Część 9: Sprawa wielkiej wagi

0 | Skomentuj


**Tony**


Siedziałem z Rhodey’m i Pepper w szkole na teście z angielskiego. Nie potrafiłem odpowiedzieć na żadne z pytań, a co dopiero zinterpretować wiersz. Byłem uziemiony. Brak opcji oraz pomysłów. Jedynie historyk pisał z łatwością egzamin, co mogłem dostrzec po spokoju ducha, a długopis bazgrał, niczym z automatu wszelkie jego myśli.


Tony: Kapituluję.


Powiedziałem szeptem do siebie, aby nikt tego nie słyszał. Oddałem pani profesor kartkę, a następnie wyszedłem z klasy na dach Akademii. Przez większość czasu siedziałem tam sam, spoglądając w budynki różnych firm. Zastanawiałem się, czy Iron Man będzie miał dziś wolne.


Pepper: O! Tu jesteś!


Ten głos rozpoznałbym bez patrzenia za siebie. Rudzielec dosiadł się do mnie, patrząc w ten sam punkt, co ja.


Pepper: Jak ci poszło?
Tony: Kiepsko. Roberta będzie zła.
Pepper: Oj! Angielski czasem bywa trudny, ale nie martw się. Rhodey ci udzieli korepetycji i na pewno poprawisz swój wynik, skoro uważasz, że było tak kiepsko.
Tony: A ty?
Pepper: Raczej napisałam na wystarczającą ilość punktów.

Mijały kolejne minuty, a naszego druha brakowało.


Tony: Rhodey jeszcze nie skończył?
Pepper: Chyba za bardzo się rozpisuje i braknie mu kartki.
Tony: Poczekajmy na niego.


Kiedy wstałem w celu rozruszania kości, zakręciło mi się w głowie. Niemożliwe, żebym się zatruł.


Pepper: Tony, wszystko gra?
Tony: Pepper…


Upadłem na kolana, walcząc z bólem. Klatka piersiowa tak była ciasna, że nie mogłem oddychać. Długo nie wytrwałem i całym ciałem leżałem na dachu.


Pepper: Tony! Tony, trzymaj się! Idę po pomoc!
Tony: Pep, nie… Nie zostawiaj… mnie… Proszę.
Pepper:  Przecież wrócę. Poczekaj tu na mnie.


Zanim straciłem możliwość obserwacji, jej sylwetka rozmazywała się. Im była coraz dalej, tym bardziej bałem się, że już nigdy nie zobaczę mojej rudej. Mojej Patricii Potts.
Nagle cały świat pokryła ciemność. Nie istniało już nic.


**Rhodey**


Nie zdążyłem. Odjechali beze mnie, ale przynajmniej odebrałem bagaże bez najmniejszego problemu. Nie wiedziałem, w jakim szpitalu miał znaleźć się Tony. W Paryżu było ich mnóstwo.
Niespodziewanie zadzwonił mój telefon. Od Pepper. Natychmiast odebrałem.


Rhodey: Pepper, gdzie jesteś? Nie udało mi się was złapać.
Pepper: Jestem w drodze do szpitala. Wyślę ci adres SMS-em, bo nie umiem wymówić tej nazwy.
Rhodey: No dobra. Będę czekać.
Pepper: Ej! Nie rozłączaj się! Jesteś mi potrzebny!
Rhodey: Co się dzieje?
Pepper: Nic, ale mam problem z formularzem! Bez tego nie będą wiedzieli, jak mu pomóc!
Rhodey: Okej. Po pierwsze: uspokój się. Po drugie: twoja wiedza jest wystarczająca. Resztę można wypełnić przed możliwą operacją.
Pepper: Błagam. Nie mów mi o takich rzeczach. Musi wydobrzeć.
Rhodey: I tak będzie. Posłuchaj mnie, Pepper. Bądź przy nim, a ja zaraz do was dołączę.
Pepper: Ale ty nie masz zielonego pojęcia, jak się boję!
Rhodey: Pepper, uspokój się. Już tam jadę.


Zakończyłem rozmowę, ponieważ nie zamierzałem słuchać jej krzyków. Potrzebowała opanować swoje emocje. W takim stanie nic nie zdziała, a przecież chce mu pomóc.
Po zapłaceniu za taksówkę, otrzymałem wiadomość od niej z adresem. Pokazałem to kierowcy, który od razu wiedział, jaką wybrać trasę. Wszelkie walizki położyłem na pustych siedzeniach za pozwoleniem kierowcy. Również martwiłem się o stan kumpla. Wszyscy przeżywali ten strach.
Dwadzieścia minut później, znalazłem się u celu. Wziąłem balast ze sobą. Moje umiejętności w komunikacji z obcokrajowcami były dość przeciętne, ale jakoś zapytałem w rejestracji o przyjaciela. Dowiedziałem się, że jest na zabiegu. Nie byłem w stanie zapamiętać nazwy, więc poszedłem pod drzwi zabiegówki. Tam natrafiłem na rudzielca. Rzuciła mi się w ramiona.


Pepper: Rhodey, nareszcie!
Rhodey: Whoa! Zaraz mnie udusisz!
Pepper: Przepraszam.


Uwolniła mnie z uścisku, siadając z powrotem na krześle. Zrobiłem to samo, gdyż byłem zmęczony. Podała mi kartki do wypełnienia.


Pepper: Z tym mam kłopot. Lekarz powiedział, że potrzebuje pełnych informacji oraz zgody rodzica na leczenie, więc mamy kłopot, bo pani Rhodes nie przyjedzie do Francji i musimy coś innego wymyślić.
Rhodey: Naszą nadzieją jest doktor śmieszek. Mam nadzieję, że tutaj przyleci.


Bez najmniejszego trudu udało mi się zapełnić brakujące dane. Większość z nich znałem na pamięć.


Rhodey: Gotowe. Co mam z tym zrobić?
Pepper: Musimy poczekać, aż skończą.
Rhodey: A długo już to trwa?
Pepper: Z jakieś pięć minut na pewno.
Rhodey: Podobno to jakiś zabieg. Mówił, co chcą zrobić?
Pepper: Ech! Jestem w tym zielona, ale przez implant będą mieć kłopoty.
Rhodey: Wiem. I to jest w tym wszystkim najbardziej przerażające.


Kiedy oboje chcieliśmy zamilknąć, drzwi od sali otworzyły się. Usiłowaliśmy porozmawiać z doktorem, ale całkowicie nas ignorował. Całą drogę na oddział obserwacji zachowywał milczenie. Dopiero przy podpięciu do odpowiednich aparatów i sprzętu do monitorowania pracy serca, Pepper nie wytrzymała i szarpnęła go za kitel.


Pepper: Co z nim? Zrobiliście coś? Będzie żył? Jak długo będzie nieprzytomny? Implant sprawiał kłopoty? Proszę mi powiedzieć, bo zacznę krzyczeć!


No i chyba nic nie zrozumiał.


Rhodey: Przepraszam za nią, ale bardzo się boi o niego. Niech pan powie, czy wszystko z nim w porządku.
Lekarz: Nie zrobiliśmy nic poza podaniem leków. Na razie zostaje nam tylko obserwacja.
Rhodey: Czyli nie było żadnego zabiegu?
Lekarz: Przez to, co ma umieszczone na klatce piersiowej, nie mogliśmy. Jednak mam dla was dobre wieści. Poprawiła się wydolność oddechowa, lecz na wszelki wypadek ma maskę, która dostarczy odpowiednią ilość tlenu.


Przekazałem mu formularz, z czego niewiele rozumiał. Musiałem mu wytłumaczyć. Dobrze, że znał angielski.


Rhodey: Coś nie tak?
Lekarz: Czym dokładnie jest implant?
Rhodey: To taki wspomagacz, który ma pobudzać serce do działania. Wysyła impuls, dzięki czemu może żyć.
Lekarz: Rozumiem, więc dobrze zrobiłem, rezygnując z małej ingerencji chirurgicznej. Jednak i tak potrzebuję zgody na leczenie.
Pepper: A skoro było zagrożenie życia, czy takie świstki papieru nie powinny być, aż takie ważne? Przecież do tego czasu mógłby umrzeć.
Lekarz: Doskonale pojmuję, co masz na myśli. Takie są zasady.
Rhodey: A gdyby je tak lekko nagiąć? Moja mama jest jego opiekunką prawną i raczej nie poleci do Paryża przez ciągły natłok pracy.
Lekarz: Hmm… W takim wypadku można załatwić to w inny sposób.
Rhodey, Pepper: JAKI?
Lekarz: Jeśli lekarz chłopaka będzie miał na papierku zgodę od opiekuna, ustalając wszelkie procesy leczenia, wtedy jesteśmy w stanie podjąć jakieś kroki.


No i tu leżał pies pogrzebany. Specjalista spisał odpowiednie dane i poszedł odwiedzić innych pacjentów z tego samego oddziału. My zostaliśmy.


Pepper: Musimy czekać.
Rhodey: Wiem o tym, Pepper. Wiem.

Część 8: Awaryjne lądowanie

0 | Skomentuj
Podobny obraz
**Rhodey**


Siedzieliśmy w fotelach, zajmując się własnym zajęciem. Ja czytałem najnowsze wydanie gazety o teoriach spiskowych XXI wieku, Pepper słuchała muzyki, a Tony… Nie potrafiłem określić, co robił. Siedział z głową w chmurach.
Nagle usłyszałem pisk, który nie był przyjemny dla uszu. Dochodził z implantu. Przeczuwałem najgorsze.


Rhodey: Tony, dobrze się czujesz?


Zamiast odpowiedzieć, zaczął ciężko oddychać, aż chwycił się za klatkę piersiową. Rudzielec natychmiast rzucił się do pomocy, odczepiając słuchawki.


Pepper: Tony, słyszysz mnie? Bardzo cię boli?


Nadal nic nie mówił. Jedynie upadł z hukiem na podłogę. Dziewczyna się przestraszyła, krzycząc na cały samolot wołanie o pomoc. Jak to możliwe, że stan tak gwałtownie się pogorszył? Mieliśmy coraz mniej czasu.
Kiedy przybiegła do nas stewardessa, chory stracił przytomność. Poklepała go po policzku, a jako ostatnie przyłożyła głowę, sprawdzając oddech. Jej mina sugerowała to, co myślałem. Doznał ataku serca.


Stewardessa: Zanim dolecimy do Stambułu, może być za późno na pomoc.
Pepper: A może jest jakiś lekarz na pokładzie?
Stewardessa: Możesz sprawdzić, jeśli chcesz.


I to wystarczyło, aby zerwała się do poszukiwań specjalisty wśród pasażerów. My w tym czasie położyliśmy go na plecach, dając maskę tlenową w celu ułatwienia oddychania.


Stewardessa: Choruje na coś?
Rhodey: Tak. Ma problemy z sercem.
Stewardessa: Biedak. W takim wieku musi się męczyć.
Rhodey: Czy można polecieć do Nowego Jorku? Tylko tam jest osoba, która może mu pomóc.
Stewardessa: Niestety, ale to potrwa zbyt długo. Jedyną opcją jest lądowanie w Paryżu.
Rhodey: Ile zajmie podróż?
Stewardessa: Godzinę… Pójdę powiadomić pilota.


Wstała, a następnie pobiegła do kontrolera maszyny.


Rhodey: Tony, trzymaj się.


Bałem się o niego. Jeśli mechaniczne serce przestanie działać, stracę przyjaciela. Tyle przeżył, a coś, co go utrzymuje przy życiu ma zniszczyć mu życie?


Pepper: Rhodey, już jestem! Jak z nim?


Przestałem rozmyślać, widząc ją. Oby miała dobre wieści.


Rhodey: Wciąż bez zmian, ale będziemy mieć awaryjne lądowanie. Za godzinę znajdziemy się we Francji.
Pepper: O! Lubię ten kraj, chociaż nie był w naszym planie.
Rhodey: A ty? Znalazłaś jakiegoś lekarza?
Pepper: Nie ma nikogo z takimi zdolnościami. Trafiłam na studenta medycyny, który dopiero ma zacząć się uczyć, więc musimy jakoś poradzić sobie sami.
Rhodey: Do sześćdziesięciu minut.
Pepper: Zadzwonię do taty i powiem o tych groźbach, a ty wymyśl coś.
Rhodey: Ej! Czemu ja?
Pepper: Bo ja będę zajęta, a ty zdecydowanie masz więcej doświadczenia w sprawach z implantem.
Rhodey: Ech! Nie mylisz się. Zrobię, co mogę. Nie pozwolę mu tutaj umrzeć.


Obserwowałem odczyty z bransoletki, zaś hałas mechanizmu wreszcie ustąpił. Światło emanowało z urządzenia dość słabo, ale przy takich uszkodzeniach wspomagacza nie byłem tym faktem zdziwiony.


**Pepper**


Zostawiłam Rhodey’mu opiekę nad Tony’m. Ja musiałam załatwić inne rzeczy. Wybrałam numer do taty, który nie siedział w pracy. Wolne w środku tygodnia? Byłam w szoku. Postanowiłam mu wszystko opowiedzieć. Zaczęłam od początku wyjazdu, wspomniałam o groźbie Ducha, kopercie z zdjęciem pani Rhodes, a do tego lekko napomknęłam o ostatnich zabawach w parku.


Virgil: No to widzę, że macie tam wesoło.
Pepper: Tatku, czy możesz pomóc mamie Rhodey’go? Potrzebuje ochrony i…
Virgil: Córciu, wszystko zrozumiałem. Zaraz wyślę kilku agentów. Może chcesz, żebym coś jej przekazał.
Pepper: Eee… To znaczy… Tak! Jest jedna sprawa.
Virgil: Jaka?
Pepper: Z Tony’m jest nie najlepiej i jako, że będziemy dopiero we Francji, to tam mu nie pomogą odpowiednio. Trzeba jakoś ściągnąć doktorka w tamto miejsce. Wiem, jakie są kłopoty z lotem, ale tu chodzi o życie mojego przyszłego męża.
Virgil: Whoa! Nie za daleko myślisz naprzód? Spokojnie. Przekażę jej. Najważniejsze, że nie jesteście ranni, a z Duchem osobiście się rozprawię.
Pepper: A T.A.R.C.Z.A.? Co oni robią?
Virgil: Nie wiem.
Pepper: Raczej oni powinni dorwać tego niewidzialnego idiotę, co ciągle sprawia problemy!
Virgil: Słońce moje, nie krzycz. Nie marnuj swojego głosu. Pamiętaj, że wszystko jakoś się ułoży.
Pepper: Pa, tatku.
Virgil: Dobranoc, Patricio.


Rozłączyłam się, żeby nie nabijać większego rachunku za rozmowy za granicą. Przynajmniej wiem, iż dotrzyma słowa, a mój ukochany wyzdrowieje.
Kiedy schowałam telefon do torebki, spojrzałam na bransoletkę, na którą również gapił się głodomor.


Pepper: Uspokoiło się. Co za ulga.
Rhodey: To prawda, że twój ojciec przekaże mojej mamie o…
Pepper: Tak, tak. Dobrze słyszałeś. A tak w ogóle, to nieładnie z twojej strony tak podsłuchiwać czyjąś pogawędkę.
Rhodey: Zaraz będziemy lądować. Później będziesz na mnie krzyczeć. Teraz są inne priorytety. Ważniejsze!
Pepper: Oj! Wiem, wiem.


Po otrzymaniu komunikatu o zbliżaniu się do lądowiska, zapięliśmy pasy. Żeby Tony nie wyleciał gdzieś na koniec pokładu, wyjęłam duży pas, jaki przypięłam do jednego z siedzeń. W ten sposób nie ma szans na ucieczkę.


Rhodey: Chyba już jesteśmy.


Miał rację, bo zaczęliśmy zwalniać. Koła wysunęły się, hamując na lotnisku. Odczepiliśmy pasy bezpieczeństwa i podzieliliśmy się zadaniami.


Pepper: Ja wezmę Tony’ego, ty taszczysz walizki. Poradzisz sobie?
Rhodey: Muszę.


Myślałam, że powie coś więcej, a tu proszę. Jedno słówko. Chwyciłam chłopaka sposobem matczynym, wynosząc ostrożnie z kabiny. Stewardessa pomogła mi otworzyć drzwi. Histeryk w tym czasie poszedł po nasz balast.


Stewardessa: Karetka powinna podjechać pod lotnisko.
Pepper: Myśli pani, że wytrzyma taką podróż?
Stewardessa: Powinien. Taki Iron Man może walczyć cały dzień, żeby tylko odnieść zwycięstwo. Proszę się nie martwić.


Jak tak wspomniała o blaszaku, uświadomiłam sobie, że mój strach jest niepotrzebny. Zresztą, jeśli doktorek przyleci do kraju żabojadów, jest szansa na kontynuowanie podróży. No i pozostała kwestia Ducha.
Kilka minut później, dostrzegłam ambulans. Z niego wyszli sanitariusze, którym dałam herosa pod opiekę. Pozwolili mi jechać z nimi, zaś Rhodey nie zdążył. Chwyciłam przyjaciela za rękę, dając wsparcie.


Pepper: Bądź silny.


Medycy rozcięli mu koszulkę i podłączyli do przenośnego kardiomonitora. Mówili coś między sobą, a ja nic z tego nie rozumiałam. Nigdy nie miałam okazji nauczyć się francuskiego. Mogłam tylko mieć minę skołowanej. Wiedzieli, że martwię się o Tony’ego.
Chwilę mojego milczenia przerwało pytanie zadane po angielsku.


Sanitariusz: Nie mówisz po francusku?
Pepper: Nie.
Sanitariusz: Proszę. Wypełnij to. Bardzo nam tym pomożesz.


Podał mi jakiś formularz napisany w moim ojczystym języku. Zaczęłam zaznaczać odpowiednie rubryki. Rhodey posiadał większą wiedzę na temat stanu geniusza sprzed wypadku oraz od razu po nim. Pewne części pozostawiłam puste.

Sanitariusz: Czegoś nie rozumiesz?
Pepper: Nie wiem wszystkiego. Mój przyjaciel potrafi więcej zaznaczyć.
Sanitariusz: Zadzwoń do niego.

Pepper: Dobrze.

Część 7: W drogę. Do Stambułu

0 | Skomentuj

**Tony**


Byliśmy zmęczeni tańcem, więc skończyliśmy grę w butelkę. Z plecaka wyjęliśmy przekąski, delektując się ich smakiem. Niezbyt miałem apetyt, lecz nie chciałem, żeby się czepiali. Jakoś zjadłem bułki z serem i ogórkiem, Rhodey skonsumował ten sam prowiant, ale z małą różnicą. Zamiast zielonego warzywa miał pomidor, a Pepper jedynie piła wodę. W sumie, to wcześniej spożywała takie, jakby śniadanie, więc raczej nie była głodna.
Po posiłku, położyliśmy się na chwilę. Zaczęła się trudna rozmowa.


Tony: Duch psuje cały wyjazd. Muszę wrócić do siedmiu dni, bo inaczej komuś stanie się krzywda.
Pepper: Wiemy. Sytuacja jest bardzo nie w porządku. Jednak mam odpowiednie rozwiązanie.
Tony: Jakie?
Pepper: Zamiast skracać trasę, mogę powiadomić tatusia o zagrożeniu. Na pewno postawi jakiś agentów, którzy będą dbać o bezpieczeństwo pani Rhodes i każdego, kto znajdzie się na celowniku.
Rhodey: Jestem za. Wtedy nie musimy zmieniać planów.
Pepper: Też tak sądzę… A ty, Tony? Jak to widzisz?
Tony: On jest sprytny i potrafi obejść taką ochronę, dlatego wolałbym pominąć parę miejsc.
Rhodey: Tony, my wszyscy się boimy. Na pewno jakoś sobie poradzą, a przecież są też grupy herosów, które aktywnie działają w imieniu miasta.
Pepper: Zgadzam się z powyższym mówcą. Nie ma powodów do obaw. Wszystko będzie dobrze.
Tony: Łatwo tak powiedzieć.
Pepper: Ej! Głowa do góry. Poradzimy sobie.


Z jednej strony, to chciałem wierzyć w jej słowa, ale jakaś część mnie nie dawała nawet szansy na cień nadziei z happy endem. Wstałem z koca, wyjmując mapę świata, na której zaznaczyliśmy przed wyjazdem każde miasto do zwiedzenia. Żeby widzieć plan, również wrócili do siadu.


Tony: Popatrzcie. Jeśli zrezygnujemy z Dubaju, Bombaju, Bangkoku, czy też Singapuru, będziemy mieć więcej czasu na powrót.
Pepper: Nie podoba mi się twój pomysł, łasico.
Tony: Łasico? To nawet nie brzmi romantycznie.
Pepper: Heh! Nie musi, ale możemy nieco zmodyfikować plan w taki sposób.


Wzięła do ręki długopis, rysując nową drogę. Pominęła te części, o których wcześniej wspominałem. Jednak zrobiła coś dziwnego. Może i miałem miano geniusza, stworzyłem zbroję, wymyśliłem sztuczną inteligencję, a swoim mózgiem jestem w stanie skołować dorosłych, ale te jej strzałki wyglądały, niczym magia. Nie pojmowałem sposobu myślenia mojego leniwca.


Tony: Rhodey, ty coś z tego rozumiesz?
Rhodey: Chciałbym, ale pogubiłem się na samym starcie.
Pepper: Oj! Serio jesteście tacy głupi, a może tylko udajecie? To dziecinnie proste. Jutro lecimy do Stambułu, a potem do Delhi. Pomijamy Dubaj oraz Bombaj, bo możemy wpaść tam przy okazji jakiegoś nieplanowanego postoju. Teraz czaicie bazę?
Tony, Rhodey: CHYBA.
Pepper: Poza tym, możemy skrócić pobyt do dwóch dni. Wiem, jak to brzmi, ale skoro taki Tonuś ma pośpiech do domu, trzeba wziąć każdy wariant pod uwagę.
Tony: Wybacz. Znowu zepsułem.
Pepper: Nieprawda. Po prostu wyłączyłeś myślenie. Nic strasznego, wężyku.
Tony: Eee… Możemy skończyć zabawę w zwierzyniec?
Pepper: Okej. Na dziś wystarczy, lecz w samolocie znowu zacznę.
Rhodey: A skoro już wspomniałaś o locie, to musimy się spakować. Później możemy pomyśleć nad resztą trasy.
Pepper: Och! Zgoda, chociaż masz rację. Zrobiło się dość późno.
Tony: Tak długo się bawiliśmy, aż straciliśmy rachubę czasu. Wracajmy.


Zgodzili się ze mną, a plan postanowiliśmy odłożyć na następny raz. Zabraliśmy swoje klamoty i wróciliśmy do hotelu przed ciszą nocną. Przed drzwiami nie znaleźliśmy żadnych kopert. Wszystko wydawało się takie… normalne.


**Pepper**


Nie myśleliśmy nad żadną aktywnością. Po prostu położyliśmy się do łóżek, zasypiając. Nikt nie miał z tym problemu, ale ja jakoś nie potrafiłam zmrużyć oczu do snu. Słyszałam ciężkie oddychanie Tony’ego. Zmartwiłam się, chociaż ten niespokojny dźwięk nie trwał zbyt długo. Mimo wszystko, jego zdrowie było dla mnie największym priorytetem. Zamknęłam paczadła, tuląc się do poduszki.
Następnego dnia, szybko wstaliśmy, zabierając ze sobą bagaże. Załatwiliśmy wszelkie rzeczy przed wyjściem, do czego zaliczało się oddanie kluczy oraz samo wymeldowanie.
Po wyjściu z budynku, geniusz zapłacił na przejazd taksówką na lotnisko. Całą drogę nie odezwałam się ani jednym słowem, a moją głowę zaprzątały złe przeczucia. O mojego ojca nie martwiłam się, bo zawsze dawał radę. Jedynym wypadkiem było trafienie na Whiplasha. O dziwo ten dzień zmienił na zawsze całe moje życie.
Godzinę później, przeszliśmy odprawę na lotnisku. Nie pojawił się żaden kłopot. Jak po maśle. Usiedliśmy na swoje miejsca w takiej samej kolejności, jak ostatnio.


Pepper: Wszystko gra? Wiem, iż czeka nas kolejny lot, ale nie bój się. Jestem z tobą.
Tony: Wiem i dziękuję ci za to… Wam obojgu.
Rhodey: Drobiazg, druhu. Razem przejdziemy przez jakąkolwiek przeszkodę. Któregoś dnia będziesz się śmiał, wspominając ten wyjazd.
Tony: Nadal mam przed oczami Pepper, co biega i krzyczy “Papaja!”
Pepper: Hahaha! To było zabawne.


Nikt z nas nie zachowywał powagi, na twarzach zagościły uśmiechy, a maszyna powoli frunęła w strefę powietrzną. Przeżyliśmy turbulencje, co również tyczyło się naszego Einsteina.


Pepper: I jak? Przeżyłeś?
Tony: Dzięki tobie, kruszynko.


Pocałował mnie w usta dość gwałtownie, aż wbiło moje ciało w fotel. Histeryk od razu schował twarz za książką, bo nie powiem, ale z jego perspektywy wyglądało to na gwałt.


Pepper: Tony, starczy. Jeszcze ludzie pomyślą, że jesteśmy jacyś nienormalni.
Tony: Przepraszam. Chciałem posmakować twoich ust.
Rhodey: Nie powiem, jak to brzmi.
Pepper: Rhodey, nie chowaj się. Do niczego nie doszło.
Rhodey: Nie dziś, ale jutro, pojutrze, popojutrze…
Pepper: Już do mnie dotarło. Dzięki za info.
Rhodey: Heh. Drobiazg, pawianie.
Pepper: Pawianie?! Osz ty!


Wkurzyłam się dość porządnie. Wstałam z miejsca, przywalając mu w pysk, a następnie wyjęłam z plecaka jedną parę kapcia, którą solidnie tłukłam paranoika.


Pepper: A masz!
Rhodey: Au! Nie bij! Będę grzeczny! Tony, ratuj!


Nie słuchałam jego gadaniny, waląc dalej. Śmiałam się, jak sadystka i jakoś nikomu na pokładzie to nie przeszkadzało.


Tony: Idę na ratunek!


Nie mogłam się powstrzymać, dlatego nie zauważyłam, z jakiej strony wszedł Tony. Tak się wmieszał, że tym razem, to on dostał bronią po twarzy.


Tony: Au!
Pepper: Wybacz. Nie trzeba było się ruszać.
Tony: No i mam za swoje.


Odłożyłam buta na miejsce, powracając na swoje siedzisko.


Pepper: Bardzo boli?
Tony: Troszkę.
Pepper: A jak pocałuję, będzie w porządku?
Tony: Spróbuj.


Zbliżyłam wargi do prawego policzka, co miało lekkiego sińca z mojego lania.


Pepper: Lepiej?
Tony: Lepiej.
Pepper: A mogę cię zapytać o jedną sprawę? Trochę mnie dręczy.
Tony: Mów, kotuś.
Pepper: Śnił ci się jakiś koszmar?
Tony: Tak, ale nie martw się. Poradziłem sobie z nim.

Część 6: Zagrajmy

0 | Skomentuj

**Pepper**


Próbowałam nie dawać mu powodu do paniki. Cokolwiek zdarzyłoby się naszym krewnym, nie jesteśmy bezradni. Przynajmniej uspokoił się na tyle, że światło mechanicznego serca nie mrugało, niczym kula dyskotekowa.


Pepper: Wracamy do parku, czy chcesz jeszcze postać?
Tony: Możemy iść, bo pewnie coś jeszcze przygotowałaś.
Pepper: Oczywiście. Chcę nagrać wasze tańce.
Tony: Pep, nic nie mówiłaś o dyskotece.
Pepper: A kto nam każe iść do klubu? Poczekamy do wieczora w parku i sami zabawimy się. Dobrze wiesz, że muzyka jest wszędzie.
Tony: Nie jesteś na mnie zła?
Pepper: Za co? Weź nie dramatyzuj. Po prostu skup się na relaksie, a będzie dobrze. Nie przyjechaliśmy po to, aby siebie nawzajem dołować. Odpoczynek jest naszym celem, myszko.
Tony: Dobrze o tym wiem, papużko.
Pepper: O! Jak miło.


Nie spodziewałam się, że tak szybko zbliżą się nasze usta. Tym razem, trwaliśmy dłużej, niż poprzednim razem. Chyba zakochałam się w nim na nowo.
Gdy rozłączyliśmy wargi, chwyciliśmy się za ręce, idąc do Rhodey’go. Jesteśmy parą. Nie potrzebnie ukrywamy ten fakt przed resztą świata. Zresztą, w samym Londynie mogłam zliczyć tysiąc par. Miłość nie powinna być zakazana.
Po dotarciu na miejsce, usiedliśmy w kole. No dobra. W takim niby okręgu. Bardziej przypominało trójkąt.


Pepper: No dobra, moi drodzy. Zaczynamy drugą część chilloutu, jaką będzie...
Rhodey: Striptiz dla ubogich?
Pepper: Przywalę.
Tony: Scrabble?
Pepper: Pudło, gołąbku.
Tony: Ej! To za papużkę, tak?
Pepper: Nie. Robię to z miłości do ciebie.
Rhodey: Ulala! Jaki romantyzm zaleciał.
Tony: No to w końcu, co to za gra?
Pepper: Butelka.
Rhodey: O nie!
Pepper: O tak!
Tony: Nie skończyliśmy osiemnastki, pamiętasz?
Pepper: No i? Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.


Zaśmiałam się diabelnie, wyjmując potrzebny przedmiot. Byli w szoku. Nic dziwnego, ale i też nie nielegalnego.


Pepper: Zanim zaczniecie mnie podejrzewać o pijaństwo, wyjaśnię. Po pierwsze: to flaszka po piwie tatusia. Po drugie: jest pusta. Po trzecie: zabrałam ją, kiedy chciał wyrzucić śmieci.
Tony: Ale dlaczego butelka? Coś mam obawy do tej twojej zabawy.
Pepper: Oj! Nie pękaj, a latanie w zbroi nad innymi krajami bez papierka jest w porządku? No właśnie.


Położyłam ją w środku, wykonując jeden obrót. Szyjka wskazywała na histeryka. O! Dobry start.


Pepper: Prawda, czy wyzwanie?
Rhodey: Prawda.
Pepper: Heh! Odważnie, więc czy kiedykolwiek całowałeś się z jakąś dziewczyną? Podkreślam, iż chodzi o żywą osobę z krwi i kości.
Rhodey: Fałsz.
Pepper: Musisz mówić prawdę. Lepiej nie ściemniaj.
Rhodey: Taka prawda. Jedynie całowałem mopa z przyklejoną twarzą Joanny D’arc.


Nie mogłam. Jakie zwierzenie. Pewnie więcej frajdy byłoby przy alko, lecz wiedziałam, że nie wciskał nam ciemnoty.


Rhodey: Dobra. Moja kolej.


Zakręcił tak mocno, aż miałam wrażenie, że ta butelka wyleci i kogoś grzmotnie w łeb, a  następnie poleje się krew, czego nikt nie pewno nie chciałby doświadczyć. Jednak pomyliłam się, a następną osobą do odstrzału byłam… ja?


Rhodey: Prawda, czy wyzwanie?
Pepper: Wyzwanie.
Rhodey: O! To będę musiał coś wymyślić.
Pepper: Spiesz się powoli. Mamy czas.
Rhodey: Okej.
Pepper: Ale nie przeginaj zbytnio, jasne?
Rhodey: Spoko. Jestem normalny.


On chyba robił to specjalnie. Prawie prychnęłam przez to, co powiedział. Normalny? Błąd. Nikt normalny nie całuje mopa i nie kocha historii. Może w innym uniwersum. Kto wie?


Rhodey: Masz krzyczeć “Papaja!”, okrążając drzewa w parku.
Pepper: Wszystkie?!
Rhodey: Pozwolę ci ominąć kilka z nich.
Pepper: O rany! Wyjdę na pacjenta, który spieprzył z psychiatryka.
Rhodey: Wybacz. Mogłaś wybrać prawdę.


Westchnęłam ciężko, szykując gardło do tej próby. Na złość wziął kamerę, celując we mnie. Będzie to nagrywał? Świetnie. Żenada zostanie do końca życia. Przynajmniej nie każe się rozbierać.


**Rhodey**


Mogłem być wredny, dając coś chorego do zrobienia, ale takie wyzwanie powinno poprawić nasze nastroje. Szczególnie Tony’ego. Próbował udawać, że wszystko gra, choć w środku go coś dręczyło.
Po tym, jak ruda ruszyła do biegu, usłyszałem jej krzyki.


Pepper: PAPAJA! PAPAJA! LUDZIE! PAPAJA!
Tony, Rhodey: HAHAHA!
Tylko my reagowaliśmy na to śmiechem. Reszta ludzi zabierała swoje pociechy z dala od gaduły. Niestety, lecz parę dzieciaków włączyło się do zabawy, wrzeszcząc na cały głos to słowo. Wszystko pozostanie nie tylko w naszej pamięci, ale i też taśmie. Idealnie uchwyciłem w kadrze jej bieganie.
Gdy okrążyła ostatnie drzewo, padła na koc, usiłując złapać dech w piersiach. Kumpel sam turlał się ze śmiechu, aż ewidentnie rozbolał brzuch.


Rhodey: Zaliczone.
Pepper: No ja myślę.
Rhodey: Fajnie, że nie byłaś sama. Miałaś młodszych przyjaciół.
Pepper: Hahaha! A on tak dalej będzie się taczać?
Rhodey: Nie wiem. Spytaj go.
Pepper: Tony, ogarnij się.


Lekko walnęła w jego plecy, przez co wrócił do tureckiego siadu. Powoli opanowywał się, a sądząc po pisku implantu, ból zmusił do spokoju.


Tony: Ach! Dobra… Już skończyłem. Nigdy tego nie zapomnę.
Rhodey: Ja też.
Tony: Dobra. Ja bez losowania chcę wyzwanie.
Pepper: Wow! Kolejny odważny się znalazł. Spoko, więc twoim zadaniem będzie… Będzie… Kurde! Mam to na końcu języka… Rhodey, co mam mu dać?
Rhodey: Z liścia za kłamstwa. O! Zapomniałem, że nie powiedział nam o tej rozmowie.
Pepper: Ja wiem.
Rhodey: Serio? Mów.
Pepper: Duch rzucił groźby, że zrobi coś naszym rodzicom, jeśli Tony się nie zjawi w Nowym Jorku do tygodnia.
Tony: Czyli musimy skrócić podróż. Pomyślimy po powrocie. Macie już dla mnie czalendż?
Pepper: Mam! Pocałuj Rhodey’go.
Tony, Rhodey: CO?!
Pepper: To był żart. No spokojnie.
Tony: Pep, przejdź do rzeczy.
Pepper: Dobra. Twoje zadanko będzie polegało na zatańczeniu kaczuszek.
Tony: Kaczuszki? Poważnie mam zrobić z siebie durnia na oczach wszystkich?
Pepper: Ja zrobiłam, więc twoja kolej, korniku.
Tony: Nie znam muzyki.
Pepper: Już ci puszczam.


Pepper miała wszelkie niezbędniki ze sobą. Oniemiałem na widok głośników,


Tony: Ile mam tańczyć?
Pepper: Minuta wystarczy, ale możesz więcej, boberku.
Tony, Rhodey: BOBERKU?!


Muzyka zaczęła rozbrzmiewać z urządzenia. Ta mina brata była bezcenna. Kamera była włączona, gdyż ten występ przejdzie do historii w życiu Iron Mana. Poruszał się według rytmu, z czym nie miał problemu. Starałem się nie śmiać, ale to było ponad moje siły. Brązowooka już cisnęła bekę z niego, a filmik się nagrywał.
Kiedy już zamierzał zakończyć swój występ, dołączyłem do niego. Tańczyliśmy oboje. Ludzie dorośli mieli nas za wariatów, którymi byliśmy na co dzień.


Pepper: Ej! Ja też idę.


No i tak we trójkę robiliśmy z siebie idiotów, co w gruncie rzeczy sprawiało nam dużo przyjemności. Dawno tyle nie ruszałem się ciałem. Geniusz także czuł się tak samo.


Pepper: Ole!

Część 5: Pożegnalny piknik

0 | Skomentuj

Wzięliśmy ze sobą nasze plecaki, w których znajdował się prowiant, napoje, koc, ubrania na zmianę oraz apteczka pierwszej pomocy. To ostatnie było na wszelki wypadek. Tony do tego musiał jeszcze zabrać ładowarkę, bo implant mógł w każdej chwili upomnieć się o braku energii, zaś Pepper… Nawet nie będę się wtrącał. Miała wszystkiego w nadmiarze i większość rzeczy stanowiło zagadkę. Jednak potrafiła znieść takie obciążenie na swoich plecach.


Rhodey: Nie będę wścibski, ale i tak zapytam się. Co ty tam masz?
Pepper: Eee… Trochę tego, trochę tamtego. No wiesz.
Rhodey: Nie wiem.
Pepper: Wszystko, co najważniejsze. Jestem przygotowana na każdą ewentualność. Tobie radzę to samo.
Rhodey: Dzięki.
Pepper: A ty, mój waleniu?
Tony: Pepper, ja żartowałem.


Usiłowałem powstrzymać się od śmiechu, lecz nie miałem szans. Wybuchnąłem tak głośno, aż wydawało mi się, że zmieniłem się w hienę.


Tony: Rhodey, ty także przeciwko mnie?
Rhodey: Hahaha! Sorki.
Pepper: Okej. Chodźmy już, bo jeszcze się rozmyśli nasz węgorz.
Tony: Węgorz?! Pep, coś ty brała?
Rhodey: Chyba jesteś dla niej każdym zwierzątkiem świata.
Tony: Dżdżownicą też?
Pepper: Być może.


Teraz i ona miała ubaw po pachy. Zabraliśmy swoje bagaże, zamykając za sobą drzwi od pokoju. Przechodziliśmy przez korytarz w milczeniu. W windzie atmosfera również była napięta. Dopiero po wyjściu na ulicę, język gaduły się rozplątał.


Pepper: Ej! A może wstąpimy do zoo? Skoro tak mówimy o zwierzętach, to spróbujmy. Jakiś sprzeciw? Nie? Super.
Tony: Nie podejmuj za nas decyzji. My również mamy coś do gadania.
Rhodey: Zgadzam się z Tony’m.
Pepper: No dobra, ale wy wymyślacie. Zawsze zmieniacie zdanie, przez co ja muszę podejmować wybór.
Rhodey: Coś w tym jest.
Pepper: Widzisz? Znam was na wylot.


Gdy przeszliśmy przez centrum, dostrzegliśmy wielką część zieleni. Pomimo godziny dziesiątej, mnóstwo londyńczyków zajmowało park. Ruda nie zamierzała się wycofać. Zaczęła polować na wolne miejsce. Geniusz był rozbawiony tą sytuacją.


Tony: Heh! Mam nadzieję, że nie będzie nikogo taranować.
Rhodey: Tu wolałbym uważać na słowa, bo z tak wielkim plecakiem mogą być ofiary.
Tony: Sądzisz, że kiedy nazywa mnie jakimś żyjątkiem, to jest w tym coś romantycznego dla niej?
Rhodey: Hmm… Może tak być, chociaż próbuje zapomnieć o tym, czego się dowiedziała.
Tony: Moja wina.
Rhodey: Ej! Nie przewidziałeś tego. Czasami życie potrafi dać nam w kość.
Tony: Masz rację, Rhodey.
Rhodey: Chodźmy do niej, bo inaczej zrobi się nieciekawie.


Nie widział sprzeciwu, więc dorwaliśmy rudzielca. Na całe szczęście obyło się bez rannych. Nikt nie ucierpiał.


**Tony**


Znaleźliśmy ją pod jednym z drzew. Nawet rozłożyła koc, wyjęła jedzenie razem z butelkami wody oraz piłkę i… kamerę? Zdziwiłem się na widok tych dwóch ostatnich drobiazgów. Nim zdołałem coś powiedzieć, sama skłoniła się do tłumaczenia.


Pepper: Mówiłam o zapomnieniu zmartwień, więc będziemy się bawić, a chciałabym mieć jakąś pamiątkę, to wzięłam kamerę od taty. Mówię wam. Będzie super.
Tony: Nie mam nic przeciwko. Zabawmy się.


Uśmiechnąłem się do nich z dobrymi emocjami. Gdzieś te negatywne odpłynęły. Pep rzuciła nam piłkę. Pierwsza gra miała polegać na jej odbijaniu, jak w siatkówce, lecz bez siatki i zbieraniu punktów. Oddaliliśmy się nieco od siebie, stojąc w odpowiedniej odległości. Zacząłem jako pierwszy serwować. Mój wyjątkowy rudzielec odbił ją, a następnie poleciała w stronę Rhodey’go. I tak bawiliśmy się, nie zwracając uwagi na czas. Poczułem się, jak nowo narodzony. Odzyskałem utracone siły. Dostałem pozytywnego kopa energii, że mogłem grać z nimi cały dzień.
Kiedy musiałem odbić w ich kierunku, usłyszałem mój dzwonek. Ktoś dobijał się na telefon.


Tony: Chwila przerwy.
Pepper: Okej. Tylko wróć szybko.
Tony: Spokojnie, szynszylu. Wrócę.
Pepper: Szynszylu?!
Tony: No co? Też się bawię w zwierzyniec.


Uśmiechnąłem się głupawo, rzucając im piłkę. Odbijali między sobą, a ja w tym czasie sprawdziłem numer. Nieznany. Mimo wszystko, odebrałem.


Tony: Halo?
Duch: Witaj, Anthony. Tęskniłem za tobą.
Tony: Duch, skąd ty masz…
Duch: Nie wysilaj się, młody. Lepiej mnie posłuchaj, bo mam ci coś do przekazania.
Tony: To ty wysłałeś kopertę do Londynu?
Duch: Zgadza się, a mój człowiek ją dostarczył w moim imieniu.
Tony: Przysięgam, że jeśli skrzywdzisz Robertę, to pożałujesz tego.
Duch: Oj! Coś słaba ta groźba. Nie postarałeś się.
Tony: Masz ją zostawić w spokoju!
Duch: Nie denerwuj się tak, bo możesz tego nie przeżyć.


Cholera. On wie. Wszyscy wiedzą o tej słabości, która wkrótce miała mnie pogrzebać do grobu.


Duch: Jesteś tam, bohaterze?
Tony: Co mam zrobić?
Duch: To bardzo proste. Chcę, żebyś wrócił do Nowego Jorku.
Tony: Serio? Tylko tyle?
Duch: Ja jeszcze nie skończyłem.
Tony: Więc kończ, bo właśnie zepsułeś mi humor.
Duch: Och! Najmocniej przepraszam, Stark. Jednak jako Iron Man nigdy nie zaznasz spokoju. Chyba, że po śmierci.
Tony: Gadaj, czego chcesz?!


Tak głośno krzyczałem, że czułem na sobie spojrzenia przyjaciół oraz ludzi w parku. Mało brakowało, a odezwałby się ból.


Duch: Masz tydzień, żeby przyjechać i zmierzyć się ze mną.
Tony: Naprawdę ci się nudzi, Duch? Nie masz, z kim innym walczyć?
Duch: Jeśli do tego czasu nie pojawisz się w mieście, Roberta Rhodes umrze, a kolejną osobą na liście jest Virgil Potts. Od ciebie zależy, czy posunę się do tego. Twój wybór, Iron Manie.


I to były ostatnie słowa, zanim całkowicie padła łączność. Wróciłem do mojej paczki, unikając tematu o przeprowadzonej pogawędce z wrogiem. Niestety, lecz zauważyli, że coś było ze mną nie tak. Byłem zdenerwowany. Mechanizm migotał, czego nie zdołałem przed nimi ukryć. Grałem dalej, chociaż już nie byli zbyt chętni.


Tony: Coś się stało?
Rhodey: Ty nam powiedz.
Tony: Jest okej.
Pepper: Słaby z ciebie kłamca. Albo nam powiesz, albo…
Tony: Nie mogę.


Wybiegłem, kierując się na most. Potrzebowałem rozluźnić się, ale słysząc groźbę Ducha, nie byłem w stanie zapanować nad emocjami. Musiałem jakoś pozbyć się tego gniewu. Robiłem głębokie wdechy wraz z wydechami naprzemiennie. Dzięki temu, implant świecił normalnie. Patrzyłem się na płynącą wodę, wsłuchując się w jej bieg.


Tony: Muszę coś zrobić. Nie mogę tu zostać, ale… Ale Rhodey i Pepper chcieli odpocząć i…
Pepper: I nie będą na ciebie źli, jeśli powiesz o swoich zmartwieniach.
Tony: Aaa! Pepper!


Przestraszyłem się. Długo stała przy mnie? Jak mogłem tego nie zauważyć?


Pepper: Wybacz. Nie chciałam cię zostawić samego, a wiem, że coś się stało. Opowiedz mi o tym.
Tony: To Duch.
Pepper: Duch?
Tony: Tak. On stoi za groźbami. Powiedział mi, że mam tydzień, żeby wrócić, bo inaczej skrzywdzi Robertę, a potem zajmie się twoim ojcem.
Pepper: Oj! Brzmi poważnie, ale bez obaw. T.A.R.C.Z.A. go dorwie i nie będzie nam podskakiwać do gardeł.


Przytuliła mnie spontanicznie, ale ten gest był konieczny. Odczułem ulgę. Przecież nigdy nie walczyłem sam.


Tony: Dziękuję.

--**---

Na prośbę pewnej czyteliczki (dziękuję, że wytrwałaś, Dalibora) rozpędzam się z notkami :)

Część 4: Pobudka, śpiąca królewno

0 | Skomentuj

**Tony**


Leniwie otwierałem oczy, bo z jakiegoś powodu potrzebowałam większej ilości snu. Ostatnimi czasy mój organizm dziwnie reagował. Być może przez ostatnią walkę z Duchem. Właśnie po tym, co się stało, Pepper wymyśliła podróż dookoła świata. Skoro już pomyślałem o rudej, to jedna jej noga zwisała nad podłogą, dotykając prawie głowy Rhodey’ego. Moment. Co on robi obok mnie? Byłem w szoku. Próbowałem się ruszyć, lecz prawa ręka została przykuta do kabla od ładowarki.


Tony: Chyba mnie coś ominęło.
Pepper: Tony!


Niepotrzebnie powiedziałem to na głos, gdyż moja ukochana bez namysłu sturlała się na ziemię, aż upadła na histeryka.


Rhodey: Au! Mój brzuch! Co ty robisz?!
Pepper: Ojć! Wybacz, ale cieszę się, że nasz nieborak się obudził z drzemki.
Tony: Kogo nazywasz nieborakiem?
Pepper: No ciebie, pacanie.
Rhodey: Hahaha! A tak w ogóle, jak się wam spało?
Pepper: Eee… Nie będę tego komentować. Miałam chore sny.
Tony: Dlatego dyndała ci stopa obok gęby Rhodey’go?
Rhodey: Co takiego?!


Był wściekły, co mogłem zauważyć w tych oczach. Wstał i zaczął ją łaskotać w ramach kary. Rozbawiła mnie ta sytuacja, że chciałem do nich dołączyć. Potrafiłem jedynie usiąść, bo do kajdanek potrzebowałem kluczyka. Mogłem wziąć ze sobą narzędzia. Mogłem, ale nie pomyślałbym, że któryś z nich posunie się do czegoś takiego.
Kiedy skończyli się ze sobą droczyć, trząsłem rękami przed ich twarzą.


Tony: Rozkujcie mnie. Będę grzeczny.
Pepper: Momencik, rybko.
Tony: Rybko? Czemu rybka, a nie…
Pepper: Co? Wolisz być orką?
Rhodey: Ja bym mu dał miano wieloryba.
Tony: Super! A może od razu waleń?!


Zwariowali z tymi nazwami, choć sam nie byłem lepszy. Ruda przyglądała się bransoletce przez chwilę, a dopiero później uwolniła z uwięzi. Przy okazji odłączyłem się od urządzenia i założyłem bluzkę.


Pepper: Jeśli znowu spróbujesz zemdleć, przysięgam przy Rhodey’m, że zostawię cię w szpitalu, a my doskonale wiemy, jak kochasz to miejsce.
Tony: Poważnie? Kiedy niby urwał mi się film?
Pepper: Wczoraj, kiedy wróciliśmy do hotelu. Wszystko przez kopertę.
Tony: A! Coś mi świta.
Rhodey: Tony, muszę cię o coś zapytać.
Tony: Mam się bać?
Rhodey: Niekoniecznie, ale nie ściemniaj, zgoda?


Nie rozumiałem, co było grane. Logiczne, iż nie chciał słuchać kłamstw. Co pragnął usłyszeć?


Tony: Zgoda.
Rhodey: Więc posłuchaj uważnie. Wczoraj odezwało się przypomnienie o ładowaniu implantu.
Tony: Nic dziwnego.
Rhodey: Słuchaj dalej. Zwykle włącza się na poziomie 10%, co zawsze mija po godzinie. Ostatnio minęło pół godziny i się odezwał alarm. Wyjaśnisz?


Niedobrze. Mam u nich przekichane.


Rhodey: No to, jak jest? My się martwimy.
Pepper: Właśnie, dlatego nie owijaj w bawełnę. Coś nie tak z implantem?
Tony: Pamiętacie, jak kilka tygodni temu walczyłem z Whiplashem, żeby odbić Stane’a?
Pepper: Trudno nie zapomnieć, bo doktorek nas wystraszył, że umarłeś, a prawda była zupełnie inna.
Tony: Rhodey?
Rhodey: Nie potrafię puścić tego w niepamięć.
Tony: W trakcie ostatniej wizyty dowiedziałem się, że czas do kolejnego ładowania się skrócił, co oznacza tylko jedno.
Pepper: Nie wymienił ci implantu na nowy?
Rhodey: Jaja sobie robisz? To nie może być prawda!
Tony: Rhodey, nie krzycz.


Nie zamierzałem ich martwić swoim stanem, a sam niedawno odkryłem szczegóły ostatniej interwencji chirurgicznej. Wcześniej unikał tego tematu, ale zmusiłem go, żeby się przyznał, do czego doszło.


**Pepper**


Byłam przerażona. Czy to miało znaczyć, że ten wyjazd był naszym ostatnim? Nie. Nie powinnam tak myśleć. Będzie dobrze. Musi tak być. Jako, że w pokoju mieliśmy balkon, paranoik tam wylądował. Zdenerwował się. Rzadko widziałam, kiedy wpadał w taką furię. Nie krzyczał na nas. Nie chciał tego robić, więc wycofał się. Podałam geniuszowi wodę, bo pewnie zaschło mu w gardle od tego leżenia.


Tony: Dzięki.
Pepper: Mogłeś nam wcześniej powiedzieć. Nie zależy ci już na nas?
Tony: Pep, to nie tak. Po prostu nie chciałem psuć wakacji. Cieszyliście się z tego wypadu. Nie planowałem niczego zniszczyć.
Pepper: Więcej nie miej żadnych tajemnic, dobrze? Przez to Rhodey się wkurzył.
Tony: Przeproszę go.
Pepper: Na razie niech ochłonie. Potrzebuje chwili samotności. Później dołączymy do niego, bo zaplanowałam coś na dzisiaj. Powinno wam przypaść do gustu.
Tony: A zdradzisz, co to takiego?
Pepper: Taka niespodzianka. A tak poza tym, jak się czujesz?
Tony: Dobrze, chociaż cały czas chce mi się spać.
Pepper: Oj! To niedobrze. Trzeba coś na to poradzić, a w takiej sytuacji należy się dotlenić.


Cmoknęłam chłopaka w czoło, a potem wyjęłam paluszki solone.


Pepper: Chcesz?
Tony: Na razie nie jestem głodny.
Pepper: Musisz coś zjeść, aby mieć siły.
Tony: Później, dobrze?
Pepper: Okej. Więcej dla mnie.


Uśmiechnęłam się na moment, a prowiant znikał w mgnieniu oka. Oby plan wypalił. Wszystko zależało, jak długo pupilek prawniczki będzie dochodził do siebie.
Kiedy po paluszkach nie został żaden ślad, wstaliśmy na równe nogi, zmierzając do części z większą przestrzenią na powietrze. Uchyliłam drzwi, wchodząc do środka. Tonuś wszedł za mną.


Tony: Rhodey, wybacz za to, że ci nie powiedziałem. Wolałem nie zepsuć tego wyjazdu.
Rhodey: I to jest twoje wytłumaczenie? Fakt, iż z Pepper mamy zaliczone szkolenia, ale z implantem ci nie pomożemy. Nie znamy się na tej technologii. Pomyślałeś, co by się stało, gdyby doszło do jakiegoś rodzaju awarii?
Tony: Przepraszam. Już nie będę nic ukrywał przed nami.
Rhodey: No ja myślę, bo w przeciwnym razie naprawdę wrócimy do domu.
Pepper: Ej! Ja nie chcę rezygnować z wycieczki. Wiem, jak poważna jest sytuacja, dlatego pomyślałam nad piknikiem. Jesteśmy blisko parku. Tam można coś zjeść, pobawić się i zapomnieć o troskach. Zresztą, jutro pakujemy manatki, a lot będzie do Stambułu. To jak? Jesteście za moim pomysłem, czy przeciw?


Wariaci tylko stali, patrząc się w dal. Raczej przesadziłam z moim gadaniem. Ciężko się do tego przyznać, ale taka prawda.


Rhodey: Kiedy chcesz tam iść?
Pepper: Jak tylko zbierzemy się do kupy… Tony?
Tony: Co ja?
Pepper: Zgadzasz się na piknik?
Tony: Pewnie. Może w ten sposób wynagrodzę wasze troski.
Pepper: Jupi! Idziemy na zabawę!


Cieszyłam się, niczym małe dziecko. Przez tę chwilę mogłam zapomnieć o tym, czego się dowiedziałam.


Tony: No to w drogę.

Część 3: Twój przyjaciel

3 | Skomentuj

Koperta leżała na wycieraczce, a my zastanawialiśmy się, jaka była jej zawartość. Pepper nie byłaby sobą, gdyby nie rozpoczęła swojego słowotoku.


Pepper: Pewnie list od kochanki Rhodey’ego, bo zmądrzał i szuka prawdziwej dziewczyny, a nie kawałka papieru w oprawie, chociaż to może być pocztówka od naszych rodziców lub jakaś pomyłka.
Rhodey: Pepper, za te twoje skojarzenia powinnaś dostać w nos, ale będę miły i tego nie zrobię.
Pepper: Och! Spokojnie. Nie popełniasz żadnego wykroczenia, kochając kogoś… Co ty o tym sądzisz, Tony?
Tony: No nie wiem. Otwórzmy i się przekonajmy.


Bez wahania wziął dokument, otwierając przy okazji drzwi. Nic do nas nie powiedział. Sprawdził zawartość, ale milczał.


Rhodey: Tony, co tam jest?
Pepper: Ej! Ziemia do Iron Mana! Słyszysz, co do ciebie mówimy?!


Rudzielec nie był cierpliwy i zaczął potrząsać jego ramionami.


Pepper: Głuchoto, odpowiadaj!
Rhodey: Pepper, zostaw go… Co tam pisze?
Tony: Musimy wracać.
Rhodey: Nie wierzę.
Tony: To uwierz! Wiedziałem, że tak będzie! Wiedziałem, że ktoś wyjdzie z cienia i zaatakuje! A wy mnie nie słuchaliście!
Rhodey: Chłopie, co z tobą? Uspokój się. Dobrze wiesz, jak stres szkodzi twojemu sercu. Być może bierzesz wszystko na poważnie.
Tony: To co powiecie na to?!


Pokazał nam zdjęcie, na którym była moja mama. Fotografia wyglądała na prawdziwą i zrobiona z dobrego punktu obserwacyjnego. Nie pojmowałem, co to wszystko miało znaczyć. Jeśli ten “ktoś” chciał wyprowadzić Tony’ego z równowagi, spisał się na medal.


Rhodey: To nic nie znaczy, a nawet, gdyby ktoś ją obserwował, mógłby skłonić się do kradzieży. Wielu przestępców tak postępuje, dlatego nie wpadaj w panikę.
Pepper: Tony, mój tata jest agentem FBI. Jeśli zauważyłby jakiegoś kretyna, to już leży i kwiczy na ulicy, żeby nie zakuwać go w kajdanki. Poza tym, tyle ludzi Fury’ego patroluje miasto, że do niczego nie dojdzie.
Tony: Ale jest też wiadomość! Jakakolwiek byłaby ochrona, mógł ją przejść! Dlaczego?! BO NAS NIE MA!
Rhodey: Tony, musisz się uspokoić, bo inaczej…
Tony: Gdybym… Gdybym pamiętał…
Rhodey: Co jest napisane na kartce?
Tony: Że… Że będzie… pierwsza do… odstrzału.
Rhodey, Pepper: TONY!


Chwycił się za implant i upadł. Wiedziałem, że serce nie wytrzyma takiego nacisku. Pepper sprawdziła treść informacji. Nie pomylił się. Ktoś celuje w mój dom. Moją rodzinę.
Gdy położyłem przyjaciela obok łóżka, rudzielec dał mu pod głowę zwinięty kocyk. Widocznie wzięła wiele rzeczy.


Rhodey: Żelazko też zabrałaś ze sobą?
Pepper: Już nawet nie próbuj być śmieszny, ale fajnie, że starasz się być ogarnięty tak, jak zwykle. Mam nadzieję, że szybko się ocknie.
Rhodey: Też na to liczę, chociaż miał słuszne obawy.
Pepper: Dlaczego?
Rhodey: Kiedy gadałem z mamą wtedy na London Eye, nie mówiła normalnie. Miałem wrażenie, jakby bała się cokolwiek wydusić z siebie.
Pepper: Czyli ktoś się na nią czai? Boisz się?
Rhodey: Nie, ponieważ znam umiejętności T.A.R.C.Z.Y., a jeszcze jest tyle herosów, którzy mogliby jakoś zaradzić.
Pepper: Fajne myślenie.
Rhodey: Dzięki, a tak poza tym, znasz się na pierwszej pomocy.
Pepper: Przeszłam specjalne kursy, bo po tym, jak zbroja zwariowała, chciałam być bardziej użyteczna.
Rhodey: Wiem coś o tym. Ja byłem zmuszony się tego nauczyć.
Pepper: Kto ci kazał?
Rhodey: Nikt. Tylko sytuacja, w jakiej się znalazłem. Było kilka dni po wypadku i dowiedziałem się, że w takim stanie, to zawsze mogą pojawić się niemiłe niespodzianki.


Po tych słowach, przypomniałem sobie dzień, kiedy rozmawiałem z dr Yinsenem w sprawie Tony’ego. Dzięki szybkim kursom zdobyłem odpowiednie doświadczenie, co pozwoliło na działanie w każdym stanie zagrożenia życia.


Pepper: Ej! Żyjesz?


Pstryknęła mi palcami przed oczami, aż wróciłem do rzeczywistości. Jeden dzień i każdy urwał się do wspominek.


Rhodey: Wybacz. Lekko odfrunąłem.
Pepper: Heh! Nic dziwnego, lecz każdy tego doświadczył.
Rhodey: Co z nim zrobimy?
Pepper: Sprawdzę bransoletkę.
Rhodey: No to widzę, że przy tobie nic mu się nie stanie. Ma zapewnione bezpieczeństwo.
Pepper: Lata praktyki.


Uśmiechnęła się, a następnie zbadała funkcje życiowe, jakie wyświetlały się na gadżecie.


Rhodey: I jak, pani doktor?
Pepper: Wszystko gra. A! I nie nazywaj mnie tak.
Rhodey: A co w tym złego?
Pepper: Dobrze wiesz, kim chcę być w przyszłości, a przez tego osiołka nie zamierzam zmieniać ścieżki wyboru.
Rhodey: Nawet nie powiedziałem nic takiego. To twoje życie.
Pepper: Cieszę się, że się rozumiemy. Teraz poczekajmy, aż się obudzi.


Nagle usłyszeliśmy dźwięk z mechanizmu, zaś na twarzy chorego był widoczny grymas bólu.


Rhodey: Implant się wyładował? Dość szybko.
Pepper: Wiem i to jest niepokojące.


Zdjąłem mu bluzkę, podpinając ładowarkę do urządzenia. Cały proces nie był zaburzony. Jednak nadal zastanawiałem się, dlaczego energia tak nagle znika.


Rhodey: Coś jest nie tak. Jeżeli przez dalszą część podróży działanie drugiego serca zacznie słabnąć, będziemy zmuszeni do powrotu. Tylko dr Yinsen może coś tu zdziałać.
Pepper: Zgadzam się, chociaż wolałabym, aby już było dobrze.
Rhodey: Zanim poszedłem z nim na lotnisko, odwiedziliśmy doktorka i nic nie mówił o pogorszeniu.
Pepper: Albo coś zataił.
Rhodey: Albo Tony nie mówi nam całej prawdy.


Martwiliśmy się o niego, lecz mogliśmy zrobić tylko jedną rzecz. Cierpliwie czekać.


**Pepper**


Nie tak wyobrażałam sobie wyjazd. Wolałam za wszelką cenę uniknąć ostrego dyżuru. Stawka była bardzo wysoka, pani Rhodes znalazła się na celowniku, a my byliśmy za daleko, żeby doktorek śmieszek mógł zaradzić z implantem. Czułam się bezradna. Czuwałam przy nim, aż zachciało mi się spać.


Rhodey: Dobranoc, Pepper. Reszta leży w moich rękach.
Pepper: Dzięki.


Padłam twarzą do poduszki, próbując zasnąć. Niestety, lecz nerwowo wierciłam się na boki. Żadna pozycja nie pozwalała odprężyć się.


Pepper: Tony, musisz być silny. Zrób to dla mnie.
Rhodey: Ej! Wszystko będzie dobrze. Zobaczysz.
Pepper: Powiedziałam to do siebie, więc nie podsłuchuj.
Rhodey: Zapomniałaś, że siedzę obok twojego wyrka, bo tam leży?
Pepper: Ech! No racja.
Rhodey: Jeśli coś cię niepokoi, powiedz to.
Pepper: A co, jak nie chcę?
Rhodey: Wtedy na pewno nie zaśniesz spokojnie.
Pepper: A ty?
Rhodey: Mną się nie przejmuj.
Pepper: Rhodey, bez snu nie wytrzymasz.
Rhodey: Przecież zasnę bez problemu, ale przydałyby się kajdanki.
Pepper: Kajdanki? Co ty bredzisz?! W BDSM się bawisz? O nie! Nie ze mną takie numery!
Rhodey: Chcę go przykuć do kabla, gdyby się szybciej obudził. W ten sposób nigdzie nie ucieknie.
Pepper: Boże! To jest dla ciebie niańczenie, czy bycie strażnikiem więziennym?
Rhodey: Masz te kajdanki, czy nie?


Chciałabym kiedyś usłyszeć opowiastki o tych dniach, gdy Tonuś jest nieposłuszny i ignoruje zalecenia. Nie tego wieczora, a może następnego dnia. Wyjęłam kajdanki z plecaka. Po co je wzięłam? Na wypadek, gdyby pojawił się kryminalista, a glina nie posiadałaby kajdanek. Eee… Prawda była taka, że potrzebne są dla zabawy. Panikarz przypiął uwięź do kabla wraz z ręką chorego. Będzie niezły ubaw, kiedy się ocknie.


Pepper: Dobranoc, Rhodey.

Część 2: Zapraszam na herbatkę

0 | Skomentuj




**Tony**


Ból, miażdżące uczucie pękniętych żeber, a do tego dźwięk zepsutego silnika samolotu. Przez chwilę krzyczałem, a później już nie byłem w stanie. Jednak piekielna biel oślepiła moje ślepia, a potem leżałem bez ruchu. Na niebie dostrzegłem spadające kawałki maszyny. Nie wiedziałem, jak się zachować, ale przypomniałem sobie, że wziąłem ze sobą zbroję. Ledwo czołgałem się po ziemi, gdyż cierpiało całe moje ciało. Oddychałem z trudem, zaś krew wylewała się z ran.


Tony: Tato… gdzie… jesteś?


Nikt się nie odezwał. Byłem sam, ale to nie oznaczało, że miałem umrzeć. Włożyłem elementy pancerza. Komputer utwierdził mnie w przekonaniu o odniesionych obrażeniach. Ledwo rozumiałem, co mówił. Obraz zamazywał się. Straciłem przytomność.
Gwałtownie obudziłem się w samolocie. Obok siebie zauważyłem, że Pepper dźgnęła mnie czymś w ramię. Coś na rodzaj długopisu.


Tony: O rany! Chyba odpłynąłem.
Pepper: Już wylądowaliśmy, ale przyznaję, że długo nie chciałeś wrócić do nas.
Tony: Wybacz… Miałem… koszmar.
Rhodey: Tony, spokojnie. Już jest po wszystkim.


Powoli odzyskiwałem spokój ducha i razem opuściliśmy pokład. Odebraliśmy swoje bagaże, a jako, że miałem najwięcej pieniędzy, zapłaciłem za taksówkę. Przez całą drogę nikt nic nie mówił. Nie chciałem tak napiętej atmosfery. Postanowiłem ją nieco rozluźnić.


Tony: Śliniłem się, jak spałem?
Pepper: Hahaha! Nie, chociaż sugerujesz, żeby kupić ci śliniaczek? Dobrze, bobasku.
Tony: Bobasku?
Rhodey: Naprawdę cię traktuje, jakby była twoją mamą.
Tony: Nie wierzę.
Rhodey: Heh! To uwierz. Masz trzecią mamusię.
Tony: O! Czyli przyznałeś się, że mnie niańczysz?
Rhodey: Robię to, co trzeba. Nic nielegalnego.


Oboje wybuchnęliśmy śmiechem. W czasie jazdy obserwowałem ulicę Londynu, a także okolicę. Nie było tak tłoczno, jak w Nowym Jorku.
Gdy dojechaliśmy pod hotel, zabraliśmy walizki. Pojechaliśmy windą na drugie piętro, gdzie znajdował się nasz pokój. Udało się załatwić dla trójki w jednym lokum. Nawet mieliśmy widok na Big Ben. Położyliśmy balast obok łóżek. Pepper jako pierwsza zajrzała na widoki.


Pepper: Wow! Ale tu jest pięknie! Szkoda, że będziemy tu tylko trzy dni. To za mało.
Tony: Mamy długą trasę, dlatego musimy się zmieścić w niecały miesiąc.
Rhodey: Jest siedemnasta, a wiecie, co to oznacza?
Pepper: No co, mądralo?
Rhodey: Czas na herbatę.
Pepper: A! Racja! Mają taki zwyczaj.
Tony: No i?
Pepper: No i idziemy na herbatkę.


Patrzyliśmy na nią w osłupieniu. Nie wierzyłem, że to powiedziała.


Pepper: Nie gapcie się, bo oberwiecie porządnie. Idziemy na miasto. Pora rozruszać kości.
Tony: Ale…
Pepper: Żadnych “ale”! Chodźcie!


Rhodey też był po mojej stronie. Oboje byliśmy wykończeni podróżą, chociaż większość drogi przespaliśmy. Niestety, lecz ona nie zamierzała słuchać naszych usprawiedliwień. Siłą szarpnęła nas do drzwi, aż prawie w nie uderzyliśmy.


Rhodey: Pepper!
Pepper: Ups. Nie trzeba było się upierać.


Nie mieliśmy innego wyboru. Posłuchaliśmy naszej sadystki, idąc z nią do centrum. Niewiele ludzi znajdowało się na rynku. Pewnie przez tę godzinę. Znaleźliśmy pobliską herbaciarnię. Zostaliśmy mile przywitani przez właściciela, który polecił nam dobry rodzaj odmiany napoju. Chciałem zapłacić za to, lecz nalegał na brak opłat. Podał nam filiżanki, życząc przyjemnego wieczoru. No tak. Przecież ominął nas dzień ze względu na lot.


Tony, Rhodey, Pepper: DZIĘKUJEMY!


Wzięliśmy łyk do ust. Była smaczna, a rzadko piłem coś ciepłego.


Pepper: Mmm… Dobre. Najlepsza, jaką piłam do tej pory.
Rhodey: To jeszcze nie próbowałaś innych odmian. Również są wyborne.
Pepper: Mamy czas na degustację smaków, prawda? Nie spieszmy się. Jesteśmy na wakacjach.


Uśmiechnęła się, przypominając nam o celu odpoczynku. Cieszyłem się, spędzając z nimi czas. I pomyśleć, że chciałem kiedyś zmienić bieg wydarzeń.



**Pepper**


Szybko opróżniliśmy naczynia, dziękując po raz drugi za tak hojny gest. Nigdy nie spotkałam się z kimś, kto daje coś za darmo. Chyba, że liczą się oszustwa przy wciskaniu wszystkiego, co możliwe do rąk przechodniów.
Po opuszczeniu sklepu, poszliśmy na London Eye. Geniusz zdołał załatwić wszelkie wejściówki jeszcze kilka godzin przed wyjazdem, więc mogliśmy skorzystać z tej atrakcji. Pomimo zdobycia biletów, musieliśmy stać w gigantycznej kolejce, ciągnącej się do Westminster Bridge.


Pepper: Chyba sobie trochę postoimy.
Tony: Nie szkodzi. Im dłużej, tym lepiej.
Pepper: Błagam cię. Masz lęk wysokości?
Tony: Nie, ale…
Pepper: Więc nie widzę żadnego problemu.
Rhodey: Pepper, nie zdziw się, że wyskoczy z czymś jeszcze. Coś ukrywa przed nami.
Pepper: Tony, co z tobą? O co chodzi?
Tony: Chodzi o Nowy Jork. Został bez ochrony.
Pepper: A czy nie było mówione, że są też inni bohaterowie? Poza tym, istnieje T.A.R.C.Z.A. Nic się nie stanie, jak nas nie będzie. Wyluzuj.
Rhodey: Ona ma rację. Jest wielu herosów, którzy zajmują się tym, co my zwykle, a Fury wie, jak ogarnąć zamieszanie.
Pepper: Hahaha! Fury. Mój przyszły pracodawca.
Tony: A jakiś rok temu chciałaś być policjantką?
Pepper: Eee… Tak miałam przez chwilę, ale agentom więcej płacą, a do tego mają plecaki odrzutowe.


Zaczęłam tak marzyć o swojej przyszłości, że na długo odpłynęłam. Dopiero kopnięcie Rhodey’go w kostce przywróciło mnie na Ziemię.


Rhodey: Pepper, nasza kolej.
Pepper: Co?! Tak szybko?!
Rhodey: Stoimy tu od piętnastu minut, ale niektórzy stracili cierpliwość.
Tony: A nie możemy odłożyć tego na później?
Pepper: Tonusiu, nie sraj w gacie. Bądź dużym chłopczykiem.
Rhodey: Hahaha!


Pokusiłam się na walnięcie głupiego tekstu. Nie pojmowałam jego strachu przed tą atrakcją. Na szczęście nie musieliśmy ciągnąć tego osła za ręce. Sam wszedł do kapsuły, a my za nim. Na moment spoglądał na ludzi, którzy chodzili po mieście. Był bardzo zdenerwowany, co mogłam dostrzec po drżących dłoniach. Natychmiast wtuliłam się w niego.


Pepper: Nie bój nic. Jestem pewna, że po powrocie, Nowy Jork będzie w całości.
Tony: Ja to rozumiem, Pepper. Problem tkwi w czymś innym.
Pepper: W czym?
Tony: A co, jeśli jakiś wróg wykorzystuje naszą nieobecność, aby zgotować nam piekło?
Rhodey: Tony, przestań świrować. Skup się na wyjeździe. O! Miałem zadzwonić do mamy.
Tony: Więc na co czekasz? Dzwoń!


Mechanizm obrotowy ruszył wraz z nami oraz innymi osobami w “oku”. Podziwialiśmy panoramę miasta. I właśnie ten nocny krajobraz pozwolił geniuszowi wyluzować. Pocałowałam w policzek, tuląc ciągle do siebie.


Pepper: Przy mnie nic ci nie grozi. Będziesz o tym pamiętał?
Tony: Będę.


Obiecał z lekkim uśmiechem na twarzy. W czasie, kiedy my cieszyliśmy się sobą, histeryk rozmawiał z prawniczką. Mówił dość cicho, dlatego nie rozumieliśmy żadnego z wypowiadanych słów. Może to i dobrze, bo znowu zaczęłoby się wariactwo.
Kiedy machina powoli zwalniała, moja druga połówka zbliżyła swoje usta do moich, oddając krótki, lecz słodki pocałunek. Trwaliśmy w tej chwili do czasu, aż kapsuła zniżyła się do ziemi.


Pepper: Zasłużyłam?
Tony: Nie rozumiem.
Pepper: Czy zasłużyłam na buzi buzi?
Tony: Zawsze i o każdej porze, moja papryczko.


Cmoknął łagodnie w policzek, przez co nie poczułam innego świata poza nim. Byłoby miło, gdyby myślał o mnie w ten sam sposób.
W trakcie powrotu do hotelu, opowiadaliśmy o pierwszych odczuciach na temat Anglii. Przy okazji niańka od siedmiu boleści powiedziała, co przekazała pani Rhodes.


Rhodey: Na początku mnie ochrzaniła z góry na dół, że zadzwoniłem za późno, ale potem się uspokoiła.
Pepper: Mój tatuś też powinien wiedzieć, że bezpiecznie wylądowaliśmy. Napiszę mu SMS-a i nie powinno być problemu. Ciekawe, czy coś się dzieje?
Rhodey: Pepper, nawet o tym nie myśl, bo ktoś tu zaraz wpadnie w szał.
Tony: Nie wpadnę. Jestem spokojny.
Pepper: To tylko pozory.
Rhodey: Właśnie.
Pepper: Ale jak na pierwszy dzień, to jest całkiem fajnie. Zgodzicie się ze mną, prawda?
Rhodey: Oczywiście.
Tony: Bez dwóch zdań.


Gdy dotarliśmy do budynku, pojechaliśmy windą do pokoju. Przeszliśmy kawałek korytarza, dochodząc do odpowiednich drzwi. Chciałam je otworzyć, lecz coś odwróciło moją uwagę.



Pepper: Dziwne. Ktoś spodziewał się koperty?

Część 1: Żegnaj, Nowy Jork

0 | Skomentuj


**Pepper**


Czekałam na swoich przyjaciół, którzy mieli lecieć ze mną w największą przygodę życia. Wielokrotnie sprawdzałam, czy zabrałam ze sobą wszystko, co jest potrzebne. Nawet zainwestowałam w apteczkę, bo z takim Tony’m może wiele się dziać. Jednak głównym celem podróży jest odpoczynek. Tak. Należyte wakacje za cały ten trud bycia bohaterami. No może ja nie mam jeszcze zbroi, ale i tak moja pomoc powinna być doceniona. Zbieranie informacji, wsparcie, a przede wszystkim pomaganie w utrzymaniu tajemnicy. Tatuś nadal sądzi, że chodzę po szkole na zajęcia z karate.
Kiedy nerwowo chodziłam wokół walizki, wreszcie dostrzegłam panią Rhodes oraz tych wariatów, bez których moje życie potoczyłoby się o wiele inaczej. Rzuciłam im się w ramiona, tuląc.


Pepper: No nareszcie! Co tak długo?
Tony: To przez Rhodey’go.
Pepper: Hahaha! Niech zgadnę. Sprawdzał, czy nie zapomniałeś o ładowarce?
Tony: Coś w ten deseń.
Pepper: Och! Typowe, ale na szczęście lecimy za godzinę, choć została jeszcze odprawa i…
Virgil: Oni to wiedzą, Patricio. Zdążycie.
Roberta: A tak w ogóle, kto wpadł na pomysł na wycieczkę dookoła świata?
Pepper: Ja.


Przyznałam się bez bicia, szczerząc się głupawo do nich.


Rhodey: Może już chodźmy. Na pewno zadzwonię, kiedy będziemy na miejscu.
Roberta: Oby, bo inaczej nie będzie miło po waszym powrocie.
Rhodey: Mamo, nie zapomnę. Nie bój się.
Roberta: Ja się nie boję, ale widząc, jak Tony pobladł, to bardziej do niego kieruj te słowa.


Miała rację. Był blady, jak ściana, a raczej nie był chory. Bardziej robił się chory na myśl o locie samolotem. Złe wspomnienia.


Pepper: Tony, jesteśmy z tobą.
Tony: Wiem, ale i tak mam te obawy.
Rhodey: Chłopie, nie spuścimy cię ani na chwilę z oczu.
Tony: Ej! Nie jestem dzieckiem, że macie mnie niańczyć.
Rhodey: To tak dla bezpieczeństwa.
Tony: Rhodey, ty i te twoje tłumaczenia.
Rhodey: Po prostu chcę cię zapewnić, że nic ci nie grozi.
Pepper: Młotku, ja od tego jestem.


Zaśmialiśmy się we trójkę, a następnie poszliśmy do kontroli bagażu. Tony ze względu na implant nie mógł przejść przez bramkę, ale dokumentacja o urządzeniu wystarczyła, żeby władze pozwoliły mu wejść na pokład maszyny. Wraz z histerykiem dołączyłam do niego po kilku minutach. Również zostaliśmy wpuszczeni. Wzięliśmy ze sobą plecaki, ponieważ reszta balastu spoczywała na innym poziomie. Usiedliśmy na odpowiednie miejsca, przechodząc między pozostałych pasażerów. Wybrałam miejsce obok geniusza, który usadowił się przy oknie, zaś nasz kumpel ulokował się po przeciwnej stronie.
Po otrzymaniu informacji z prośbą o zapięciu pasów, zrobiliśmy to. Przez chwilę wpatrywaliśmy się w rodziców, machając im na pożegnanie. Mój chłopak bardzo się zdenerwował przez odczucie pierwszych turbulencji. Chwyciłam go za rękę, uspokajając.


Pepper: Ej! Spokojnie. To normalne.
Tony: Pepper…
Pepper: Nie jesteś sam. Zresztą, pokonałeś wielu wrogów, dlatego taki lot nie powinien być dla ciebie taki straszny. Weź głęboki wdech i wydech.


Byłam zadowolona z siebie, bo pomogłam niebieskookiemu. Od razu rozluźnił się, kładąc głowę na moje ramię. Pogłaskałam go po włosach, jakby był moim synkiem.


Pepper: Już dobrze?
Tony: Tak… Dziękuję.
Pepper: Do usług.


Uśmiechnęłam się, lecz dźwięk chichotu Rhodesa zdołałam usłyszeć.


Pepper: Co cię tak bawi? A limo chcesz mieć pod okiem?
Rhodey: Wybacz. Po prostu martwisz się o niego bardziej, gdyby był twoim dzidziusiem.
Pepper: Zaraz ty będziesz dzidziusiem, jak ci przydzwonię w kasztanki.
Rhodey: Au! Na samą myśl już mnie boli.
Pepper: No to cicho.
Rhodey: Chyba zasnął.
Pepper: Serio?


Poklepałam Einsteina po policzku. Ani nie drgnął. Jednak usłyszałam chrapanie.


Pepper: No i nie będę mogła z nim pogadać.
Rhodey: A ja? Przecież chętnie cię wysłucham.
Pepper: Ty tylko zanudzasz historią.
Rhodey: Cóż… Takie mam hobby.
Pepper: Wnerwianie ludzi jest twoim hobby?
Rhodey: Nie! Źle mnie zrozumiałaś. Historia jest…
Pepper: To twoja kochanka. Martwa, w twardej oprawie, ale kochanka.
Rhodey: Dobra. Nie było tematu.


Lekko parsknęłam śmiechem. Rozluźnił napiętą atmosferę.


Rhodey: Dzięki, Pepper.
Pepper: Ej! Nie chciałam cię urazić.
Rhodey: To nie to. Po prostu jestem ci wdzięczny, bo pomogłaś mu.
Pepper: Zrobiłam, co trzeba było zrobić. Nic wielkiego.
Rhodey: Mimo wszystko, czeka nas wiele takich lotów. Z Londynu do Stambułu, a potem do Bombaju.
Pepper: I Delhi, Singapur, Hongkong plus Szanghaj i na koniec Tokio. A! Do tego powrotny.
Rhodey: Musi to jakoś przeżyć.
Pepper: Gdyby przespał całą podróż, tak byłoby najlepiej.
Rhodey: Być może, choć wtedy jest narażony na koszmary.
Pepper: I tak źle i tak niedobrze. Och! Przerąbane, Rhodey.
Rhodey: Damy radę. On liczy na nas.
Pepper: Wiem, dlatego nie zostanie sam.


Wiedziałam, co miał na myśli, więc czuwałam tak długo, dopóki nie zmorzył mnie sen. Kolej na ciebie, Rhodey.


**Rhodey**


Zasnęli. Mogłem pokusić się o uderzenie w kimę, ale ktoś musiał mieć oko na Tony’ego. Książka mogła poczekać. Obserwowałem, czy nie robił żadnych gwałtownych ruchów. Wszystko wyglądało na całkiem normalne. Z wyjątkiem jednego elementu. Implant zwariował. Pozwoliłem sobie na odpięcie pasów i podejście do nich.
Już chciałem walnąć delikatnie w policzek chorego, aż oberwałem w pysk od rudej.


Pepper: Rhodey, co to mają być za chore podchody?!
Rhodey: Coś się z nim dzieje.
Pepper: Nie rozumiem.
Pepper: Popatrz.


Wskazałem na mechanizm. O dziwo zachowywała spokój.


Pepper: Wiem, co to znaczy. Nie panikuj.
Rhodey: I ty mi to mówisz?
Pepper: Widocznie twój duch się ulotnił, bo coś nie myślisz za dobrze. On po prostu zaraz się ocknie.
Rhodey: Skąd taka pewność?
Pepper: Pewnie coś mu się śni i jak się wyrwie z tego, to wróci do rzeczywistości z lekkim szokiem.
Rhodey: Poważnie? Rety! Masz rację.
Pepper: Ja tu jestem od panikowania, a ty od ogarniania chaosu, jasne?


Kiwnąłem głową, zgadzając się z jej słowami. Wróciłem na miejsce, sięgając po swoją lekturkę, a gaduła gwałciła wzrokiem śpiącą królewnę. Nie mogłem nic na to poradzić. Jedynie mogłem czekać na wylądowanie w pierwszej lokacji naszej wielkiej wycieczki. Poczytałem parę zdań, a oczy nieposłusznie zamknęły się.
Nagle przez radio otrzymaliśmy informację o lądowaniu. I to mnie przebudziło na nowo. Byłem w szoku, iż ten lot trwał tak krótko. Spojrzałem przez okno, za którym malował się krajobraz Anglii.



Rhodey: No to witamy w Londynie.

--***--
 Tak jak mówiłam. To opowiadanie wakacyjne, więc z obecnym klimatem nie ma nic wspólnego. Jednak mimoo wszystko mam nadzieję, że przypadnie wam do gustu.

What if? Alternative ending "Ctrl- Alt- Delete" Glitch

0 | Skomentuj
Controller_2.jpg

Wstałem z łóżka. Niby z tego samego, co zwykle, ale czułem się dziwnie. Coś było bardzo, ale to bardzo nie tak. Głowa bolała niemiłosiernie, aż prawie upadłem. Przeraziłem się i to nie na żarty. Dla pewności zbiegłem po schodach, biegnąc do zbrojowni. Wszystko wydawało się normalne, lecz nadal miałem złe przeczucia. Wszystko stało się jasne, gdy świątynia była opustoszała. Zero oznak życia, brak sprzętu i zbroi moich przyjaciół. Poza modelem Mark II.



Tony: Nie! To niemożliwe! Co jest grane?! Aaa!



Chwyciłem się za makówkę, której ból nasilił się jeszcze bardziej. Nie potrafiłem się skupić.Nawet z połączeniem się ze zbroją miałem kłopot.



Tony: Sandhurst!



Krzyczałem nazwisko sprawcy. Tak. Ten świat był wirtualny. Czułem to, a jeszcze wczoraj podobno ocaliłem świat przed obcymi. Gubiłem się. Co było prawdą? Jak długo miał trwać ten obłęd? Postanowiłem walczyć z bólem i polecieć w zbroi odnaleźć tego wariata. Bezskutecznie. Każda próba założenia pancerza kończyła się rozpalaniem piekła w umyśle.



Tony: Aaa! Wyłaź, draniu! Aaa! Nie chowaj się!



Nie potrafiłem ustać na nogach, więc upadłem. Zwijałem się przez narastające cierpienie. Nie wiedziałem, co robić. Jak wrócić do przyjaciół?
Po jakiś pięciu minutach, pojawił się Kontroler. Zupełnie, jakby się teleportował. Prędkość myśli. Pamiętałem, co mówił o Magistrali.



Tony: Co ty mi zrobiłeś?!
Kontroler: Ja? Tobie? Oj! No błagam, Iron Manie. Sam jesteś sobie winien.
Tony: Dlaczego?
Kontroler: Bo nie współpracujesz ze mną. Wrócisz do domu, jeśli tylko dasz mi Ekstremis.
Tony: Wypchaj się!
Kontroler: Naprawdę? Więc spędzisz resztę życia tutaj. Nie przeżyjesz nawet dnia.
Tony: Ach! Założysz się?
Kontroler: Stark, to logiczne. Dasz serum, a wtedy otworzę wyjście. Inaczej stąd nie uciekniesz, choć poprzednia próba ci się udała. Jednak cię odnalazłem, bo wiem o tobie wszystko.



Cholera. To miało sens. Wróciłem wtedy z Rhodey’m do zbrojowni, ale musieli mnie dopaść jeszcze tej samej nocy i zabrać tu. Niedobrze.



Kontroler: Nadal nie zmienisz zdania? Chcesz tu spędzić ostatnie chwile życia?
Tony: Zgoda.
Kontroler: Nie rozumiem.
Tony: Dam Ekstremis.
Kontroler: Wyśmienicie, więc otwórz swój umysł. Pokaż recepturę. Nie ukrywaj tego.



Byłem słaby, dlatego nie mogłem walczyć. Może i moje umiejętności hakowania nie działały, ale to nie oznaczało, że stałem się bezradny. Potrafiłem zmodyfikować informacje przechowywane w mózgu. To był mój klucz.
Gdy przesyłanie danych się rozpoczęło, ból zwiększył się na tyle, że traciłem siły. Ściskałem szczękę z trwającej agonii. Wiłem się bez kontroli.



Kontroler: Nie poddawaj się, Stark. Wkrótce ból minie. Daję ci moje słowo.
Tony: Aaa! Nie!
Kontroler: Jeśli teraz zemdlejesz, nie dostanę tych danych! Musisz wytrzymać!
Tony: Aaa!



Moje ciało odmawiało jakiegokolwiek posłuszeństwa. Powoli oczy się zamykały, zatracając w niekończącej się ciemności.
Kiedy ocknąłem się, byłem przykuty do stołu w laboratorium A.I.M. Ostatkami energii zerwałem z siebie wszelkie kable. Ledwo stałem na nogach, ale biegłem tak szybko jak byłem w stanie. Nie zatrzymywałem się.
Po wyjściu na zewnątrz, całe miasto spowił mrok. Użyłem komórki, aby skontaktować się z Rhodey’m. Może był w zbrojowni. Miałem tylko taką nadzieję.



Tony: Rhodey, odbierz. Ach! Cholera!



Znowu odezwał się ból głowy. Upadłem na kolana, chwytając się za łepetynę.



Tony: Rhodey… gdzie… jesteś?



Traciłem nadzieję. Mógł być w innym mieście. Gdzieś indziej.



Rhodey: Tony, to ty? Gdzie jesteś? Mama się zamartwia.



Udało się. Słyszał mnie.



Tony: Rhodey… namierz… komórkę.
Rhodey: Komórkę? Nie jesteś w zbroi?
Tony: Pospiesz się.
Rhodey: Dobra, dobra. Zostań tam, gdzie jesteś. Już tam lecę.



Chciałem podziękować, lecz zabrakło siły. Upuściłem telefon, tracąc przytomność.



~*Cztery godziny później*~


Obudziłem się w szpitalnym łóżku. Niewiele pamiętałem. Dostrzegłem jedynie trzy osoby w sali. Rhodey, Pepper i Roberta. Próbowałem coś powiedzieć, ale nie byłem w stanie. Zaniepokoiłem się, aż zacząłem się niespokojnie ruszać we wszystkie strony.


Rhodey: Ej! Spokojnie, Tony. Już wszystko jest dobrze. Nic ci nie grozi.
Tony: Rhodey, czy on… Czy on was skrzywdził?
Rhodey: Masz na myśli Kontrolera?
Tony: Tak.
Rhodey: Nic nam nie zrobił. Tylko ciebie porwał.
Tony: To dobrze.


Odetchnąłem z ulgą, bo mogłem mówić. Nie doznałem żadnych uszkodzeń. Czy aby na pewno?


Pepper: Tony, możesz być spokojny. Przez cały czas szukaliśmy cię. Tak nagle zniknąłeś, aż myślałam o najgorszym. Na szczęście lekarze usunęli to diabelstwo.
Tony: Co takiego?
Roberta: Miałeś w głowie sondy, które prawie uszkodziły twój mózg.
Tony: Dorwę tego drania.
Roberta: Na razie odpoczywaj. Nie wiem, co by było, gdyby Rhodey znalazł cię o minutę później.
Tony: Byłbym martwy?
Roberta: Teoretycznie tylko mózg. Tak mówili, kiedy zobaczyli, w jakim jesteś stanie.
Tony: Co z tatą? Nie przyszedł?
Rhodey: Nie znalazł się.
Tony: A inwazja?
Pepper: Wow! Miałeś fajne sny. Do niczego takiego nie doszło.
Rhodey: Mamo, zostawisz nas na moment?
Roberta: Ech! Macie jakieś tajemnice?
Rhodey: Chodzi o coś ważnego, ale nie chcemy, żebyś o tym wiedziała. To niespodzianka.
Roberta: Niespodzianka? Hmm… No dobra. Daję wam pięć minut.


I tak zostaliśmy we trójkę. Zażądałem wyjaśnień, a taka ilość czasu nie wystarczała na tę rozmowę.


Tony: Ona nie wie?
Rhodey: O zbrojowni? Nie.
Tony: Więc jak jej wytłumaczyłeś te sondy?
Rhodey: Ja nic nie musiałem. Zgubiłeś się, więc cię szukaliśmy. Potem cię znalazłem, a lekarze znaleźli powód utraty przytomności. Mama w to uwierzyła, a skoro jesteś geniuszem, to mogła pomyśleć, że chcesz poprawić swoją zdolność myślenia.
Tony: Percepcja.
Rhodey: Nie rozumiem.
Tony: Cały czas byłem w błędzie, a myślałem… Myślałem, że odzyskałem ojca.
Pepper: Co jeszcze widziałeś?
Tony: Gene zdobył wszystkie pierścienie, Hammer zamienił w zombie swoich sojuszników, a potem sam padł ofiarą gazu, Hulk zmienił kolor na szary, Dooma pożarł jakiś demon, a cały świat dowiedział się o nas.
Pepper, Rhodey: WOW!
Tony: No i uratowaliśmy świat, walcząc o Ziemię.
Pepper: Ja też?
Tony: Tak. Śmigałaś w swojej zbroi.
Pepper: O! A jak wyglądała?
Tony: Dowiesz się jak ją dostaniesz.


Musiałem zamilknąć i skupić się. Nie byłem pewny czy to co widzę, jest prawdą. Może kolejne złudzenie. Mogłem to sprawdzić w jeden sposób.


Tony: Pepper, podejdź.
Pepper: Eee… Mam się bać?
Tony: Nie.


Z zaskoczenia pocałowałem ją, łącząc nasze wargi. Uczucie miłości i ciepła było prawdziwe. Nie odepchnęła mnie, więc musiała być realną postacią. Musiała być Pepper.


Pepper: Co to miało być?
Tony: Chciałem się upewnić, że nie gadam do pikseli.
Pepper: Nadal masz wątpliwości?
Tony: Już nie.


Uśmiechnąłem się do nich. Wiedziałem, że czekało nas mnóstwo pracy. W końcu jako bohaterowie Nowego Jorku nie możemy iść na chorobowe.

---**---
I tak dodałam ostatnią mini historię. Czas na opowiadanie.
© Mrs Black | WS X X X