Meta

2 | Skomentuj
**Tony**

Musiałem przyznać, że tak wielkiego wyładowania energii dawno nie przeżyło moje ciało. W ostatniej chwili przypomniałem sobie, dlaczego żyję. Dla nich. Czułem się lepiej, więc odpiąłem się od wszystkiego, wstając na równe nogi. Uważałem, żeby nie być złapanym przez agentów. Było czuć bijącą od nich wrogość. Nie bardzo wiedziałem co się stało, dlatego powoli szedłem wzdłuż korytarza.

**Victoria**

Zrobiłam podstawowe badania, aby wykluczyć zawał. Nie było powodów do zmartwień. Mimo wszystko, musiał uważać.

Dr Bernes: Jak na razie serce bije prawidłowo. Żadnych oznak stanu przedzawałowego. Jednak i tak proszę się nie denerwować.
Virgil: Spróbuję, choć nie będzie to łatwe.
Dr Bernes: Rozumiem doskonale pana. Gdybym sama miała dzieci, wiedziałabym przez co pan przechodzi.
Virgil: Patricia zawsze była silna, ale wciskała nosa w nie swoje sprawy.
Dr Bernes: Ciekawska co? No to tym bardziej przeżyje.

Uśmiechnęłam się do niego, a następnie sprawdziłam wyniki innych pacjentów. Byłam tak zaczytana danymi, że przez chwilę coś mi przemknęło przed oczami.

Virgil: Wszystko w porządku, doktor Bernes?
Dr Bernes: Właśnie widziałam Tony’ego.
Virgil: Dziwne. Tak szybko się pozbierał?
Dr Bernes: Oby nie próbował uciec.
Virgil: Nie może się denerwować.
Dr Bernes: Otóż to.

Zaczęliśmy iść w stronę, gdzie widziałam chorego. Jakim cudem wywlókł się z łóżka? Widocznie miał więcej siły niż mogłabym zaobserwować przy tak ciężkich uszkodzeniach serca.

Virgil: On nie ucieka. Szuka czegoś.
Dr Bernes: A raczej kogoś.

Nagle usłyszałam krzyk z sali, gdzie była Pepper. Natychmiast tam pobiegliśmy. Na miejscu ujrzałam chłopaka, który próbował ją uwolnić ze zbiornika. Uderzał w to pięściami.

Tony: Pomóżcie jej!
Dr Bernes: Tony, ona jest w śpiączce. Niby co możemy…
Virgil: Już nie jest.
Dr Bernes: Jak to?

Byłam w szoku. Podeszłam bliżej, aż zauważyłam brązowe tęczówki wpatrujące się w nas. Od razu zaczęłam działać. Spuściłam płyn z komory.

Dr Bernes: Niech mi pan pomoże. Sama jej stamtąd nie wydostanę.

Kiwnął tylko głową i powoli wyciągaliśmy dziewczynę na zewnątrz. Na tyle ostrożnie, żeby nie zrobić jej krzywdy.

Gdy znalazła się poza zbiornikiem, próbowała oddychać. Ostrożnie położyliśmy ją na łóżku.

Dr Bernes: Już dobrze, Pepper. Wdech i wydech. Jesteś wśród nas.
Tony: Pep…
Dr Bernes: Na pewno jest rozkojarzona. Powinna odpocząć. Jednak nie tutaj.
Virgil: Moje dziecko. Tak się bałem.

Pozwoliłam na to, aby przytulił swoją córkę. Tony także otulił ją w swoje ramiona. To było całkiem urocze.

Virgil: Dziękuję.
Dr Bernes: Taka praca, a teraz trzeba was zabrać do domu. Rhodey’go też.
Virgil: Generał nie pozwoli.
Dr Bernes: A ja go przekonam. Proszę się nimi zająć.
Virgil: Dobrze. Przy okazji pójdziemy po pozostałych.
Dr Bernes: Dziękuję.

Tyle powiedziałam i pobiegłam do centrali. Nie mogłam pozwolić na więzienie ich. Musieli odpocząć na Ziemi. W Nowym Jorku.

**Rhodey**

Powoli otwierałem oczy. Znowu helikarier. Przynajmniej nie byłem sam. Siedziała przy mnie mama, która nie wyglądała na zadowoloną.

Rhodey: Mamo?
Roberta: Nie pytaj. Po prostu milcz.
Rhodey: Co się stało?
Roberta: Zemdlałeś chyba ze strachu.
Rhodey: O rany! A co z Tony’m?!
Roberta: Urządza sobie spacerki.
Rhodey: Co robi?!

Coraz bardziej oczy robiły wytrzeszcz. Nie pojmowałem słów mamy. W takim stanie swobodnie chodził po bazie powietrznej? Oby Fury go nie chwycił.

Virgil: I mamy komplet.
Roberta: Widzę, że śpieszy ci się do grobu, Tony.
Rhodey: Tony?
Tony: Jak widać jestem.

Zdecydowanie tylko on tak głupio się szczerzył jak do sera, choć wzrok skupiłem na ojcu przyjaciółki. Miał ją na rękach.

Rhodey: Pepper?
Virgil: Właśnie się obudziła.
Tony: Dajemy dyla, Rhodey. Pakuj się.
Roberta: Czy wam już całkiem odbiło?! Virgil, ty także?!
Virgil: Lekarka wszystko załatwia. Muszą wrócić do miasta.
Rhodey: Oby się udało. Połóżcie ją tu.

Wskazałem na wolne łóżko. Niby była przytomna, ale nic nie mówiła. Martwiłem się. W sumie, to nie tylko ja. Nie zamierzałem dręczyć gaduły. Ojciec położył ją, a ona nadal nie odezwała się ani jednym słowem.

Virgil: Coś jest nie tak.
Roberta: Może zmęczona.
Rhodey: Potrzebuje ją zbadać lekarka.

Stwierdziłem zaniepokojony. Oby nie doznała żadnych uszkodzeń. Może to było zmęczenie. Sam już nie byłem niczego pewny.

**Gen. Fury**

Zgodziłem się ich puścić wolno pod warunkiem uciszenia sprawy. Na szczęście panna Potts się przebudziła, więc z tego też powodu nie wniosą skargi. I tak miałem na nich oko.

**Tony**

Nie wiedziałem co jest grane. Nikt nie potrafił tego powiedzieć. Na szczęście lekarka pojawiła się, oznajmiając udane negocjacje z generałem. Mogliśmy wrócić na Ziemię. Co chwilę wypytywałem o stan dziewczyny. Kobieta nie powiedziała nic.
Po znalezieniu się w mieście, przeszliśmy dokładną diagnostykę. Moje rany szybko się zagoiły, więc szwy zostały zdjęte. Rhodey czuł się o wiele lepiej i był pełny sił. Z rudzielcem pozostał znak zapytania.

Tony: Czemu to tak długo trwa?
Rhodey: Nie wiem. Przynajmniej my możemy wrócić do szkoły.
Tony: Nie wrócę tam bez Pep.
Rhodey: Stary, wiem co do niej czujesz, ale musimy być cierpliwi.
Tony: Chyba wychodzą.

Wstaliśmy jak z pioruna. Czekałem, aż powie nam dobre wieści. Po jej minie chyba mógłbym się spodziewać niespodzianek.

Tony: Co z nią?
Dr Bernes: Może wrócić do domu. To są dobre wieści.
Virgil: A te złe?
Tony: Pani doktor?
Dr Bernes: Nie może mówić.

To był jak cios w serce. Gaduła, która nie może mówić? Jak to się stało?

Tony: Dlaczego nie może mówić?
Dr Bernes: Doznała poważnych uszkodzeń mózgu w wyniku hipotermii. Jednak słyszy co się do niej mówi. Dacie radę się z nią porozumieć.

Byłem wściekły jak i załamany tą diagnozą. Ojciec dziewczyny ledwo się powstrzymywał od wyrzucenia złości. Jedynie poszedł po nią. Potem wyszliśmy ze szpitala, wracając do swoich domów. Wciąż nie mogłem zrozumieć, że zapłaciliśmy taką cenę w ramach testu.

~*Miesiąc później*~

**Pepper**

Powoli przyzwyczajałam się do nowej sytuacji. Nie było to łatwe, ale jakoś się udało. Może i nie mogłam ich dręczyć gadulstwem, lecz znalazły się też inne sposoby. Co chwilę tyrpałam ich w plecy, dając karteczkę. Starałam się uśmiechać i pokazać, że nie zmieniłam się ani trochę. Jednak Fury nieźle nas załatwił. Ciekawe co by się z nim stało, gdyby tam trafił. Nie dowiemy się, bo Oplion zamarzła na lód. Cieszyłam się, bo wróciliśmy do domu.

KONIEC

~~~~~~****~~~~~~
No i na tym kończymy kolejne opo. Teraz mały przerywnik w postaci bonusu. Mam małą blokadę, więc nowych historii nie napisałam. Poza "You are my enemy". Stąd też blog stoi pod niewiadomą. Nie wiem czy przez skończenie wszystkich postów, które mam do wstawienia będzie jeszcze szansa na wymyślenie coś nowego. Ciężko się skłonić do pisania. Wiem co można napisać, ale jakoś ułożyć to w słowa jest sporym problemem. Mam nadzieję, że z przyjemnością jeszcze tu zaglądacie.

Część 20: Pożegnajmy się z bohaterem

0 | Skomentuj
**Rhodey**

Błyskawicznie w sali pojawił się personel medyczny. Nie tłumaczyli nic i jedynie wyprosili mnie za drzwi. Byłem przerażony. Bałem się, że przez powiedzenie prawdy zabiłem Tony’ego. Obserwowałem zza szyby co się działo. Próbowali przywrócić krążenie. Co ja najlepszego narobiłem?

**Victoria**

Ponad dwadzieścia minut próbowaliśmy uratować chłopaka. Nie było to łatwe, bo nie walczył. Pierwszy raz sam z siebie kapitulował. Odrzucał naszą pomoc.

Dr Bernes: No nie bądź uparty, Tony! Walcz! Wszyscy na ciebie czekają! Zostawisz też swoją przyjaciółkę?!

Krzyczałam, aby coś do niego zaczęło docierać. Użyłam kolejne ładowanie ze specjalnego defibrylatora. Wrócił rytm. Dla pewności sprawdziłam puls ręcznie.

Dr Bernes: Dobra robota. Teraz reszta leży w jego rękach.

Podziękowałam lekarzom z T.A.R.C.Z.Y., a następnie spisałam wszelkie parametry. Powoli się normowały. Wyszłam do Rhodey’go. Był chorobliwie blady ze strachu.

Dr Bernes: Tony żyje. Jest stabilny. Nie martw się.
Rhodey: Ja… Ja go… prawie zabiłem.
Dr Bernes: To nie wina stresu, lecz toksyny. Był wystawiony na działanie od wewnątrz. Sama toksyna była wpuszczona przez gardło.
Rhodey: Gardło?
Dr Bernes: Drogi oddechowe były zakażone. Na szczęście już wszystko będzie w porządku.
Rhodey: Dziękuję.

W porę go chwyciłam, nim upadł na podłogę. Zemdlał z tych wrażeń. To było pewne. Zabrałam go do jego sali, podałam mu leki i przykryłam kołdrą. Poprosiłam jego mamę, aby była przy nim. Ojciec Pepper co jakiś czas chodził w różne strony. Podeszłam do niego. Nie chciałam, żeby i on mdlał ze stresu.

Dr Bernes: Może pan odpocząć. Wszystko jest na dobrej drodze.
Virgil: Wcześniej pani mówiła inaczej.
Dr Bernes: Przekazałam tylko to co by powiedział każdy. Prawdę, a teraz daję panu nadzieję. Ona się wybudzi.

Chwyciłam go za rękę, dając wsparcie.

Dr Bernes: To silna dziewczyna. Wiele w życiu zniosła, więc nawet w tak kiepskim stanie da radę.
Virgil: Chciałbym, żeby tak było.
Dr Bernes: Proszę wrócić do domu. Będę informować na bieżąco.
Virgil: Na pewno o wszystkim?
Dr Bernes: Oczywiście. Chcę jej pomóc tyle ile zdołam. Dopóki walczy, nie umrze. Szczególnie, jeśli ma w tym jakiś bardzo ważny cel.

Uśmiechnęłam się i poszłam do dziewczyny. Kątem oka dostrzegłam jak pan Potts kierował się w stronę wyjścia. Nie mogli go więzić. Sprawdziłam każdy zapis z komory. Nie zmieniło się nic.

Dr Bernes: Trzymaj się. Masz dla kogo walczyć.

Usiadłam przy komorze, obserwując odczyty. Nie przypuszczałabym, że skończą w takim stanie. Współczułam im oraz ich bliskim. Lekko nie mają.

**Gen. Fury**

Zauważyłem, że ojciec Pepper chciał opuścić helikarier. Nie mogłem na to pozwolić. Wysłałem agentów w celu zatrzymania go. Szybko został pojmany. Spotkałem się z nim na korytarzu w części medycznej.

Gen. Fury: Panie Potts, nie może pan wrócić do domu.
Virgil: A to niby czemu? Mam prawo! Nie jestem więźniem!
Gen. Fury: W obecnej sytuacji jest pan pod nadzorem T.A.R.C.Z.Y. i każda próba wyjścia z bazy powietrznej będzie uznana za akt wrogości wobec agencji.
Virgil: Słucham?! To jakieś żarty! Przecież nikomu nie powiem co się wydarzyło!
Gen. Fury: Przykro mi.
Roberta: Proszę go puścić.

Nieco się zdziwiłem na głos Roberty. Nadal była w bazie. No tak. Nikogo nie puszczą, bo wiemy za dużo. Ona pewnie też zna prawdę o misji na Oplion. Nieźle się wkopaliśmy.

Gen. Fury: A pani też nie może opuszczać bazy powietrznej.
Roberta: Nie będziecie nas więzić. Mamy prawo stąd wyjść, kiedy nam tylko się podoba.
Gen. Fury: Naprawdę? Nie wydaje mi się.

Zostaliśmy otoczeni przez agentów, którzy mierzyli do nas z broni. Nie mieliśmy szans na wygraną. Myślałem, że to koniec. Zamkną nas w jakiś celach dla zakapiorów. Będą traktować jak najgorsze kanalie ze świata przestępczego. Tak mi się wydawało, aż na korytarzu zjawiła się kolejna osoba.

Dr Bernes: Jak pan może tak robić?! Pani Rhodes, musi pani pójść ze mną. Pan także.
Roberta: O co chodzi?
Dr Bernes: Ktoś musi być przy Rhodey’m, zaś pan nie może się tak denerwować. Proszę ze mną.
Gen. Fury: Dokąd pani go zabiera?
Dr Bernes: Na badania. Muszę wiedzieć, że nie ma zawału przez te emocje.

Niechętnie nas puścił. Jednak uratowała przed odsiadką w celi.

Virgil: Dziękujemy.
Dr Bernes: Ja nie żartowałam. Muszę się zająć panem.

**Pepper**

Czułam, że jestem w czymś zanurzona. Woda? Nie. Toksyny? Odpada. Nie bardzo wiedziałam co to za płynna substancja. Nie mogłam się ruszyć. Jedynie otworzyłam szeroko oczy.

Część 19: Cisza

0 | Skomentuj
**Rhodey**

Agenci pilnowali nas, abyśmy nie krążyli po helikarierze. Generał bał się przecieku. Nie mogłem powiedzieć bratu czego się dowiedziałem. Mógłby zareagować dość impulsywnie, a wystarczył niewielki stres, żeby go wpędzić do grobu. Z trudem siedziałem na łóżku, zaś ojciec Pepper został ze mną.

Rhodey: Mogę być sam, ale dziękuję za dotrzymanie mi towarzystwa.
Virgil: Ocaliłeś moje dziecko. Nie wiem jak mogę ci się odwdzięczyć.
Rhodey: Ocaliłem? Jest w komorze prawie bez życia! To kalectwo!
Virgil: Nieprawda. Dałeś jej szansę, że może żyć.
Rhodey: Generał Fury i tak uciszy sprawę.
Virgil: Bo boi się pozwu, a utrata zaufania to mocny cios.

Miał rację. Nick Fury czuł strach. Nie bardzo wiedziałem co mogłem zrobić. Tak bardzo chciałem pomóc przyjaciółce. Wiedziałem, że nadal miała szanse na przeżycie.
Nagle usłyszałem dźwięk otwieranych drzwi. Wreszcie zobaczyłem mamę.

Roberta: Musiałam trochę popytać lekarki o wasze wypisy. Przy okazji jak się czujesz?
Rhodey: Pół na pół.
Roberta: To znaczy?
Virgil: Cała ich misja była testem, który miał sprawdzić, czy kryminalistka stała się dobra.
Roberta: Żartujesz sobie?

Nie odezwaliśmy się ani słowem. Tylko przytaknęliśmy. Musiałem zmienić temat, bo krew mnie zalewała od środka.

Rhodey: A Tony?
Roberta: Szybko zdrowieje, ale i tak dostaniecie wypis za tydzień.
Rhodey: Za tydzień?

To mnie wkurzyło jeszcze bardziej. Nie zamierzałem dłużej tu tkwić. Wyszedłem z sali pod pretekstem pójścia do łazienki. W innym wypadku nie byłbym wypuszczony z tego „więzienia”.

**Tony**

Pierwszy raz od dawna miałem okazję porozmawiać szczerze z Robertą. Powiedziałem jej o Iron Manie oraz przeprosiłem za wszelkie kłamstwa. Na szczęście nie gniewała się za to. Bardziej przejęła, że tak ryzykowałem własnym życiem.
Gdy tak myślałem nad tym co zrobię po powrocie do domu, ktoś wszedł do sali. Myślałem, że to lekarka. Myliłem się.

Tony: Rhodey?
Rhodey: Musimy pogadać.

To zabrzmiało dość poważnie. Nieco się bałem co mogłem usłyszeć. Poprawiłem się na łóżku, wskazując mu na krzesło obok.

Tony: Opowiadaj.
Rhodey: Tylko mi nie odleć. To nie są dobre wieści.
Tony: Spokojnie. Już mi lepiej. No wal. Co to takiego strasznego?
Rhodey: Chodzi o misję.

Zaciekawił mnie. Nie powiem. Nie przerywałem mu, więc słuchałem o co dokładnie mu chodziło.

Rhodey: Blefował, bo nie było żadnej energii.
Tony: Ale Whitney…
Rhodey: Ona była tam więziona, ale… Ale to nie wszystko.
Tony: To znaczy? Rhodey, nic nie ukrywaj. Bądź szczery.

Nalegałem na nurtujące odpowiedzi.

Rhodey: Byliśmy tam zabrani do testu. Chciał wiedzieć, czy Whitney stała się dobra.
Tony: Nie wierzę.
Rhodey: To uwierz.
Tony: Jest coś jeszcze, prawda?

Kiwnął tylko głową, a potem ją spuścił na ziemię. Coś się musiało stać. Lekko zakuło mnie w klatce piersiowej. Próbowałem panować nad sobą, choć przychodziło mi to z trudem.

Rhodey: Nie będę cię dodatkowo denerwować.
Tony: Jak zacząłeś, to dokończ. No i gdzie Pep? Widziałeś ją?
Rhodey: Właśnie o nią mi chodzi.
Tony: Rhodey?
Rhodey: Trzymają ją w komorze. Ona… Ona może się już nie obudzić.
Tony: Nie… Nie! To kłamstwa!
Rhodey: Przepraszam, ale wiem jak bardzo ci na niej zależy.

Jego słowa już do mnie nie docierały. Jedynie szum. Cały obraz się rozlał w jedną plamę, zaś ból wzrósł na sile. Nie mogłem oddychać. Opadłem, zatracając się w czerni.

**Rhodey**

Cholera. Wiedziałem, że nie powinienem mu mówić wszystkiego. Jednak nie mógł być okłamywany.

Rhodey: Tony, słyszysz mnie?

Sprawdziłem, czy reagował. Ani trochę, zaś puls niebezpiecznie spadał w dół.

Rhodey: Pomocy! Potrzebny lekarz! Prędko!

Część 18: Tysiąc kawałków, a tylko jeden rani

0 | Skomentuj
**Virgil**

Siedziałem w domu, czekając na powrót Pepper. Nie było jej już dwa miesiące. Nawet Roberta nie miała żadnych wieści od swoich pociech.
Gdy miałem zamiar zająć się sprawozdaniem z misji, otrzymałem telefon od samej T.A.R.C.Z.Y. To nie była przyjemna rozmowa. Strach przejął kontrolę nad moim ciałem. Czekałem, aż agenci pojawią się i zaprowadzą do mojego dziecka. Do mojej Pepper.

Roberta: Też dostałeś telefon?
Virgil: Roberta?

Nieco się przestraszyłem, widząc ją w domu. Chyba tak byłem rozproszony myślami, że nawet nie zauważyłem, jak weszła.

Virgil: Co ci mówili?
Roberta: Prawdę. Dość nienormalną prawdę.
Virgil: Mi… też.
Roberta: Wszystko gra, Virgil?
Virgil: Nie! Nie gra!

Nie chciałem na nią krzyczeć, lecz śmiertelna panika nad życiem jedynej córeczki była coraz silniejsza. Poczułem uścisk dłoni kobiety.

Roberta: Wszystko się jakoś ułoży.
Virgil: Musi, bo inaczej nie widzę sensu, żeby żyć.

Ledwo powstrzymywałem się od płaczu. Trzymałem emocje w sobie, aż pojawili się agenci. Zabrali nad do bazy powietrznej T.A.R.C.Z.Y. Rozdzieliliśmy się, idąc do sal chorych. Wraz z lekarką poszedłem do mojej księżniczki.
Po tym jak dotarłem na miejsce, zakryłem usta. Była zanurzona w zbiorniku ze spowolnionym życiem.

Dr Bernes: Robimy co się da, żeby wyzdrowiała. Jednak była w ciężkim stanie hipotermii. W tej chwili nie da się nic więcej powiedzieć. Jedynie liczyć na cud.
Virgil: Cud? Więc ona… Ona nigdy się nie wybudzi?
Dr Bernes: Trudno powiedzieć, panie Potts. Trzeba być przygotowanym na najgorsze. Bardzo mi przykro.
Virgil: Miała… Miała tyle marzeń. Całe… Całe życie przed sobą. Kto… Kto ją skrzywdził?

Byłem zdruzgotany, upadając na kolana. Dłużej nie byłem w stanie się hamować. Płakałem. Płakałem, bo czułem, że los mi ją odbierał.

Rhodey: Proszę się nie poddawać. Jest silna.
Virgil: James?

Dałbym sobie rękę uciąć, że go słyszałem. Wstałem z ziemi, doprowadzając się do jak najlepszego porządku.

Rhodey: Ta planeta była bezlitosna. Generał wysłał nas, aby zapobiec zniszczeniu Ziemi. My… My nie wiedzieliśmy, że w tym jest drugie dno.
Virgil: Jakie?

Odwróciłem się zaskoczony tym stwierdzeniem.

Rhodey: Liczymy, że nam to powie. Zwłaszcza po tym co się stało.
Virgil: A co z wami?
Rhodey: Tony dochodzi do siebie, a ja już nawet lepiej się czuję. Jeszcze słaby, ale daję radę.

Uśmiechnął się do mnie, dając cień szansy, że będzie dobrze. Musiałem pogadać z Fury’m.

Dr Bernes: Wyjaśnijcie wszystko z Nickiem Fury. Ja zajmę się resztą.
Virgil: Mogę sam.
Rhodey: Przykro mi, ale to ja ich próbowałem ocalić jak najdłużej. Nawet byłem zmuszony do operowania Tony’ego. Robiłem wszystko i… I czuję się winny za stan pańskiej córki.
Virgil: Na pewno zrobiłeś dość. Odpocznij.
Rhodey: Odpocznę, gdy ten koszmar się naprawdę skończy.

Rozumiałem go w pełni. Nie chciałem się z nim kłócić. Byłem mu wdzięczny za wszelkie starania. Zaprowadziłem go do centrali dowodzenia. Czas na spowiedź.

**Gen. Fury**

Nie byłem zdziwiony ich wizytą. Zanim zaczęli coś mówić, sam zacząłem swoją kwestię. Mieli prawo wiedzieć.

Gen. Fury: Wiem, że nie tak miało to wyglądać. Gdybym powiedział, że Madame Masque trafiła na Oplion w ramach kary, nie podjęlibyście się tego zadania.
Rhodey: Czyli z Ziemią to był blef?
Gen. Fury: Tak.
Virgil: Więc ryzykowali własne życie w jakim celu? Po co zostali tak naprawdę tam wysłani?!

No tak. Był wściekły. Trudno było mi wytłumaczyć zamiary jakie miałem z tą misją.

Gen. Fury: Musieliśmy sprawdzić czy Masque odpokutowała i stała się lepszym człowiekiem.
Rhodey: Pan żartuje?! Tyle Zachodu o głupią próbę?! Mogliśmy zginąć!
Virgil: Pepper…
Gen. Fury: Nie wiedzieliśmy, że planeta jest toksyczna. Szczególnie o pokładach kylitu. To był strzał na ślepo.
Rhodey: Nie! To się w głowie nie mieści! Tak postępują tylko psychopaci! Jak pan mógł?!

Furia narastała w nastolatku, dlatego wezwałem agentów do odeskortowania ich w odpowiednie miejsca. Stark się dowie, a wtedy Iron Man będzie traktował niczym wroga. Musiałem za wszelką cenę uciszyć sprawę.

Część 17: Prawda albo nic

0 | Skomentuj
**Gen. Fury**

Znaleźliśmy ich w ostatniej chwili, a po kryminalistce zostało martwe truchło. Medycy zajęli się rannymi. Nawet brat Iron Mana padł z wycieńczenia. Pewnie się napracował, próbując ich utrzymać przy życiu. Wylecieliśmy z planety, która pękała w wielu miejscach na raz. O dziwo nie zalewała się lawą, lecz lodem. Na szczęście zdołaliśmy wylecieć z jej pola grawitacyjnego. Nie wiedziałem co mogłem im powiedzieć. Będą pytać. O ile przeżyją. Lekarze wspominali o jakimś zatruciu. Tylko jedna osoba zajmowała się takimi przypadkami. Doktor Victoria Bernes. Musieliśmy ją ściągnąć do kosmosu. Inaczej będą kolejne trupy.

**Victoria**

Zostałam wezwana na helikarier. Na szczęście miałam skończony dyżur w szpitalu, więc mogłam się tam udać. Niestety, lecz Ho nie mógł. Ktoś musiał zostać na cyberchirurgii. Głos generała brzmiał bardzo poważnie, dlatego czym prędzej zostawiłam przyjaciela i udałam się z agentami na bazę powietrzną. Przywitałam się z szefem T.A.R.C.Z.Y., który nie powiedział mi zbyt wiele.

Dr Bernes: Mam rozumieć, że chodzi o jakąś truciznę?
Gen. Fury: Nikt z moich ludzi nie wie co to jest. Byli na planecie Oplion.
Dr Bernes: Dobra, więc więcej się nie dowiem?
Gen. Fury: Nie ma pani pozwolenia.
Dr Bernes: No to nie wiem, czy pomogę. Przykro mi.
Gen. Fury: Zanim jednak pani się podda, pokażę co jest grane.

Niechętnie poszłam za nim. Dopiero jak zobaczyłam znajome twarze, nie potrafiłam ukryć zdziwienia. Znowu te dzieciaki w coś się wplątały. Jeden był po operacji, choć krew się nadal wylewała spod ran.

Dr Bernes: Jaki jest ich stan?
Gen. Fury: Prawie krytyczny, bo jakaś toksyna ich zabija.
Dr Bernes: Nie toksyna, a infekcja.
Gen. Fury: Pani to już gdzieś widziała?
Dr Bernes: Mam w tym spore doświadczenie.

Stwierdziłam niezadowolona. Miałam niezły bałagan do sprzątania. Przygotowałam swój sprzęt do tworzenia odtrutek. Oby nie było za późno. Walczyłam z czasem.

~*Pięć godzin później*~

**Tony**

Ociężale podniosły się powieki. Dostrzegałem światło. Byłem w bazie powietrznej. Udało się. Ocalili nas. Obok łóżka dostrzegłem lekarkę. Bez doktorka, a to nowość.

Dr Bernes: Witaj wśród żywych, Tony. Jak się czujesz?
Tony: Dobrze, a… inni?
Dr Bernes: Spokojnie. Dostali odtrutkę. Jesteście zdrowi, chociaż minie trochę czasu zanim dojdziecie do siebie.
Tony: Wiem.
Dr Bernes: Przy okazji sam siebie operowałeś? Nie uwierzę.

Zaśmiała się, a ja przypomniałem sobie, że to moi przyjaciele mnie ocalili. No właśnie. Nigdzie ich nie widziałem w sali. Rozdzielili nas. Lekko się zdenerwowałem co nawet maszyny zaalarmowały.

Dr Bernes: Nie bój się. Jest wszystko w porządku. Szybko dojdziecie do siebie.
Tony: Gdzie… oni… są?
Dr Bernes: W innych salach.
Tony: Co… z nimi?
Dr Bernes: Wydobrzeją. Są w odrębnych salach, bo wiesz jaka jest Pepper. Zacznie gadać i nawet nie odpocznie.
Tony: Oni… mnie… operowali.
Dr Bernes: O! To ciekawe. Doktorek byłby zaciekawiony przyszłą współpracą.

Znowu się śmiała. Brakowało humoru ostatnio. No i odpowiedzi. Whitney nie była tam przez przypadek. Musiałem uzyskać informacje.

Dr Bernes: Odpoczywaj. Zobaczę co z resztą. I proszę cię, Tony. Nie przejmuj się. Najgorsze za wami.

Uśmiechnęła się i wyszła z sali. Zacząłem zastanawiać się co teraz będzie. Nie ponieśliśmy porażki, a Fury miał nam wiele do wyjaśnienia.

**Rhodey**

Ocknąłem się podpięty do kroplówki oraz kardiomonitora. Moje ciało też wymiękło przez ciągły nacisk planety. Jednak koszmar minął. Usłyszałem jak do pomieszczenia weszła kobieta w kitlu lekarskim. Pamiętałem ją, aż za dobrze. Wiele razy z doktorem Yinsenem pomagali nam wrócić do zdrowia.

Dr Bernes: Jak tam zdrówko, Rhodey?
Rhodey: W porządku. Dziękuję. A inni?
Dr Bernes: Właśnie byłam u Tony’ego. Dostaliście odtrutkę, więc musicie jedynie wypocząć.
Rhodey: Znowu wiele pani zawdzięczamy.
Dr Bernes: Taka praca.

Uśmiechnęła się do mnie przyjaźnie. Dowiedziałem się o bracie. Pozostała kwestia rudzielca.

Rhodey: A Pepper? Co z nią?
Dr Bernes: Tobie mogę to powiedzieć, bo jesteś w stanie to znieść.
Rhodey: Jest… bardzo źle?

Głos mi się łamał. To była moja przyjaciółka. Fakt, że czasem wredna, ale bez niej nie mielibyśmy tak zwariowanych przygód. Była częścią naszej drużyny.

Dr Bernes: Wiesz, że była bardzo wychłodzona, dlatego nie było innego wyboru i jest zamknięta w komorze w stanie zawieszonej animacji. Szanse na przebudzenie są nikłe.
Rhodey: Ale są?
Dr Bernes: I tego się trzymajmy.
Rhodey: Nie potrafiłem jej pomóc. Zawiodłem.
Dr Bernes: To nie twoja wina, a obwinianie się nic nie da. Po prostu trzeba czekać.

Tyle powiedziała na odchodnym, zostawiając mnie z tak ponurą wiadomością dnia. Generał słono za to zapłaci.

Część 16: Koniec gry

0 | Skomentuj
**Tony**

Nie potrafiłem uwolnić się z tego toksycznego pocałunku. Czułem, jak ciało zmieniało się nie do poznania. W takim samym stopniu jak z Whitney. Najgorsze było w tym wszystkim to, że nie mogłem tego zatrzymać.
Gdy oderwała się od moich ust i wyjęła dłoń z mojego ciała, splunęła krwią o podłoże. Uśmiechnęła się, aż runęła na ziemię. Sam długo nie utrzymałem się na nogach i upadłem. Wysłałem sygnał alarmowy do Rhodey’go. Może jeszcze zdążę się z nimi pożegnać.

**Pepper**

Martwiłam się o Tony’ego. Jakaś część instynktu podpowiadała, że wpadł w tarapaty. Gorsze niż moje co się zdarzały ostatnio non stop. Jednak nie byłam w stanie mu pomóc. Byłam za słaba. Ledwo powstrzymywałam się od omdlenia, a od przebudzenia zdarzyło mi się prawie cztery razy odfrunąć.

Rhodey: Pepper, wytrzymaj jeszcze. Wiem, że to trudne.
Pepper: P… Pomóż… mu.
Rhodey: Chciałbym, ale sam nie wiem jak. Poza tym, nie mogę cię zostawić.
Pepper: W… Więc weź… mnie… ze… sobą.

Poprosiłam słabym głosem. Wiedział, iż nie mogliśmy tu dłużej tkwić przez ciągły ziąb. Wręcz arktyczne powietrze.

Rhodey: Zgoda. Trzymaj się mocno.

Wziął mnie na ręce, zaś na plecach miał plecak. Oby dał radę. Kiedyś odwdzięczę mu się za to ile dla nas zrobił. O dziwo nie słyszeliśmy żadnych dźwięków. Nikt nie walczył.

Pepper: J… Już po… wsz…ystkim?
Rhodey: Sam nie wiem. Planeta nadal umiera.
Pepper: Pos… pie… szmy… się.
Rhodey: No wiesz. Trochę ciężko, mając tyle balastu. Łącznie z tobą.
Pepper: G… Głu… pek.

Oboje uśmiechnęliśmy się głupawo, aż zeszliśmy na sam dół. Odebrało mi mowę. Whitney leżała martwa we krwi, a Tony… był ledwo żywy.

Pepper: T… Tony.

Z trudem wymówiłam imię chłopaka, bo ponownie utraciłam siły. Pochłonęła mnie czerń.

**Rhodey**

Wiedziałem, że było mało czasu. Co gorsza zbroja była w kawałkach i niezdolna do lotu, chociaż musiałem jakoś o nich zadbać. Dla Whitney już było za późno na ratunek. Bałem się, że wszyscy umrą. Nie chciałem na to patrzeć. Położyłem Pepper obok z nadal owiniętą folią wokół ciała i przypiętą kroplówką.

Rhodey: Trzymajcie się. Pomoc nadejdzie.
Tony: Tak… sądzisz?

Zdziwiłem się, bo nadal był przytomny. Szkoda tylko, że ciałem przypominał trupa.

Rhodey: Musimy w coś wierzyć, żeby jakoś przetrwać.
Tony: To… ko… nie…c.
Rhodey: Nieprawda. Wciąż jest nadzieja. Szkoda, że tej energii nie znaleźliśmy.
Tony: To… Whitney… była… naszą… misją.

Zatkało mnie. Skąd nasunął mu się taki wniosek? Chyba, że faktycznie tak było. Próbowałem jakoś zatamować krwawienie, obwijając bandażami. Po jego minie znałem odpowiedź. Moje działanie nie pomogłoby w niczym.
Po chwili usłyszałem dźwięk lądującego statku. Na początku wydawało mi się, że miałem omamy. Rozpoznałem logo na boku pojazdu. T.A.R.C.Z.A. Będzie nam się tłumaczył. O ile nas przekona, żeby go tu nie zostawić.

Część 15: Pewnych rzeczy nie da się uniknąć

0 | Skomentuj
**Tony**

Traciliśmy cenny czas wraz z gasnącym życiem planety. Rhodey sprawdził temperaturę ciała Pepper. Miała poważny stopień hipotermii. Nie mogliśmy tylko czekać na ratunek. Musieliśmy ocalić samych siebie, a to było coraz większym wyzwaniem dla nas.
Nagle usłyszałem strzał repulsora. Zbroja, więc Whitney znajdowała się blisko nas. Natychmiast ruszyłem w tamtym kierunku.

Rhodey: Hej! Gdzie lecisz?!
Tony: Odebrać… to co… moje.
Rhodey: Tony! To szaleństwo!
Tony: Być może.

Westchnąłem ciężko, schodząc z górki. Namierzałem formy życia. Poza naszą czwórką reszta leżała martwa.

Tony: Whitney!

Krzyknąłem, zatrzymując się przed nią. Nie potrafiłem walczyć po operacji, lecz moja dziewczyna umierała. Wymierzyłem z armatki, która nadal miała w sobie kylit. Na pewno wciąż była nim zainfekowana.

Whitney: Nie oddam ci zbroi, Tony. Ja chcę przeżyć!
Tony: My… też… chcemy!
Whitney: Więc nie utrudniaj mi tego i wróć do swoich! Zapomnij, że mnie widziałeś!
Tony: Whitney…
Whitney: Odejdź, jeśli nie chcesz zginąć.

Słyszałem w jej głosie wahanie. Mimo to, wymierzyła repulsorem we mnie. Nie bałem się zginąć z ręki własnego wynalazku. Już raz prawie zabiła, lecz zazwyczaj była moim kołem ratunkowym. Szczególnie podczas katastrofy samolotu.

Tony: Nie… chcę… walczyć. Byliśmy… przy… ja… ciółmi.

Ledwo mogłem mówić, a oddychanie sprawiało sporą trudność. Najwyżej uduszę się, ratując pozostałych. Taka cena bycia bohaterem.

**Rhodey**

Podałem ciepłe płyny z plecaka, które były w formie kroplówki. Na szczęście nie zmarzły, choć temperatura na planecie ledwie była zdatna do przetrwania. Czekałem, aż się obudzi. No i oczywiście na powrót Tony’ego. O ile jeszcze go nie zabiła głupota.
Po chwili usłyszałem strzały. Coraz bardziej miałem złe przeczucia.

Pepper: To… ny.
Rhodey: Pepper!

Błyskawicznie podszedłem do niej.

Rhodey: Nic nie mów. Już ci tłumaczę.

Uśmiechnąłem się do niej głupawo, kryjąc strach przed utratą brata. Walczył o życie. Tego byłem pewny.

Rhodey: Wystrzeliliśmy kylit bardzo wysoko. Na pewno T.A.R.C.Z.A. go widziała. Wyjdziemy z tego, Pepper. Przetrwamy.
Pepper: M… Mu… si… my.
Rhodey: I tak będzie.

Potarłem jej dłonie, żeby nieco pobudzić krążenie. Poza folią termiczną i płynami nic więcej nie byłem w stanie zdziałać.

Pepper: G… Gdzie… To… ny?
Rhodey: Chciał zorientować się czy planeta dalej jest zdatna do przetrwania.

Czułem się z tym źle, że musiałem ją okłamywać. Zresztą, sama znała prawdę. To pytanie było zbędne. Próbowałem dać jej siły do walki, bo funkcje życiowe miała bardzo słabe. Błagałem w duchu, aby szybko nas stąd zabrali.

**Whitney**

No i stało się to czego nie chciałam. Walczyłam z Tony’m. Zadawałam mu ból z jego własnej broni. Tak bardzo pragnęłam tego uniknąć. Jego krzyki były ciosem w moje człowieczeństwo, które znikało wraz z tą planetą. T.A.R.C.Z.A. świetnie to uknuła. Zgnić na Oplion, a stąd nie było żadnej ucieczki. Chyba, że sami pofatygowaliby się tutaj.

Whitney: Skończmy to, Tony. Nie chcę, żebyś cierpiał.
Tony: Ach! Oddaj… zbroję. Muszę… po… móc… Pepper.
Whitney: Już po niej. Ona umrze tak samo jak Rhodey. Ty także, jeśli się nie wycofasz.
Tony: Nie… pod… dam… się.
Whitney: W takim razie nie pozostawiasz mi innego wyboru… Żegnaj.

Kiedy już miałam uderzyć z najsilniejszego promienia, poczułam piekielny ból. Bezsilnie upadłam na kolana, trzymając się za serce, a zbroja roztrzaskała się na tysiąc kawałków.

Tony: Co… ty… zro… bi… łaś?
Whitney: Ja… Ja… nie wiem.

Włosy wypadały garściami na ziemię, czerwone żyły pokrywały skórę co momentalnie zrobiła się blada, białka w oczach zmieniły barwę na ciemnopomarańczową, zaś naczynka w nich były krwawe. I właśnie ta krew spływała po policzkach.

Tony: Co… się… dzieje?
Whitney: Nie… Nie zginę. Jeśli już… to ty… ze mną.

Ostatkami sił podeszłam do niego, przebijając ręką skafander na wylot, aż dotarłam do jakiegoś urządzenia. Stanęłam jeszcze bliżej.

Whitney: Koniec… gry.

To mówiąc zdjęłam mu hełm i zbliżyłam się do ust. Wpiłam się w nie, dając mu namiastkę siebie. Łącznie ze śmiercią.

Część 14: Decydująca próba

0 | Skomentuj
**Whitney**

Słyszałam głos Tony’ego i pozostałych. Najwidoczniej przeżyli. Od razu schowałam się za górą i czekałam na ich ruch. Pewnie już wymyślili sposób na ucieczkę. Co ciekawe Pepper była bez kombinezonu. Dla miłości zaryzykuje wszystkim. To było do przewidzenia.

**Rhodey**

Obserwowałem przyjaciół, martwiąc się o nich. Przynajmniej sprawnie dotarliśmy w góry, które były jeszcze bardziej skute lodem niż ostatnio. Mieliśmy szansę, aby zdobyć kylit. Pozostała tylko kwestia punktu wyrzutu.
Gdy zaczęliśmy się wspinać w górę, wszystko pod naszymi stopami się kruszyło.

Rhodey: Dziwne. Powinno być stabilnie.
Tony: Jak widać… nie… jest.
Rhodey: Dobra. Oszczędzaj się. Wchodzimy. Powoli.

Poprosiłem, asekurując po kolei uczestników misji. Miałem takie dziwne wrażenie, iż ktoś nas obserwował. Nie myliłem się. Gdzieś znajdowała się Whitney w zbroi. Nie powiedziałem im o tym. Lepiej, żeby nie marnowali sił, a drugi raz nie zamierzałem bawić się skalpelem.
Po dotarciu na sam szczyt, zrobiliśmy odpoczynek. Może i nie pokazywali tego po sobie, lecz zdecydowanie ledwo żyli.

Rhodey: Kylit nadal się świeci, choć jest ciemno.
Tony: Zimno… też.
Rhodey: Cholera.

To mi dało do myślenia. Gaduła mogła zmarznąć. Stąd te jej milczenie. Natychmiast wyjąłem folię termiczną i owinąłem ją.

Rhodey: Jak masz mówić, to milczysz. Czemu nie powiedziałaś, że marzniesz?
Pepper: N… Nie c… chciałam… w…was m… martwić.
Tony: Oj! Pep.
Rhodey: I co my z nią mamy?

Uśmiechnąłem się głupawo, a następnie wziąłem narzędzia.

Rhodey: Wy odpoczywajcie, zaś ja pozbieram łupy.

Kiwnęli tylko głową, więc zacząłem uderzać o skały pełne metalu. Każdy fragment kładłem obok. Brałem jak największe.

**Tony**

Próbowałem jakoś rozgrzać zimne ciało dziewczyny. Nie było to łatwe w takich warunkach. Dotknąłem jej dłoni. Marzła coraz bardziej. Martwiłem się o nią. Rhodey nie mógł pomóc, bo dalej zbierał kylit. Oby plan się udał i szybko po nas przylecieli.

Tony: Nadal… zimno?
Pepper: L… Lepiej.
Tony: Nie… słychać, Pep.
Pepper: W… Ważny j… jesteś… ty.
Tony: Będzie… dobrze. Nie… umrzemy. Twój plan… wypali.
Pepper: M… Może.

Ciało drżało i wychładzało się nadal. Musiałem coś wymyślić. Rhodey, pospiesz się.

**Pepper**

Nie podobało mi się to, że byłam na nich skazana, ale nie miałam wyboru. Zresztą, zwykle to ja byłam damą w opałach. Gdziekolwiek wyląduję, powtarza się ten sam schemat.
Kiedy przyjaciel skończył pastwić się nad górą, przyniósł metal w formie kryształów. Najwyższa pora, bo robiłam się coraz bardziej senna, a wolałam być przy fajerwerkach.

Rhodey: Skąd je wystrzelimy?
Tony: Jesteśmy… w… odpowiednim… miejscu.
Rhodey: Też tak uważam. A ty, Pepper? Pepper!
Pepper: Tak… Też… się… zga… dzam.

Powoli traciłam kontakt z rzeczywistością. Z mojej winy działali w pospiechu, a to nie było wskazane. Zamglonym obrazem zauważyłam jak do zmodyfikowanej armatki z kombinezonu wsypywali metal.

Tony: Pepper… trzy… maj się.
Pepper: T… Ty… też.

Uśmiechnęłam się do niego, obserwując widowisko. Wystrzelili zawartość działa w przestrzeń kosmiczną. Było widać wielki rozbłysk światła. To było coś pięknego. Szkoda, że to zobaczyłam po raz ostatni, zanim na dobre odpłynęłam.

Część 13: Czas

0 | Skomentuj
**Gen. Fury**

Minął już miesiąc, odkąd wysłaliśmy ich na Oplion. Żadnego sygnału ani wiadomości. Zupełnie nic. Może przydałoby się im wsparcie. Rodzice tych dzieciaków mnie zatłuką, jeśli umrą. Co robić?

**Pepper**

Poczułam się pełna energii. Nawet nie potrzebowałam więcej odpoczynku. I tak spałam już długo, sądząc po mniejszej ilości światła w jaskini. Jednak zrobiło się dość chłodno. Kolejna zmiana klimatu? Jakaś anomalia pogodowa?
Po chwili zauważyłam jak chłopaki się obudzili. Według odczytów z komputera wszystko było w porządku.

Pepper: Witaj wśród żywych, Tony.
Tony: Pepper…
Rhodey: Nie wstajemy. Leżymy.
Pepper: Eee… Nie możemy. Musimy się ruszyć.

Stwierdziłam niechętnie. Robiło się coraz zimniej. Musieliśmy zacząć działać, lecz był problem z zapasami. Dwa skafandry i jeden plecak. Zdecydowanie za mało.

**Tony**

Czułem się jak po operacji. Miałem jakieś szwy co było dziwne, zważywszy na to, że tutaj nie ma żadnych lekarzy. Niemożliwe.

Tony: Czy wy… mnie… kroiliście?
Rhodey: Bułka z masłem.
Tony: Jezu!
Rhodey: Nie było innego wyboru.
Pepper: Fajna zabawa, ale oby to było ostatni raz.

Zaśmiała się, pomagając mi wstać. Założyła swój kombinezon na moje ciało. Nie tego chciałem.

Pepper: Ani słowa. Musisz w nim być.
Tony: A ty?
Pepper: Dam radę bez.
Rhodey: No nie powiedziałbym.
Pepper: Czy naprawdę musimy się o to kłócić? Jestem w lepszym stanie od was, więc słuchać się mnie, jasne?
Rhodey, Tony: TAK, PANI.

Oboje zaśmialiśmy się. Wszyscy mieli dobre humory, choć w każdej chwili mogliśmy umrzeć wraz z planetą. Nie mogłem wykonać skanu, bo byłem bez zbroi. Wyszedłem z jaskini i spojrzałem na cały krajobraz.

Rhodey: Co jest?
Tony: Tracimy… czas.
Pepper: O cholera! Czy… Czy kylit też gaśnie? To był jedyny sposób na wezwanie pomocy!
Tony: Bez… paniki. Zdążymy.
Rhodey: Skąd taka pewność?
Tony: Zaufajcie… mi.

Nie wiedziałem co mogłem im więcej powiedzieć. Wziąłem plecak, zaś Rhodey uzbroił się w swój kombinezon. Szkoda mi było Pep. Była bez ochrony. Funkcje podtrzymywania życia pomogłyby i jej w leczeniu. W moim przypadku nawet wspomagały implant swoją energią.
Gdy wyruszyliśmy w stronę gór, szukałem punktu do wyrzutu. Taki, gdzie będzie sygnał widoczny. Na nasze nieszczęście jądro planety gasło, a księżyc rozpadał się na mniejsze drobinki. Mijaliśmy zeschnięte rośliny, sproszkowane jaszczurki, a także zeschnięte drzewa. Wody ubywało w rzekach. Wszystko umierało.

Część 12: Nigdy nie trać nadziei, skoro tylko ona pozostała

0 | Skomentuj
**Rhodey**

Nie mogłem tego spartolić. Po prostu nie mogłem. Pepper krzyczała po mnie, wymyślając najróżniejsze błędy. Przecięcie tętnic, krwawienie wewnętrzne, złamanie kości, przebicie śledziony i inne takie. Musiałem zapanować nad sytuacją.

Rhodey: Nie przeciąłem nic, Pepper! Teraz go wentyluj!
Pepper: Co mam zrobić?
Rhodey: Bierz pompę i go dotleń! Chyba, że wolisz usta usta.
Pepper: Dobra. Niech będzie pompa.
Rhodey: Co trzy sekundy.

Poinstruowałem ją, rozpoczynając masaż serca. Nie miałem defibrylatora, dlatego tylko zwykłe metody powinny wystarczyć. Inaczej będzie koniec. Widziałem, że załapała rytm, dlatego po uciśnięciach sprawdziłem puls.

Rhodey: Nie przerywaj.
Pepper: Dobra. I jak jest?
Rhodey: Bez zmian.

Podałem adrenalinę dożylnie, ponawiając reanimację.

Rhodey: No dalej.

Nie zamierzałem się poddać. Bałem się porażki, lecz nie mogłem dać pożreć się strachowi.

Po kolejnej serii zerknąłem na odczyty.

Rhodey: Możesz przestać… Wrócił. Daj mu maskę tlenową i po zawodach.
Pepper: Wreszcie.
Rhodey: Pepper?

Zauważyłem, że bardzo zbladła. Pierwsze o czym pomyślałem to spore przeżycie widoku wnętrzności. Podałem jej worek zanim zapaskudziła jaskinię. Nie klepałem jej po plecach, bo zwracała całą zawartość.

Rhodey: Wiedziałem, że to się przyda.
Pepper: Cicho! O Boże!

No i znowu haftowała. Czekałem, aż przestanie. Dopiero po jakiś pięciu minutach opróżniła cały żołądek. Wziąłem jakąś kroplówkę, aby się dożywiła.

Rhodey: Usiądź. Zaraz poczujesz się lepiej.
Pepper: Dzięki. A Tony?
Rhodey: Już patrzę.

Zabandażowałem klatkę piersiową, a następnie nałożyłem maskę na twarz. Zużyte rękawiczki wywaliłem do worka co zrobiłem też z maską. Pepper poprosiłem o to samo. Wszystko wyglądało w porządku.

Rhodey: Sytuacja pod kontrolą. Jednak nadal musimy uciec.
Pepper: Musimy zdobyć więcej kylitu. No i znaleźć dobry punkt skąd wystrzelimy to wysoko nad planetę.
Rhodey: O ile jest to możliwe. Musimy czekać, aż Tony wydobrzeje.
Pepper: Ale mamy tylko dwa skafandry.
Rhodey: A nas jest trzech.

Potrzebowaliśmy przemyśleć cały plan działania. Na dłuższą metę zapasy nie wystarczą. Nie mieliśmy innego wyboru jak czekać.

**Whitney**

Nie bardzo pojmowałam działanie zbroi. Coś w niej nie pasowało. Energia się wyczerpywała, radio nie łapało żadnych częstotliwości. Błądziłam po planecie, myśląc nad tym jak mogłabym uciec. Gdybym do nich wróciła, nie spotkałoby mnie nic innego jak manto od całej trójki. O ile jeszcze żyją.
© Mrs Black | WS X X X