby Rhodey mu pomógł. Na szczęście wiedział co robić i podał mu jakiś lek. Kusiło na komentarz, lecz się powstrzymałam. Najważniejsze, że Tony mógł oddychać bez trudu. Zasnął.

Pepper: Dziękuję, Rhodey.
Rhodey: Drobiazg. Dobrze wiesz, że nie chcę widzieć, jak cierpi. Musiałem coś zrobić.
Pepper: Wiem o tym.

Na moment zamilkłam. Martwiłam się o niego.

Rhodey: Hej. Wszystko będzie dobrze. Nie pozwolę mu umrzeć.
Pepper: Głupi Fury. Mogliśmy się na to nie godzić.
Rhodey: Obwinianie się nie pomoże, Pepper. Musimy przetrwać. To jedyne wyjście.
Pepper: Masz rację.

Włożyłam skafander, sprawdzając całe uzbrojenie.

Rhodey: Co ty robisz?
Pepper: Jak to co? No muszę dorwać tego kretyna, który go zaraził.
Rhodey: To zły pomysł.
Pepper: Masz lepszy?! On nie może umrzeć! Nie może!
Rhodey: Nie dopuścimy do tego.
Pepper: Więc dbaj o niego.

Nie czekałam na zgodę i wyleciałam z jaskini, szukając drania. Burza śnieżna nadal trwała, choć podmuchy wiatru osłabły. Szłam tą samą drogą, którą przebyła zbroja.

**Rhodey**

Ciągle kontrolowałem funkcje życiowe Tony’ego. Nałożyłem mu na twarz maskę tlenową, bo problemy z oddychaniem mogły powrócić. Żeby zachować ostrożność wziąłem maskę do zakrycia dróg oddechowych. Jednak nadal nie wiedziałem co to była za infekcja.

Rhodey: Trzymaj się, Tony.

Nawiązałem kontakt z Pepper. Słyszałem, jak przeklinała pod nosem.

Rhodey: No już, gaduło. Uspokój się. Słyszę cię głośno i wyraźnie.
Pepper: Ej! Naruszasz moją prywatność!
Rhodey: Muszę wiedzieć, że wszystko gra. Już chyba zapomniałaś, że byłaś otruta.
Pepper: Oj! Masz rację.
Rhodey: Masz coś?

Spytałem, oglądając skan planety, który był wcześniej zrobiony. W jednej z części wyłapywałem sygnał rudzielca. Znajdowała się niedaleko od naszego obozowiska. Nie mogłem widzieć jej oczami, więc mogłem tylko przez pytania zasięgnąć informacji.

Rhodey: Pepper?
Pepper: Jestem przy tej górze i szukam tego debila.
Rhodey: Pep, opanuj się.
Pepper: Jestem wściekła! Dziwisz mi się?! Masz jeszcze jakieś pytania, kapitanie paranoiku?
Rhodey: Tylko nie paranoiku. Lepiej mów czy coś widzisz.

Nie mieliśmy czasu na dogryzanie. Szczególnie, że w każdej chwili mogliśmy mieć bardziej przerąbane. Ciekawe czy próbują się z nami skontaktować.

**Tony**

Długo nie zdołałem odpocząć. Obudziłem się po jakiś dwóch godzinach. Zauważyłem, że brakowało Pep. Od razu wstałem i próbowałem wejść w zbroję. Byłem za słaby. Po pierwszej próbie upadłem.

Rhodey: Czy ty zwariowałeś?!
Tony: Pepper… Ja… Ja muszę… jej pomóc.
Rhodey: Pomożesz, zostając tu. Jesteś chory.
Tony: To nic.
Rhodey: Zostałeś zarażony jakaś infekcją!

Byłem w szoku. Dawno nie widziałem u niego takiego przerażenia. Bardzo rzadko krzyczał.

Tony: Zostaję.
Rhodey: Cieszę się. Powinieneś na siebie uważać.
Tony: Wy też.
Rhodey: Jakbym nie wiedział.

Zaśmiał się lekko. Przyjrzałem się odczytom z komputera. Miała niskie zasoby tlenu. Kiepsko.

Tony: Rhodey?
Rhodey: Tak?

Pokazałem mu na ekran z przenośnego komputera, licząc na jakieś wyjaśnienia.

Tony: Puściłeś ją… z tak… niską… mieszanką tlenu?
Rhodey: Nawet nie zauważyłem. Nie zgodziłem się i sama poleciała.
Tony: To źle.
Rhodey: Czekamy na nią, Tony.

Niechętnie się zgodziłem. Usiadłem, nabierając powietrza do płuc. Tak bardzo się bałem, że zawiedziemy, a nie mogliśmy. Chodziło o losy Ziemi.

**Pepper**

Słyszałam w tle głos chłopaka. Cieszyłam się, że żył, ale nie mogłam się rozpraszać. Powoli wspinałam się w górę, choć poprzednia droga była usypana kamieniami i sporą warstwą śniegu.
Kiedy dotarłam na sam szczyt, kombinezon zaalarmował mnie o niskim poziomie tlenu. Spadło do sześćdziesięciu procent. Musiałam go oszczędzać.

Pepper: Chłopaki, jesteście tam?
Rhodey: Słyszymy cię. Z tego co widzę jesteś na miejscu.
Pepper: Tak i…
Rhodey: Pepper?

Znikąd pojawiły się zakłócenia w urządzeniu. Rozłączyło nas w kilka sekund. Wykonałam skan, upewniając się, że nie byłam sama.

Pepper: No wyłaź! Wiem, że tam jesteś!

Nie musiałam więcej mówić. Postać wyszła z kryjówki. To była kobieta. Taka sama, którą spotkał Tony. Wszystko się układało w całość. Gotowała się we mnie złość, lecz potrzebowałam tylko jednego.

Pepper: Przez ciebie mój chłopak może umrzeć, więc z łaski swojej daj mi antidotum albo pogadamy sobie inaczej.

Obca nie odezwała się ani słowem, lecz przypominała mi kogoś. Nie bardzo wiedziałam kogo.

Część 4: Ofiara

0 | Skomentuj
**Tony**

Byłem skołowany. Nie wiedziałem, że nie byliśmy sami na tej planecie. Niezbyt potrafiłem rozumieć powód ataku. Chyba, że buszowałem po kryjówce tego… obcego? Tego kogoś.

Tony: Kim jesteś? Czego chcesz?!

Postać nie powiedziała nic. Jedynie podeszła bliżej, odsłaniając usta. Dostrzegłem, jak próbowała użyć jakiś oparów na mnie. Nie mogłem na to pozwolić, więc uderzyłem z unibeamu. Nie było to mądre, ale taka pojawiła się pierwsza myśl. Obcy uderzył w skały na tyle mocno, że wszystko zaczęło spadać mi na łeb. Chwyciłem za kryształy i poleciałem do jaskini, uciekając przed burzą, nieznanym przeciwnikiem oraz chmurą jakiejś toksyny. Kątem oka zaobserwowałem, jak oponent rozpyla to z ust. Systemy ostrzegały przed tym. Przyspieszyłem maksymalnie na prostej, wlatując z impetem do kryjówki.

Tony: Mam to!

Upadłem na ziemię wraz z metalem.

Tony: Jak Pepper?
Rhodey: Kiepsko. Potrzebna odtrutka. Dasz radę ją sporządzić?
Tony: Żaden… problem.

Odłożyłem zbroję, biorąc się do pracy. Nawet nie sprawdzałem ilości energii. Implant mógł działać bez zasilania pancerza, lecz słabo. Szczególnie, że zużyłem na unibeam. Sporządzanie odtrutki zajęło mi z jakieś dziesięć minut.

Tony: Go… towe.
Rhodey: Tony, co z tobą? Tony!

Z jakiegoś powodu poczułem się słabo. Niemożliwe, żeby i mnie dopadła trucizna. Ledwo nabierałem powietrza do płuc, bo ciągle kaszlałem. Podałem mu fiolkę z antidotum, a sam upadłem, tracąc kontakt ze światem.

**Rhodey**

Byłem przerażony. Jednak musiałem wziąć się w garść. Później na niego nakrzyczę, choć nie bardzo wiem za co. Podałem odtrutkę Pepper, czekając na poprawę stanu. Przy okazji sprawdziłem stan Tony’ego. Miał wysoką gorączkę.

Rhodey: Co jest grane?
Pepper: Rhodey…
Rhodey: Pepper!

Zdziwiłem się nieco, bo szybko odzyskała przytomność. Oczy zmieniały barwę na naturalną. Podobnie jak naczynka. Dla pewności zbadałem kończyny. Nie były sztywne.

Rhodey: Jak się czujesz?
Pepper: Dobrze, ale… Ale co z Tony’m?
Rhodey: Nie mam pojęcia. Zrobił odtrutkę i zemdlał.
Pepper: Zemdlał? Rhodey, wyjaśnij. Co jest grane?
Rhodey: Sam chciałbym to wiedzieć!

Podniosłem ton, choć tego nie chciałem. Powoli traciłem kontrolę nad emocjami. Tak bardzo się bałem o brata. Nie tylko przez chore serce, ale i to, że któregoś dnia mógłby już nie wrócić z misji. Utknęliśmy na planecie, która daje nam w kość. Przetrwanie stanęło pod znakiem zapytania.

Rhodey: Przepraszam, Pepper. Poniosło mnie.
Pepper: Nic nie szkodzi. Ważne, żebyśmy jak najszybciej stąd uciekli.
Rhodey: A misja?
Pepper: Już wolę przeżyć mniej na Ziemi i zginąć tam z wami niż walczyć z siłami na tej debilnej planecie!
Rhodey: Widzę, że myślimy tak samo.

Lekko się do niej uśmiechnąłem, pomagając usiąść. Nadal potrzebowała odpocząć. Jednak była stabilna.

Rhodey: Na razie stąd nie wychodzimy. Jest burza, a poza tym…

Spojrzałem na Tony’ego.

Pepper: Rhodey, musimy wiedzieć co mu jest. Mamy tu tkwić, a on ma umierać? Nie zgodzę się na to.
Rhodey: Wykonam skan. Zobaczę czy też jest otruty kylitem.
Pepper: Kylitem?

Nie miałem czasu na wyjaśnienia. Zbadałem ciało przez skaner. Wykryło coś dziwnego czego nie dało się w żaden sposób nazwać. Niedobrze.

Pepper: Rhodey?
Rhodey: To… To zaraza. Musimy uważać, jeśli nie chcemy dostać od niego infekcji.

Wytłumaczyłem najprościej jak mogłem. Brakowało danych, a musieliśmy mu pomóc. Nie mógł umrzeć. Nie tutaj.

**Pepper**

Nie spodobała mi się ani trochę ta wiadomość. Potrzebowaliśmy informacji.

Pepper: Rhodey, on gdzieś wcześniej był?
Rhodey: Po kylit.
Pepper: No dobra, więc brał zbroję.
Rhodey: I co to zmienia? Na pewno przesadził z mocą.
Pepper: Ale kamera coś musiała zarejestrować.

Nie wierzyłam, że nie potrafił wpaść na coś tak banalnego. Odtworzyłam ostatnie nagranie z hełmu. Wyświetlił nam się hologram jak walczył z kimś.

Pepper: Rhodey?
Rhodey: Cholera. Musiał czymś… oberwać.
Pepper: Toksyną.

Stwierdziłam, widząc jakąś chmurę, która zbliżała się do zbroi. Uciekał od niej.

Rhodey: Przeniknęła do wnętrza.
Pepper: Więc musimy znaleźć tego osobnika.
Rhodey: Pepper?

Popatrzył na mnie przerażony, a swój wzrok przeniósł na Tony’ego. Dusił się. Z bezradnością patrzyłam na jego ból. Ta planeta nas prędzej wykończy niż my ją.

Część 3: Góra skuta lodem

0 | Skomentuj
**Tony**

Dość długo przemierzaliśmy lądolód, aż naszym oczom ukazała się jaskinia. Tym razem wykonałem skan, aby uniknąć niespodzianek jak poprzednim razem. O dziwo nie wykryłem żadnych istot żywych. Weszliśmy do środka w samą porę, bo zimne podmuchy wiatru pojawiły się wraz z burzą śnieżną. Położyłem Pepper na ziemi, sprawdzając po raz kolejny jej stan.

Tony: Musimy zdjąć kombinezon. W jaskini jest ciepło, więc nie wyziębi się.
Rhodey: No dobra. Tu się z tobą zgodzę, ale wyjaśnij mi wreszcie po co ci odtrutka?
Tony: Najpierw mi pomóż z tym. Jest cholernie… ciężkie.

Już na starcie miałem problem, bo plecak był przeładowany wszystkim, a sam skafander także sporo ważył. Ostrożnie położyliśmy cały balast na bok. Teraz mogłem bardziej dostrzec skutki otrucia.

Tony: Zimne powietrze unieszkodliwia toksyny, więc możemy też zdjąć hełmy.
Rhodey: I tak nie mamy wyboru. Musimy ją zbadać.
Tony: O! Widzę, że jesteś chętny. No to pobawisz się w doktorka.
Rhodey: Co?! Czemu ja?
Tony: Bo masz więcej doświadczenia.

Zaśmiałem się, lecz szybko powaga wróciła na widok chorego rudzielca. Jeszcze nie powiedziałem jej ojcu, że jesteśmy parą. Zabije mnie, jeśli będę winny za śmierć jego córki.

Gdy zdjęliśmy skafandry, odłożyliśmy je na bok. Rhodey wyjął z plecaka apteczkę i włożył na ręce białe rękawiczki.

Tony: Do twarzy ci w tym.
Rhodey: Cicho bądź.
Tony: Ej! Chciałem rozluźnić atmosferę.
Rhodey: Taa… Zastępujesz w tej chwili Pepper.
Tony: Dobra. Już milczę.

Podniosłem ręce na znak kapitulacji. Obserwowałem co jakiś czas czy byliśmy sami.

**Rhodey**

Nie lubiłem takich zabaw, a Tony nie wiedziałby co trzeba sprawdzić. Zacząłem od ciała, dotykając rąk. Wszystko zesztywniałe. Jednak oddychała. Potem przyjrzałem się skórze na szyi. Dostrzegłem parę naczynek w innym kolorze. Taki sam jakim prysnęła gadzina, gdy umarła. Dla pewności wziąłem latarkę i sprawdziłem oczy. Nie wyglądało to dobrze. Białka były pomarańczowe, zaś naczynia krwionośne przybrały ciemnoczerwonej barwy.

Rhodey: Tony, podejdź tu.

Poprosiłem brata, a on jak z pioruna odwrócił się i przykucnął przy niej.

Rhodey: Zatrucie metalami ciężkimi. To mi chciałeś powiedzieć?
Tony: Tak, bo… ten kolor… To… To kylit.
Rhodey: Jesteś pewien?
Tony: Ja już sam nie wiem.
Rhodey: Stary, spokojnie. Pomożemy jej. Jeśli to ten metal, to musimy znaleźć…
Tony: Taki w czystej postaci. Wiem, ale ostatnio zużyłem go z implantu dla Whitney, bo Blizzard zniszczył ostatnią próbkę.

Przykryłem przyjaciółkę kocem termicznym, a pod głowę dałem plecak.

Rhodey: Nie chcę cię martwić, ale mamy mało czasu. Jeśli to kylit, to trzeba zebrać go i przynieść tutaj. Jeśli mamy do czynienia z czymś innym, wtedy pogorszymy sprawę.
Tony: Za mało wiemy, Rhodey.
Rhodey: Musimy zaryzykować. Nie mamy wyboru. Ja pójdę po metal, a ty przypilnujesz jej.

Zasugerowałem najlepszą z możliwych opcji. Po jego minie było widać niezadowolenie.

Rhodey: Nie możesz zużywać zbyt wiele mocy.
Tony: Tylko, że zbroja jest szybsza. Dam radę, mamusiu.
Rhodey: To nie jest śmieszne. Jeszcze coś ci się stanie i…

Nie dokończyłem, bo ciało dziewczyny zaczęło się trząść.

Tony: Widzisz? Musisz tu zostać.
Rhodey: Tony!

Dość szybko ubrał zbroję i zniknął. Zadecydował za mnie, więc musiałem czuwać przy chorej. Podałem odpowiedni lek przez strzykawkę, aplikując ją w ramię. Powoli ciało się wyciszało. Z plecaka wyjąłem laptop, przez który mogłem obserwować funkcje życiowe naszej trójki. Definitywnie walczyliśmy z czasem.

**Tony**

Przeskanowałem cały obszar, szukając metalu. Przechodziłem wzdłuż pasma górskiego. To była męcząca wyprawa przez burzę. Musiałem oszczędzać siły, dlatego resztę energii używałem z własnych mięśni.

Po dotarciu na sam szczyt, dostrzegłem świecące się kryształy w skałach. Podszedłem do nich i zacząłem je zbierać.

Tony: Tyle powinno wystarczyć.

Powiedziałem sam do siebie, biorąc metal. Powoli schodziłem w dół tą samą drogą, którą wszedłem.

Niespodziewanie oberwałem jakąś wiązką promieni. Nie wiedziałem co to było, lecz lądowanie było twarde. Upadłem na kamienie. Zbroja nie wykryła żadnych obrażeń, choć nie potrafiłem wstać. Ciało było ociężałe. Wpatrywałem się w postać, mierzącą we mnie bronią. Nie mogłem się poddać. Musiałem coś zrobić.

Część 2: Życie

0 | Skomentuj
**Rhodey**

Nie wiedziałem co na nas się tak wpatrywało. Byliśmy otoczeni z każdej strony przez nieznane istoty. Widocznie wpakowaliśmy się do ich leża. Nie mówiliśmy nic. Nawet nie ruszaliśmy, bo mogły być agresywne. Czekaliśmy. Wstrzymywaliśmy oddech.
Kiedy usłyszeliśmy jakieś dźwięki, stworzenia wyszły z ukrycia. To były jakieś jaszczurki.

Pepper: O! Jakie urocze.
Rhodey: Pepper, nie zbliżaj się do nich.
Pepper: Oj! Nic nie zrobią, panikarzu. Tylko je pogłaszczę.
Tony: Pep, nie!

Oboje zdawaliśmy sobie sprawę, aby nie zadzierać z obcymi. Ledwo wyciągnęła do nich rękę, aż naszym oczom ukazała się większa kreatura.

Rhodey: Eee… To ich mama.
Tony: Cholera. Musimy uciekać.
Rhodey: Pepper, zostaw je.
Pepper: Ale nic nam nie zrobi. Przecież nie krzywdzimy jej młodych, nie?

W odpowiedzi usłyszeliśmy ryk bestii o wielu oczach.

Tony: W nogi! Już!

Wzięliśmy nogi za pas i wybiegliśmy z jaskini. Tak jak mogłem przypuszczać pobiegły zaraz za nami. Całe stado małych jaszczurek na czele z ich mamą. Na usta cisnęła się wiązanka. Mieliśmy przechlapane.

Rhodey: To co robimy, geniuszu?!
Tony: Nie wiem! Ty jesteś od planów!
Pepper: Ludzie, ich jest cała armia! My zginiemy!
Rhodey, Tony: NIE PANIKUJ!

Nie patrzyliśmy się za siebie, próbując zgubić ogon. Jednak nie było to łatwe, a moc w skafandrach także miała jakieś limity. Zbroja Tony’ego również. Nie mieliśmy innego wyboru. Musieliśmy walczyć. Zatrzymałem się.

Tony: Co ty wyprawiasz?!
Rhodey: Próbuję przeżyć.

Uderzyłem z armat lodowych, zamrażając gadziny.

Rhodey: Pepper, pomóż!
Pepper: Robi się!

Każdą istotę pokryliśmy lodem. Nie miały prawa się przebić przez to. Poza mamuśką. Na nią niska temperatura nie działała. Ciągle była agresywna, a atakiem na jej młode rozwścieczyliśmy ją bardziej.

Rhodey: Pomysły, Tony! Jak ją uziemić?!
Tony: A bo ja wiem? Aaa!
Rhodey, Pepper: TONY!

No i rzuciła mu się do gardła. Od razu wykorzystałem granaty, żeby utrudnić jej widoczność. Słyszałem dźwięk repulsorów. Nie mógł zużywać zbyt wiele mocy, ale byliśmy przygwożdżeni. Waliłem blasterami, aż kreatura zawyła z bólu. Wzleciałem nieco, dostrzegając przebitą skórę.

Rhodey: Celujcie tutaj!

Wskazałem na miejsce rany. Wzlecieli w powietrze i w tej samej chwili uderzyliśmy pistoletami, a geniusz użył repulsorów. Uderzaliśmy ponad pięć minut.

Pepper: Ona nadal stoi? Jak?
Rhodey: Cholera. Musimy wymyślić coś innego.
Tony: Mam pomysł. Zamrozimy ranę, a potem wykorzystamy ciepło i rozetniemy ją bardziej.
Rhodey: Oszalałeś.
Tony: A macie coś lepszego?

Zamilkliśmy. Nikt nie miał innego pomysłu. W czasie naszej gadki zdołała pozbierać siły. Próbowała przebić się przez skafandry. Miała naprawdę długie pazury.

Rhodey: Do dzieła.

Zrobiliśmy wszystko zgodnie z zamiarami, czyli potraktowaliśmy mamuśkę sporą siłą kriogenicznych dział. Z furią atakowała pazurami.

Rhodey: Uwaga!

Krzyknąłem do nich, lecz sam oberwałem. Upadłem na ziemię.

Rhodey: Jak na samicę… jest bardzo silna.

Zaśmiałem się. To będzie głupie, jeśli zginę przez przerośnięta jaszczurkę. Medalu pośmiertnie za to nie dostanę.

**Pepper**

Widziałam jak Rhodey dostał pazurami. Musieliśmy sami dokończyć to co zaczęliśmy. Tony zaczął ją smażyć. Bawił się w grillowanie. Czekałam na swoją kolej.

Tony: Teraz!
Pepper: Już działam.

Wskoczyłam na bestię i przejechałam ostrzem przy ranie. Zawyła z cierpienia. To była porządna dziura, a ja zrobiłam ją większą.

Gdy przebiłam się bardziej, jakaś niebieska maź prysnęła mi w twarz.

Pepper: Co to za mazidło?

Spytałam samą siebie. Po chwili wielka pani jaszczur upadła martwa. Wylądowałam przy nich. Patrzyliśmy na te istoty z głęboką ulgą. Przeżyliśmy.

Pepper: Nic wam nie jest?
Rhodey: Żyję, ale było blisko.
Pepper: Tony?
Tony: Też jest okej, a ty?
Pepper: Chyba… dobrze.

Nagle poczułam się dziwnie. Obraz zaczął się zamazywać.

Pepper: To… ny.

Tyle zdołałam powiedzieć, upadając na podłogę. Wszystko zmieniło się w czerń.

**Tony**

Cholera. Coś było nie tak. Wykonałem skan organizmu. Byłem w szoku.

Rhodey: Tony, coś nie tak?
Tony: Ja… Ja tego nie rozumiem.
Rhodey: Czego?
Tony: Wszystkiego.

Chwyciłem Pep i szukałem dobrej kryjówki. Przechodziliśmy przez pustynie dość długo. Ten piasek nie miał końca. Na szczęście trafiliśmy na inną część. Góry pełne arktycznego zimna. Ich kolor był taki sam jak substancja, która znajdowała się na kombinezonie Pep. Teraz miałem pewność, że nie myliłem się.

Rhodey: Tony?
Tony: Nie jest dobrze. Potrzebujemy odtrutki.
© Mrs Black | WS X X X