Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wydanie specjalne. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wydanie specjalne. Pokaż wszystkie posty

Victoria- z okazji szóstej rocznicy pisania

0 | Skomentuj

Victoria Bernes. To właśnie ja. Większość osób, która słyszy moje nazwisko wie, że jestem lekarzem cybermedycyny na oddziale cyberchirurgii, gdzie wraz z Ho Yinsenem dajemy szansę ludziom na nowe życie poprzez stosowanie niezwykłych rozwiązań. Czasem złamiemy kilka zasad, ale tylko dla dobra pacjenta. Czasem tak trzeba. Jednak zanim tam się znalazłam moje życie było inne. Szło zupełnie inną drogą wyboru. To może cofnijmy się do samych początków.
Mieszkałam w Kalifornii, a także tam studiowałam. Z początku chciałam być dumą dla rodziców i iść na ten kierunek, który ich zachwyci. Matka chciała, żebym wykształciła się na prawnika, zaś ojciec jedynie pragnął, abym robiła to co kocham. Interesowałam się medycyną alternatywną, czyli ratowanie życia niekonwencjonalnymi metodami. Przez czytanie takich książek uzmysłowiłam sobie co chcę w życiu robić. Zamiast sądzić ludzi będę ich ratować. Banalny wniosek, ale musiałam do niego dojść dopiero po stresującym egzaminie na start.
Gdy ukończyłam studia, broniąc pracy doktoranckiej, zaczął się początek mojej przygody. W czasie odpoczynku po nauce pomyślałam o sprawdzeniu się jako ratownik na basenie. Wtedy mogłam przekonać się na własnej skórze jak to jest ocalić czyjeś życie. Jak wiele siły trzeba było włożyć, aby serce ponownie wznowiło pracę. Wspominam te doświadczenie dość przyjemnie.
-Patrz, jak łazisz!
No poza jednym. Podczas jednej ze zmian musiałam wyprowadzić pijanego mężczyznę. Śmierdziało od niego, aż dzieciaki uciekały. Był bardzo nachalny, a ja nie potrafiłam tylko siedzieć i patrzeć. Wstałam i podeszłam do niego.
-Proszę mi stąd iść. Inaczej wezwę policję.
-A niech pani dzwoni. Ja tylko tutaj grzecznie stoję.
-Odstraszając dzieci.
Zwróciłam mu uwagę, aż zrobiło się nieprzyjemnie. Miałam dość słuchania jego bredni, więc wkurzyłam się i chwyciłam go za rękę, wyprowadzając z basenu.
-Ej! Nie tak ostro, maleńka.
-Naprawdę chcesz mnie bardziej wkurzyć?
Spytałam na spokojnie, choć wewnątrz wszystko wrzało. Powoli wyprowadzałam go na zewnątrz.
-Jesteś ostra. Może chcesz się zabawić?
-W życiu!
-Kurwa! Coś ty zrobiła?!
Gdyby się nie odezwał, nie skręciłabym mu nadgarstka. Wiedziałam, jak chwycić, żeby do tego dopuścić. Nauka nie poszła w las.
-Bernes, do mnie!
Puściłam pijaka i udałam się do szefa. Nie dał mi nawet chwili na złożenie wyjaśnień. Zostałam wyrzucona z pracy. Do tej pory nie żałuję tego co zrobiłam. Koleś dostał nauczkę, a ja na moment zostawiłam szukanie pracy. Zajęłam się tworzeniem gadżetów w laboratorium. Piłam przy tym mnóstwo kaw, choć to nie przeszkadzało moim rodzicom. Chyba, że głośna muzyka rockowa. Akurat wtedy musiałam dać upust emocjom. Nie bez powodu zrobiłam protezę prącia.
-To by się nadało.
Śmiałam się wtedy jakbym zjadła za dużo cukru. Do dziś gdzieś leży ten wynalazek. Może kiedyś się przyda.
Rok później zaczęły się prawdziwe schody. Większe trudności niż pijani na basenie. Wtedy byłam zmuszona do większego kontaktu z ludźmi, a mianowicie praca w karetce. Z początku było łatwo bez mieszania w to eksperymentalnych metod, lecz kusiło na zastosowanie ich.
Pewnej nocy otrzymaliśmy wezwanie do starca z ostrą niewydolnością serca. Natychmiast wsiedliśmy z zespołem do karetki i dojechaliśmy na miejsce. Jego żona panicznie bała się o jego życie. Bała się, że już go nie zobaczy, a to noc pożegnalna.
-Proszę się uspokoić. Zaraz mu pomożemy.
Robiłam wszystko według poleceń lekarza. Nie zamierzałam się z nim sprzeczać. Jednak pomimo podania odpowiednich leków oraz maski tlenowej, serce nadal nie pracowało, jak należy.
-Zabieramy sprzęt.
-Żartujesz sobie?! On przecież ma szansę żyć!
-On umiera. Nic tu nie zrobimy.
-Nie na mojej zmianie.
Byłam zdeterminowana. Nie przejmowałam się skutkami i podałam mieszankę, która miała na celu wzmocnić układ krążenia oraz zmobilizować organ do działania.
-Za niestosowanie się do poleceń służbowych mogę cię wywalić.
Nie odezwałam się ani słowem. Czekałam tylko na zmianę odczytów. Po chwili unormowały się.
-Bernes?
-Dz… Dziękuję.
Nie powiedziałam nic i tylko odwzajemniłam uśmiech kobiety. Jeszcze na następny dzień składała mi podziękowania, zaś mężczyzna szybko odzyskiwał siły w szpitalu. Niestety, lecz zostałam wezwana. Słuchałam z zaciekawieniem postawionych zarzutów.
-Nic pani nie broni, chociaż zastosowanie tego czegoś mu pomogło. Mimo to, złamała pani zasady. Nie mogę tego odpuścić.
-Rozumiem.
-Żadnego sprzeciwu?
-Żadnego.
Tak jak myślałam. Straciłam drugą pracę. Nie przejmowałam się tym. Dlaczego? Ponieważ wtedy zdałam sobie sprawę, iż alternatywne metody ratowały życie, które było na skraju umierania. Ocaliłam tego człowieka. Zrobiłam coś dobrego, choć złamałam reguły.
Kolejne doświadczenie rozwinęło moje skrzydła. Jako że mieszanki były skuteczne przy walce o ludzkie istnienie, kontynuowałam to. Tworzyłam wiele eksperymentalnych lekarstw. Jednak to było dla mnie za mało. Chciałam czegoś więcej. Potrzebowałam poznać toksyny z jakimi zmagają się ludzie otruci. No i pewnie stąd ta moja ciekawość doprowadziła mnie do opuszczonych magazynów. Widziałam dzieci w wieku przedszkolnym związane przy jakiś skrzyniach, natomiast agenci FBI rozprawiali się z terrorystami w maskach. Obserwowałam wszystko z bezpiecznej odległości, aż zauważyłam, że te maluchy dusiły się. Nie byłam obojętna na ich cierpienie. Podeszłam do nich.
-Wszystko będzie dobrze. Pomogę wam.
-B… Boli.
Pierwszy raz miałam do czynienia z tak groźną toksyną. Jednak to nie zniechęciło mnie to porzucenia zadania. Pobrałam im krew, a następnie sprawdziłam co to za substancja. Niewielką jej część wstrzyknęłam w swoje ciało, żeby zrozumieć jakie są objawy. W kilka minut poczułam największy ból. Miażdżący oraz niszczący od środka. Ledwo mogłam oddychać. W tym stanie starałam się zrobić odtrutkę. Wszelkie próby stosowałam na sobie. Każda kolejna osłabiała odporność, lecz nie poddawałam się. Dopiero piąta próbka była tą odpowiednią. Podałam ją dzieciom, aż odczuły ulgę.
-FBI, nie ruszać się!
Usłyszałam za swoimi plecami. Podniosłam ręce w geście kapitulacji. Jeden z agentów przyjrzał się co zrobiłam.
-Co pani zrobiła?
-Ocaliłam… je.
Uśmiechnęłam się słabo i upadłam. Wtedy już nie było nic. Nie czułam w sobie życia. W tamtej chwili pomyślałam, że zbliżyłam się do śmierci. Dowiedziałam się o tym dopiero w szpitalu. Powoli budziłam się, choć ciało było obolałe. Słabe. Jako pierwszą twarz dostrzegłam agenta.
-To było nierozsądne podtruwać się.
-Co z dziećmi?
-Żyją. Leżą na pediatrii, a ich rodzice są z nimi. Spisała się pani na medal prawie przy tym umierając.
-No to faktycznie byłam blisko drugiej strony.
Zaśmiałam się, żartując.
-Jest pani jedyną osobą, która wiedziała, jak postępować z trucizną od terrorystów. Przydałby nam się ktoś taki.
-Poważnie?
-Tylko proszę wydobrzeć i tak nie szaleć.
Zamurowało mnie. Pierwszy raz ktoś docenił moje nieksiążkowe metody. Nie zjechał za to czy skrytykował. Po prostu zaakceptował je.
-Naprawdę mogę dla was pracować?
-Oczywiście, a nawet nalegam.
-W takim razie zgadzam się. Jednak przejdźmy na „ty”. Victoria.
-Rick.
Podaliśmy sobie ręce. Od tamtego momentu całe moje życie wywróciło się do góry nogami. Przez tego człowieka, który później stał się moim mężem. Wyjechałam z nim do Nowego Jorku. Pracowałam tam jako toksykolog i jeździłam na każdą akcję, mając przy sobie walizkę pełną narzędzi do sporządzania odtrutek oraz pomagania chorym. Tak też później zaprzyjaźniłam się z Jessicą Smith, Jamesem Jones oraz Virgilem Potts. Byliśmy naprawdę zgraną ekipą. Jedną z najlepszych, ale jak to w życiu bywa. Pojawiają się tragedie. Straciliśmy Virgila. I w ten sam dzień pomogłam rannym agentom z akcji w szpitalu. Jeden z nich był bardzo podtruty.
-Musiał dostać mocną toksyną.
-Najwyraźniej. Pomożesz mu?
-Jasne. Już się za to…
-Co pani tu robi?
Nie kryłam się z metodami. Nawet nie czułam strachu, gdyż miałam przeczucie, że ten facet sam z nich korzystał. Miałam rację.
-Został poważnie otruty. Jestem toksykologiem.
Pokazałam mu plakietkę z FBI. Od razu patrzył na mnie inaczej.
-Powie pan to komuś?
-Nie jestem kapusiem. Poza tym, sam też ukrywam swoje działania jak tylko mogę.
-Czyli nie jestem sama.
Podałam odtrutkę, a on zaciekawiony ciągle wpatrywał się we mnie. Mąż był nieco poirytowany tym, ale dopiero potem zdał sobie sprawę, że ta obserwacja miała jakiś dobry cel. Przekonałam się o tym, kiedy zapytał wprost.
-To ty wtedy ratowałaś tego mężczyznę z ostrą niewydolnością serca.
Kiwnęłam tylko głową.
-Gratuluję odwagi.
-Dzięki czemu mnie wywalili. Jasne. Drobiazg.
-Ja tam nigdy nie pracowałem w karetce. Od razu rzuciłem się do szpitala. Zresztą, pokażę ci coś. Może cię zainteresować.
Rick został przy agencie, a ja poszłam wraz z lekarzem. Nie wiedziałam dokładnie w jakim celu mnie prowadził. Trafiłam na oddział o którym nawet nie miałam pojęcia, że istnieje. Cyberchirurgia. Oniemiałam na widok zaawansowanej technologii u pacjentów. Jeden z nich miał coś w rodzaju rozrusznika serca. Młody dzieciak.
-Ho Yinsen. Cybermedycyna.
-Victoria Bernes. Toksykologia.
Podaliśmy sobie ręce na znak zawarcia przyjaźni. Nigdy nie marzyłam o tym, że zajdę tak daleko, a tu proszę. Co za niespodzianka. Ho został moim mentorem, ucząc o rozmaitych przypadkach. Poznałam także budowę implantu, protez kończyn, a nawet i samych organów. Kolejne lata fundowały mi coraz to lepsze niespodzianki, zaś moje ciało rozpadało się od środka.
W trakcie jednego z dyżurów na cyberchirurgii straciłam przytomność. Po przebudzeniu ledwo mogłam mówić, a sił nie miałam na nic. Myślałam wtedy o najgorszym. Napisałam przyjacielowi w notesie co się ze mną działo.
„Moje układy się niszczą. Siadła odporność. Wszystko przez przeszłość, bo wiele razy eksperymentowałam na sobie.”
-No i widzisz co cię spotkało, Victorio? Nie jest z tobą dobrze, a ja nie wiem, jak ci pomóc.
Oboje załamywaliśmy ręce. To było silne zatrucie wszelkimi lekami. Zdecydowaliśmy, że nie będzie żadnych stosował, a krew będzie oczyszczona. Od tego się zaczął proces naprawy. Nie zliczyłam wtedy, ile razy mdlałam z wycieńczenia. Niemal co godzinę. Dostałam surową lekcję na przyszłość.
Tydzień zmagań ze zniszczonym organizmem wystarczył na odbudowanie odporności. Ciągle dostawałam kroplówki ze substancją wspomagającą regenerację.
-Dziękuję ci, Ho.
-Już więcej tak nie rób, jasne? Inaczej dostaniesz manto od Ricka.
-Już się boję.
Uśmiechnęłam się do niego żywsza, wstając z łóżka. Wyniki miałam dobre, dlatego od razu wróciłam do pracy. Mimo naprawy odporności pojmowałam fakt, iż sytuacja może się powtórzyć. Ryzykowałam dla dobra pacjentów czy przyjaciół. Taka byłam zawsze. I zawsze będę, ponieważ ratuję za wszelką cenę, wszelkimi środkami, wszelkimi metodami, by ocalić życie. To cała ja. Dobrze mi z tym.
KONIEC

~~~~***~~~~
I tak mija kolejna rocznica pisania. Uznaję, że nowe inicjatywy są dobrą ścieżką dla tego bloga. Jednak wszystko co dobre kiedyś się kończy. Mam nadzieję, że szybko was nie zostawię ;)

Opowiastka na dobranoc (z dedykacją dla Tusi)

0 | Skomentuj







Dawno, dawno temu, w pewnej magicznej krainie znajdowała się chatka czarodziejki o imieniu Patricia. Wrzucała do kociołka składniki, aby przyrządzić magiczny wywar.



-Ogon chimery, żabie oko, pióro feniksa i na koniec… ząb orka- wyliczyła wszelkie składniki i zaczęła je mieszać ze sobą.

Po chwili, w pomieszczeniu unosił się zapach, który nie pachnął zbyt przyjemnie. Dla lepszego efektu dodała parę ziół z elfiej krainy.

-I od razu lepiej- poczuła przyjemniejszą woń.

Całą zawartość wlała do fiolki, a następnie delikatnie nią wstrząsnęła. Zielony kolor zmienił się na delikatny fiolet.



Sporządzoną miksturę włożyła do małej torby wykonanej ze skóry. Tam również schowała księgę zaklęć, ponieważ tam, gdzie miała wyruszyć, magia była potrzebna.

Kiedy opuściła chatkę, zaczarowała klamkę, aby złe stworzenia unikały tego miejsca. Potem jedynie spojrzała na domeczek po raz ostatni.



-Czas zmierzyć się z przeznaczeniem- powiedziała do siebie, a następnie wyruszyła w głąb lasu.

I tak szła przed siebie, uważając na kamienie czy wielkie korzenie. Ostrożnie stąpała po ziemi, aż upadła na śliską powierzchnię.

-Czyli już tutaj zaczyna się lód?- spytała samej siebie.

Wyjęła fiolkę, wylewając jej zawartość na zimne podłoże. Po chwili, lód stopniał. Mogła iść dalej.

Nagle dostrzegła kogoś w oddali. Był to niejaki książę Anthony.



-Witaj, czarodziejko. W czym mogę pomóc?- ukłonił się przed nią jak na mężczyznę przystało.

-Zbieram drużynę, gdyż moim zadaniem jest powstrzymanie wiedźmy od wiania zimnym chłodem na naszą krainę- wyjaśniła niezbyt skomplikowanie, a słowa jakie powiedziała nie zawierały ani jednego kłamstwa.

-W takim wypadku, ja jako potomek Starków z wielką przyjemnością potowarzyszę w twojej przygodzie- spojrzał w jej oczy, uśmiechając się szczerze.

W ten oto sposób nie musiała bać się ciężaru jaki spoczywał na jej losie. Przeszli drewnianym pomostem, kierując się do krainy elfów. Im dłużej szli, tym większe zimno kradło ciepło słońca.



-Nie przeziębisz się w tych cienkich szatach?- zapytał zatroskany wojownik.

-Nie martw się. Przywykłam do chłodu- odgoniła jego troski, idąc dalej.

Przemierzali kolejne odcinki drogi, dotykając na wpół zmarzniętej kładki, aż dotarli do celu. Na swojej drodze spotkali elfa.



-Witajcie w krainie elfów. Co was tutaj sprowadza?- zadał im pytanie, włączając w to ciekawość.

Czarodziejka ukłoniła się przed jego obliczem, ponieważ wiedziała, że władał tą częścią ziem.

-Władco elfów, ja jako czarodziejka Patricia chciałabym prosić o pomoc, aby razem zmierzyć się z wiedźmą, która niebawem zamrozi każde królestwo.

-Powstań, czarodziejko- poprosił ją, a ona wysłuchała go.

-Pomożesz nam?- dopytała dla pewności.

-Oczywiście, lecz potrzebujemy większej siły ognia.

Przed nimi pojawiła się sowa, która strzegła elfów.



-Ta sowa będzie naszym drogowskazem, abyśmy nie zgubili się w tej oto wędrówce- wyjaśnił.

-Więc gdzie teraz mamy iść?- odezwał się książę do magini.

-Tak jak powiedział król. Potrzebujemy większej siły- stwierdziła, idąc za magicznym stworzeniem.

Cała trójka podążała za śladem sowy. Ponownie dostrzegli noc, a lampy oświetlały im drogę.



Każda część krainy żyła innymi prawami, dlatego po opuszczeniu krainy elfów, ponownie na niebie zagościł księżyc w pełni. Anthony był zaintrygowany motywami czarodziejki. Odważył się zapytać wprost.

-Dlaczego podjęłaś się takiego zadania?

-Ponieważ tak jest mi pisane w przepowiedni- przyznała, tworząc ręką coś na kształt pierścienia.

W środku niego znajdowały się słowa. Ożywiły się przez dotknięcie.



Ciepło straci słońce

lód zamrozi krainę

A za ogień chwycą wybrańce

Chociaż przeszkód będzie wiele

Lecz czasu również pozostało mało

To z mocą jedności złu zapobiegnie




Po tych słowach, okrąg zgasł i ulotnił się wraz z każdym wyrazem.

-Chyba już nie masz wątpliwości, co do mojego celu, książę?- spytała, licząc na pozytywną odpowiedź.

-Teraz już rozumiem wagę twojego przeznaczenia. To wielka odpowiedzialność, ale mimo to, czuję się zaszczycony, że mogę brać w tym udział- przyznał szczerze, ciesząc się z wyboru takiej, a nie innej drogi.

Światło lamp z poprzedniej drogi zakończyło się. Znaleźli się u wróżek. Ta kraina jeszcze promieniała ciepłem.



Wioska wydawała się być pusta. Nie dostrzegli ani jednego skrzydlatego stworzenia. Jednak roślinność wyglądała na zadbaną.

-Tu nie powinny być wróżki?- zapytał zaniepokojony elf.

-Widocznie ukryły się. Jednak może na kogoś się natkniemy- liczyła na znalezienie kolejnych sojuszników do walki.

-Kto śmie zakłócać mój spokój?!- krzyknęła istota z błękitnymi oczami, które świeciły się w oddali.

Odważnie podeszli bliżej, żeby wiedzieć czy mieli do czynienia z kimś dobrym. Dostrzegli kryształowego smoka.



Czarodziejka wytworzyła niewielką kulę światła, aby dostrzec ruchy stworzenia.

-Przepraszamy, że ci przeszkadzamy, ale pomocy potrzebujemy- wytłumaczyła na tyle spokojnie, aby nie denerwować istoty.

-Macie ważny cel, prawda? Śmiem twierdzić, iż zamierzacie stopić lód- odczytał ich myśli, a jego oczy błysnęły przepięknym blaskiem.

-Czy wiesz kto jeszcze może nam pomóc w naszych zamiarach?- zapytał książę.

W odpowiedzi zionął ogniem, wskazując drogę.

-Idźcie na północ. Strażniczki przyjdą wam z pomocą.

W jednej chwili pojawiło się w drzewie przejście. Bez wahania przeszli na drugą stronę.



Rozglądali się, szukając strażniczek. Jednak doskwierał im ziąb, gdyż każdą odwiedzoną krainą zbliżali się do terenu wiedźmy. Patricia wykreowała ognistą pelerynę, dając członkom wyprawy przyjemne ciepło.

-Nie parzy. Nie musicie się bać- zapewniła czarodziejka.

Niespodziewanie w jeziorze wyłoniła się postać. Była żywiołem wody.



-Jestem strażniczką wody. Doszły mnie słuchy, że potrzebujecie mocy do pokonania zła.

-Zgadza się. Czy użyczysz nam swojej siły?- poprosiła magini w imieniu wszystkich.

-Byłoby błędem nie reagować w obliczu zagrożenia. Jednak zanim zgodzę się z wami pójść, muszę zapytać reszty sióstr.

Zgodzili się na tę decyzję i razem wyruszyli za nią. Kolejną z sióstr była strażniczką ziemi.



-Siostro, dawno cię tu nie widziałam. I widzę, że masz ze sobą gości. Czy mogę wiedzieć, co was sprowadza na łono natury?- spytała, chociaż bardziej radowała się widokiem swojej krewnej.

-Musimy ich wesprzeć w walce. Tu chodzi o dalszy los naszej krainy- powiedziała jej, ostrzegając.

-Hmm… To faktycznie poważna sprawa. Nie chcę, żeby cała przyroda była skuta lodem.

Wstała z kłody, idąc po następną z sióstr. Jej otoczenie znajdowało się w zniszczonym lesie. Cały płonął.



-O! Widzę, że prawie całe rodzeństwo w komplecie. W dodatku z gośćmi- uśmiechnęła się do nich, a sowa, która była drogowskazem, przyjrzała się zwierzęciu o tych samych mocach jakie ona posiadała.

-Zgodziłyśmy się im pomóc, ale wystarczy jedno słowo niezgody i nasz czar nie zadziała- stwierdziła poważnym tonem.

Strażniczka ognia krótko zastanawiała się nad odpowiedzią, aż wydusiła z siebie.

-Pomogę na tyle ile będę w stanie.

Sowa powróciła do nich, prowadząc do ostatniej z sióstr. W mgnieniu oka znalazły się kilkaset metrów nad ziemią, a wszystko to przez magię puchacza.



-Witajcie w moim królestwie- przywitała się z przybyszami.

-Brakuje nam czasu na rozmowy. Zapytam cię w imieniu nas wszystkich. Czy zechcesz użyczyć swej potęgi dla dobra krainy?- zapytała strażniczka wody.

-Jeśli chodzi o dobro krainy, to nie mam innego wyboru. Muszę podzielić się moją mocą, gdyż bez jednego żywiołu czar będzie niepełny- wyraziła zgodę.

-W takim razie musimy się połączyć, siostro, ale do tego przyda się też dodatkowa para rąk- spojrzała strażniczka ziemi na Patricię oraz na króla elfów.

Magowi poczuli się nieco nieswojo przez te spojrzenie. Jednak zdecydowali się wysłuchać tego, co mieli do zrobienia.

-Znacie magię, dlatego będziecie w stanie to zrobić.

Strażniczka ognia zaczęła im tłumaczyć co mają do zrobienia, aż przeszli do zaklęcia.



Siostry ustawiły się w kręgu, łącząc dłonie. Elf posypał pyłem wokół ich stóp, natomiast magini miała za zadanie zebrać ich moc w jeden punkt.

-Ziemia, powietrze, ogień i woda. Niech żywiołom magii nie będzie szkoda. Złączcie się i niech odrodzi się życie. Niech swoją mocą rozjaśni mrok.

Jednym ruchem ręki skumulowała całą moc w kuli, która uformowała legendarne stworzenie. Powoli rosło, rozwijając swe płomienne skrzydła.

-Powstań, feniksie!



Ptak wszedł w ciało czarodziejki, dając jej przypływ mocy. Lekko uniosła się nad ziemią i upadła. Książę podszedł do niej ze zmartwieniem.

-Wszystko gra, czarodziejko?

-Oczywiście, ale nigdy nie czułam takiej potęgi- obróciła się wokół własnej osi, ciesząc się z sukcesu czaru.

-Więc co teraz?

-Ruszamy na zamek. Pora przywrócić ciepło w krainie.

Przekształciła się w feniksa i wraz z sową prowadziła mężczyzn do ostatniego punktu podróży, czyli wielkiej potyczki między dobrem a złem.

Tymczasem w zamczysku wykutym z lodu, wiedźma przyglądała się kryształowej kuli.



-A więc dotarli tak daleko? Hmm… Chyba czas wziąć sprawy w swoje ręce.

Dotknęła kuli, budząc swych obrońców ze snu.

-Teraz to dopiero zacznie się zabawa- zaśmiała się złowrogo i z ciekawością obserwowała poczynania drużyny czarodziejki.

Po dość długiej wędrówce, ich stopy stanęły na śniegu. Peleryny zniknęły, gdyż mróz je zniszczył. Mimo tego, nie zamierzali się poddać. Patricia powróciła do zwykłej postaci i przemówiła do wojowników.

-Macie ostatnią szansę na wycofanie się. Później już nie będzie odwrotu.

-Nie zawrócę. Choćbym miał skonać, chcę być u twego boku- zaparł się Anthony.

-Cokolwiek się stanie, również nie pożałuję tej decyzji.

Więcej nie tracili czasu, pokonując ostatni odcinek drogi.



Ledwo przeszli przez lodową jaskinię, a sowa ulotniła się.

-Pewnie wróciła do wioski. Za długo nie może być poza nią. W końcu jest jej strażnikiem- uspokoił ich król.

-Chyba nie tylko oto chodzi. Patrzcie!- krzyknęła na ostrzeżenie, bo spod powierzchni wyrosły golemy.



-A wy dokąd? Nie pozwolimy skrzywdzić naszej pani- odezwały się chórem, otaczając ich.

Mieli przewagę liczebną, a wzrost pięciu bestii sięgał ponad trzy metry. Cała trójka przygotowała się do ataku. Anthony wyjął miecz z pochwy, król sięgnął po własny oręż, a czarodziejka wyjęła księgę zaklęć z torby. Rozpoczęła się walka, która została rozstrzygnięta w kilka sekund. Ogień Patricii stopił połowę golemów, a płynne cięcia miecza pozbawiły dwóch głów. Ostatni cios zadał elf, wbijając magiczne ostrze prosto w serce. Jednak wiedźma nie skapitulowała. Kolejne monstra zaatakowały drużynę.

-Teraz mi nie uciekniecie- uśmiechnęła się diabelnie, patrząc na drugie starcie.

Po raz kolejny z łatwością powalili przeciwników, stosując te same metody, co poprzednio. Whitney wściekła się. Wyszła z zamku, wychodząc im naprzeciw.



-Zgaszę was opór tu i teraz. Pożegnajcie się z życiem!

Zaczęła rzucać lodowymi odłamkami, a uniki były wręcz niemożliwe. Książę stanął w ich obronie, przyjmując większość ran na siebie. Kobieta zaśmiała się wniebogłosy, czując nadchodzący triumf.

-Nie!- krzyknęła czarodziejka, tworząc kulę ognia.

Atakowała każdy odłamek, stapiając przed dotknięciem ich ciał. Elf wytworzył osłonę z liści, dzięki czemu mogli ochronić się przed zimnym żywiołem.

-Oj! Nic wam to nie da- stwierdziła z głupim uśmieszkiem, zwiększając ilość lodowych fragmentów.

Magini odpowiedziała czarem zmiany w feniksa. Wzleciała wysoko w powietrze, topiąc lód.

-Nie. Nie!- krzyczała wiedźma, zwiększając moc.

Zaprzestała ataku, zmieniając się w smoka.



-Teraz możesz się ze mną mierzyć- zionęła błękitnym płomieniem w lewe skrzydło ptaka.

Kobiety walczyły w przestworzach, uderzając swoimi mocami. Feniks wirował wokół gada, łopocząc skrzydłami, a ogień rozprzestrzeniał się na wszelkie strony.

-To na nic, magini. Jestem silniejsza!- wykorzystała potężny ogień, aż ptak zleciał w dół.

-Czarodziejko!- krzyknął książę, starając się ją złapać.

W porę elf wytworzył sieć z pnączy. Kobieta spadła na nią, ale nadal się nie przemieniła. Wstała o własnych siłach, formując ogniste motyle.

-Lećcie i stopcie ten chłód. Lećcie i dajcie nam ciepło. Lećcie do góry. Przynieście nam zwycięstwo!

Z piór wypadła spora ilość płomienistych stworzeń. Natychmiast zaatakowały smoka.



Miliony motyli otoczyło bestię, rozpalając ją od wewnątrz. Wiedźma wyła z bólu, tracąc moc.

-Niee! Aaa!- po raz ostatni wrzasnęła z bólu, aż roztopiła się.

Patricia powróciła do ludzkiej formy, patrząc z pozostałymi jak zamek topi się. Słońce ponownie pojawiło się w pełnym świetle.



Cała trójka spoglądała na słońce, które chyliło się ku zachodowi. Kobieta podziękowała im za pomoc.

-Jestem wam wdzięczna, że mi pomogliście. Gdyby nie wy, wiedźma nadal mogłaby szaleć z mrozem- ukłoniła się przed nimi.

-To był zaszczyt, bo pozwoliłaś nam towarzyszyć w tej wędrówce- wyraził swą wdzięczność król.

-A ja cieszę się, iż mogłem spotkać tak wspaniałych ludzi na swej drodze- również podziękował książę.

I w ten oto sposób cała kraina ponownie poczuła przyjemne ciepło, zaś lód odszedł w zapomnienie. Przepadł wraz ze złem wiedźmy.



Wszyscy żyli długo i szczęśliwie.



Koniec.

---***----
To już ostatnia historia na tym blogu. Może w tym roku a może i ostatnia w ogóle. Tak czy owak, jutro Sylwester. Czas na pożegnanie.

Po co atakować jedną osobę, skoro można wszystkie?

0 | Skomentuj


Jak zwykle odbywały się zajęcia z fizyki. Wszyscy skupiali się na nauce. Jednak Tony miał z tym problem. Czuł się fatalnie z minuty na minutę. Nikogo nie martwił, gdyż sam myślał, że to pewnie przez implant, a taki stan rzeczy nie był niczym nadzwyczajnym. Wielokrotnie mu się zdarzało. Z trudem oddychał, trzymając się za klatkę piersiową. Rhodey z Pepper słyszeli, że działo się z nim coś niepokojącego.

Rhodey: Pewnie musi naładować implant.
Pepper: A co jeśli to coś poważnego? Rhodey, nie możemy tego olać.
Prof. Klein: Czy kółko dyskusyjne się skończyło? Tak? To słuchać, bo to co mówię będzie obowiązywało na teście.
Rhodey, Pepper: PRZEPRASZAMY!

Chłopak skłonił się do zaprzestania rozmów z przyjaciółką. Nawet nie słyszeli żadnych dźwięków z tyłu, które mogły świadczyć o czymś niebezpiecznym. Jednak Anthony nadal cierpiał. Nie potrafił oddychać, aż zaczął się dusić. Próbował zachować spokój, lecz nie było to dla niego łatwe.
Gdy Rhodes chciał się odwrócić, usłyszał potężny huk.

Rhodey: Tony!

Natychmiast do niego podbiegł, a następnie przyłożył ucho do klatki piersiowej. Był przerażony.

Rhodey: Nie oddycha! Niech pan wezwie pogotowie!
Prof. Klein: Już to robię, ale proszę zachować spokój i udzielić pierwszej pomocy.

Rhodey bez większego namysłu przystąpił do reanimacji. Uciskał, starając się przywrócić krążenie.

Rhodey: No dalej, Tony. Walcz. Nie umieraj mi tu!

Pozostała część klasy jedynie obserwowała jego działania co wręcz irytowało nastolatka. Nauczyciel kazał im wyjść z sali, jeśli nie mają zamiaru pomóc, a jedynie patrzeć. Pepper nie wiedziała co o tym myśleć. Nie mówiła nic, a przecież była największą gadułą w klasie.
Gdy Klein zadzwonił pod odpowiedni numer, zaczął podawać informacje.

Prof. Klein: Potrzebuję karetki do Akademii Jutra. Mam nieprzytomnego ucznia z chorym sercem. W tej chwili trwa reanimacja.
Rhodey: Oddycha!
Prof. Klein: Udało się przywrócić krążenie, ale nadal nie reaguje. Jak długo musimy czekać?

Dyspozytor określił czas do dziesięciu minut. Dłużej nie rozmawiał z nim i prosił o uzbrojenie się w cierpliwość.

Rhodey: Za ile będą?
Prof. Klein: Dziesięć minut. Najważniejsze, że żyje.
Pepper: Rhodey, mogę cię na słowo?
Rhodey: Ale ktoś musi być przy nim.
Prof. Klein: Spokojnie. Ja go przypilnuję. Możesz odpocząć.

Przyjaciel wstał od chorego i podszedł do rudej, gdzie stała.

Rhodey: Pepper?
Pepper: Wiedziałeś, że tak będzie?
Rhodey: Nie. Nic na to nie wskazywało.
Pepper: A wczoraj? Nie zachowywał się jakoś inaczej?
Rhodey: Wszystko grało, Pepper. Nawet mama była zadowolona jak dobrze się trzyma.
Pepper: Jednak coś musiało się stać. Ludzie ot tak nie zaczynają umierać.
Rhodey: Wiem i też tego nie rozumiem.
Pepper: A sprawdzałeś stan implantu?
Rhodey: Zapomniałem. Bardziej skupiłem się na przywróceniu krążenia.
Pepper: Rhodey?

Zauważył, że jej spokój szlag trafił. Nie była w stanie dłużej ukrywać swoich emocji. Przyjaciel jedynie poklepał ją pokrzepiająco po ramieniu.

Rhodey: Musimy czekać.

Po minionych minutach, pojawili się specjaliści, czyli Ho Yinsen i Victoria Bernes. Zawsze zajmowali się geniuszem, dlatego wiedzieli co mają robić. Podeszli do chorego, sprawdzając odczyty z bransoletki.

Dr Yinsen: Naładowany w pełni. I był reanimowany?
Prof. Klein: Raz.
Dr Yinsen: No dobrze, a czy wcześniej pojawiły się jakieś objawy?
Prof. Klein: Niezbyt widziałem, ale on coś wie.

Wskazał na histeryka, który wraz z gadułą zbliżył się do lekarzy.

Prof. Klein: Rhodey, czy Tony zachowywał się dziś jakoś inaczej albo przez ostatnie dni? Jakieś niespodziewane wypadki?
Rhodey: Nie. Nic takiego nie było.

Ho doskonale znał sekretne życie Tony'ego jako bohatera Nowego Jorku. Wiedział, iż każda walka niosła ze sobą jakieś rany oraz ryzyko życia. Jednak nie znalazł żadnych blizn ani też ran, zaś mechanizm działał jak należy.

Dr Yinsen: No to zabieramy go do szpitala. Tam przeprowadzimy badania i znajdziemy przyczynę.
Rhodey: Możemy jechać z wami?
Dr Yinsen: Niestety, ale nie. Możecie dołączyć później.
Dr Bernes: Nie bójcie się. Zajmiemy się nim jak należy.

Victoria pocieszyła ich, aby nie myśleli negatywnie. Zabrali chorego do pojazdu, podpinając do przenośnego kardiomonitora, a na twarz dali mu maskę tlenową. Kobieta usiadła za kierownicą, lecz jej partner został przy Starku, kontrolując funkcję życiowe. Włączając w to działanie sztucznego serca.
Gdy wyruszyli w drogę, Yinsen ponownie zbadał ciało nieprzytomnego, szukając przyczyny tak złego stanu zdrowia.

Dr Bernes: Nie trap się teraz nad tym, Ho. Jak dojedziemy do szpitala, wtedy zrobimy mu pełną diagnostykę.
Dr Yinsen: Może i tak, ale coś mi tu nie gra.
Dr Bernes: Nie powiedzieli czegoś?
Dr Yinsen: Nie, nie! Byli szczerzy, a poza tym, znamy ich drugie życie.
Dr Bernes: A skoro o nich mowa, to już jadą za nami.
Dr Yinsen: Heh! Cierpliwością nie grzeszą.

Zaśmiał się, ale tylko przez chwilę. Lekarka zauważyła w lusterku jakieś auto. Zjechało z drogi i uderzyło w drzewo. Natychmiast skontaktowała się z centralą, powiadamiając o wypadku. Podała wszelkie informacje, aby wiedzieli, z czym mogą mieć do czynienia.
Gdy zakończyła rozmowę, zatrzymała karetkę na poboczu.

Dr Yinsen: Co robisz? Mieliśmy jechać prosto do szpitala.
Dr Bernes: Mamy kolejnych rannych.
Dr Yinsen: Jak to?
Dr Bernes: Bierz sprzęt i idziemy!

Nalegała na posłuszeństwo, choć zazwyczaj Yinsen wydawał rozkazy. Tego dnia kolejność zmieniła się. Wzięli torby i podbiegli do rannych. Wyciągnęli z samochodu dwie osoby.

Dr Bernes: Brak złamań.
Dr Yinsen: U niej to samo. Dziwna sprawa.
Dr Bernes: Połóżmy ich tu.

Wskazała na bezpieczne miejsce z dala od zagrożeń. Sprawdziła funkcje życiowe poszkodowanych. Oboje dusili się co nie wróżyło nic dobrego. Podali im tlen przez maskę.

Dr Bernes: Nie mają chorego serca, a objawy całej trójki ze sobą się zgadzają.
Dr Yinsen: Też mnie to zastanawia. W takim wypadku mamy do czynienia z zagrożeniem na większą skalę.
Dr Bernes: Co robimy?
Dr Yinsen: Zareagowaliśmy w odpowiednim momencie. Teraz pozostało nam tylko czekać, aż ich zabiorą.

Kwadrans później, drugi zespół ratowników zabrał rannych z wypadku. Kobieta ponownie usiadła za kółkiem, jadąc w odpowiednie miejsce. Dojazd nie zajął im zbyt długo i bez zwlekania z czasem zabrali geniusza na podstawową diagnostykę. Zbadali krew, wykonali prześwietlenie klatki piersiowej oraz sprawdzili stan serca poprzez inne badania. Położyli chłopaka w sali obserwacji, żeby mieć na niego oko.

Dr Yinsen: Nie ruszaj się stąd. Zaraz wrócę.
Dr Bernes: Dzwonisz do Roberty?
Dr Yinsen: Powinna wiedzieć co się stało. Wiem jak bardzo tego nie znosi, ale nie będę jej utrzymywać w niewiedzy.
Dr Bernes: A czy ja coś mówię? Dzwoń. Ja się nim zajmę.
Dr Yinsen: Trzymam cię za słowo.

Powiedział z powagą, wychodząc z sali. Wybrał numer do prawniczki. Wystarczył jeden sygnał, żeby odebrała. Nie zdziwił się na brak zachwytu z jej strony.

Dr Yinsen: Wiem, że tego nienawidzisz. Jednak musisz wiedzieć co się stało.
Roberta: Chodzi o Tony'ego?
Dr Yinsen: Rhodey też. W sumie, to nawet i Pepper.
Roberta: Boże! Co za dzieciaki! Co oni zrobili?!
Dr Yinsen: Roberto, nie krzycz. Sytuacja jest pod kontrolą. Żyją.
Roberta: A coś więcej mogę wiedzieć?
Dr Yinsen: Sam chciałbym znać przyczynę, lecz jeszcze nic nie znalazłem. Wiem tylko, że cała trójka musiała być wystawiona na czegoś działanie.
Roberta: Masz jakiś pomysł co to może być?
Dr Yinsen: Na chwilę obecną muszę zapoznać się z wynikami. Będę cię informować na bieżąco.
Roberta: I tak tam pojadę.
Dr Yinsen: Roberto...

Nie zdołał dokończyć, gdyż rozłączyła się. Na szybko zrobiła porządek na swoim stanowisku pracy, a następnie wyszła, jadąc do szpitala. Tego co zawsze.
Podczas kiedy Yinsen sprawdzał wyniki, wjechały nosze z rannymi. Również trafili na ten sam oddział co Tony. Dzięki temu mogli na spokojnie przejrzeć dane zebrane z wypadku oraz wszelkie wyniki z pierwszego wezwania.

Dr Bernes: Mieli ten sam spadek tlenu. Czyżby zatrucie?
Dr Yinsen: Jest to prawdopodobne, chociaż...
Dr Bernes: Chociaż co?
Dr Yinsen: Musieli być na nią wystawieni w tym samym czasie.
Dr Bernes: No tak. To ma sens.

Niespodziewanie obudziła się Pepper. Była przerażona, dlatego lekarka podała środek na uspokojenie przez kroplówkę.

Dr Bernes: Spokojnie. Nic ci nie grozi. Już jest dobrze.
Pepper: Co... Co się stało?
Dr Yinsen: Mieliście wypadek. Kojarzysz może czy była jakaś trucizna w szkole? Jakiś dym albo jedzenie o dziwnym smaku?
Dr Bernes: Ho, co ty sugerujesz?
Dr Yinsen: Muszę obalić jedną teorię... Przypominasz coś sobie?
Dr Bernes: Nie bój się. Waszym życiom już nie powinno nic zagrażać.

Uspokoiła ją, a mimo to nadal była zestresowana. Ciągle miała przed oczami jak Rhodey reanimował Tony'ego. Jednak wróciła myślami do tamtego miejsca, starając się pomóc lekarzom.

Pepper: Nie pamiętam. Chyba nie było. Nie widziałam nic podejrzanego, a jeśli coś było, to ktoś musiał działać w ukryciu.

Taka odpowiedź nie zachwyciła specjalisty. Zadzwonił do wychowawcy nastolatków. Nie miał czasu na miłą pogawędkę. Potrzebował informacji, od których zależał los trzech osób. Mężczyzna z lekkim niepokojem odezwał się po drugiej stronie.

Prof. Klein: Mówi Abraham Klein. Czy coś się stało?
Dr Yinsen: Mówi dr Ho Yinsen. Dzwonię ze szpitala, aby zapytać się czy widział pan jakąś truciznę w szkole? Może coś wzbudzającego podejrzenia?
Prof. Klein: Hmm... Chodzi o Tony'ego Starka?
Dr Yinsen: Nie tylko, ponieważ dwie inne osoby również mają objawy zatrucia. Z tego też powodu pytam się.
Prof. Klein: Cóż... Gdyby było coś niepokojącego, odwołałbym zajęcia.
Dr Yinsen: A czy jacyś uczniowie mają jakieś dolegliwości?
Prof. Klein: Nie. Nic z tych rzeczy.
Dr Yinsen: Dziwne.
Prof. Klein: Doktorze, czy oni wyzdrowieją?
Dr Yinsen: Proszę się nie martwić. Robimy co się da, a bez znania przyczyny można działać przeciw objawom... Przepraszam za przeszkodzenie w lekcji. Miłego dnia.

Rozłączył się, powracając do chorych. Lekarka była ciekawa czy czegoś się dowiedział, a on jedynie był bezradny.

Dr Bernes: Hej! Wszystko gra?
Dr Yinsen: Nie wiem. Muszę pomyśleć.

Wyszedł na zewnątrz, kierując się do swojego gabinetu. Nie potrafił myśleć. Usiadł przy biurku z wynikami. Dogłębnie je analizował. Szukał luk.

Dr Yinsen: Może coś przeoczyłem. Coś oczywistego?

Zapytał samego siebie, szukając odpowiedzi. Ledwie minęło pięć minut, a z przemyśleń wyrwał go dźwięk pagera. Od razu wziął papiery i przyszedł do sali. Nie ukrywał zdziwienia, widząc całą trójkę przytomną. Nadal coś mu nie pasowało, ale myśli zachował dla siebie. Błądził w nich co zauważyła jego partnerka. Zmartwiła się.

Dr Bernes: Hej! Dobrze się czujesz?
Dr Yinsen: Musimy pogadać.
Dr Bernes: Przecież gadamy.
Dr Yinsen: Ale nie tu!

Szarpnął za jej rękę, wyprowadzając za drzwi. Kobieta nie pojmowała zachowania przyjaciela. Zaczynała się bać.

Dr Bernes: Ho, to nie jest śmieszne. Co się dzieje?
Dr Yinsen: Nie rozumiem tego. W szkole nikt nie zachorował poza tą trójką. To naprawdę przechodzi ludzkie pojęcie.

Próbował nie podnosić tonu, chociaż był poddenerwowany całą sprawą.

Dr Bernes: Przyznaję ci rację.
Dr Yinsen: Nie rozumiem.
Dr Bernes: Co do otrucia.
Dr Yinsen: Ale wtedy cała klasa musiałaby mieć te same objawy.
Dr Bernes: Niekoniecznie.

Pokazała mu karty z wynikami. Na pierwszy rzut oka nie widział nic podejrzanego. Jednak partnerka była taka miła i zaznaczyła nieścisłość markerem.

Dr Bernes: Trucizna musiała wpłynąć na organizm od środka. Prawdopodobnie zalega w płucach. Stąd trudności z oddychaniem, a w przypadku Tony'ego, to utrudniona praca rozrusznika serca.
Dr Yinsen: Sprawdzałem implant. Jest w porządku.
Dr Bernes: Ogólnie działa, ale toksyna musiała dotrzeć blisko serca, osłabiając działanie urządzenia. Zastosujmy komorę.
Dr Yinsen: Niby to wszystko ma jakiś sens, ale to co proponujesz, to za duże ryzyko. Eksperymentalna technologia, która nie przeszła nawet testów.
Dr Bernes: Ho, musimy zaryzykować. Jeśli tego nie zrobimy, mogą umrzeć!
Dr Yinsen: Dobra, dobra. Nie krzycz. Przekonałaś mnie. Zrobimy to.

Z pomocą personelu medycznego zabrali chorych do komory. Od razu przyjaciele zaczęli ze sobą rozmawiać. Nawet nie pomyśleliby, że ktoś ich podsłuchuje a gapienie się na kartki było jedynie przykrywką. Bez skrępowania wymienili swoje myśli.

Pepper: Mówię wam. Whitney znowu się na nas mści.
Tony: Przecież... Przecież obiecała, że...
Rhodey: Szczerze? Obiecać sobie może. Jednak uderzyła w nas wszystkich?
Tony: Zwykle mnie atakuje.
Pepper: Och! Whitney to suka, która wykorzysta każdą okazję, aby zaatakować. Nie znam innej osoby winnej.
Tony: A może się mylisz?
Pepper: Ona chce zemsty!

Lekarze zastanowili się nad ich przypuszczeniami. Mogli mieć rację, gdyż Madame Masque sprawiała wielokrotnie kłopoty. Zanim zdołali coś powiedzieć, w komorze rozległ się hałas. Dochodził z implantu.

Rhodey, Pepper: TONY!
Dr Yinsen: Jasna cholera! Ostrzegałem!
Pepper: Tony, oddychaj!
Tony: P... Pepper...

Nie zdołał nic więcej powiedzieć i zemdlał. Krótko po tym duszności pojawiły się u pozostałej dwójki. Wszyscy byli przerażeni.

Dr Yinsen: Wyciągnij ich!
Dr Bernes: Już idę!

Nie potrafili zapanować nad paniką. Twórca maszyny wyłączył ją, zaś Victoria otworzyła wejście, wyciągając Starka na zewnątrz. Potem wzięła drugiego chłopaka, a na samym końcu zajęła się Pepper. Poklepała ich lekko po policzku. Yinsen także sprawdził ich stan. Tylko jedna osoba odzyskała przytomność.

Pepper: O rany! Co... to było?
Dr Bernes: Ho?

Poprosiła o wyjaśnienie, a on chwycił się za głowę.

Dr Bernes: Hej! Odpowiesz mi?
Dr Yinsen: Maszyna... powieliła ilość toksyny.
Dr Bernes: Niedobrze.
Dr Yinsen: Zabierz ich do sali i daj maksymalną ilość tlenu na maskę.
Dr Bernes: A co z tobą?

Jako odpowiedz usłyszała komunikat wypowiedziany przez mini słuchawkę.

Dr Yinsen: Wezwać ochronę! Szukać podejrzanej osoby ze środkami trującymi!
Dr Bernes: Ho...

Krótko po tym otrzymał potwierdzenie od służb, iż rozpoczęli poszukiwania.

Dr Yinsen: To nie są przelewki, Victorio. Ktoś dokonał sabotażu.

Ledwo odparł ze spokojem, lecz powaga nie zniknęła z jego twarzy. Ochrona szpitala z łatwością odnalazła podejrzaną osobę. Musieli gonić ją po całym oddziale. Daleko nie dobiegła, gdyż całe wyjście zostało obstawione przez straż.

Ochroniarz: Nie masz dokąd uciec. Poddaj się i ręce na kark. Już!

Jeden z mężczyzn pozbawił sprawcy maski, biorąc ją jako dowód w sprawie. Zakuli Whitney w kajdanki, wyprowadzając do radiowozu policyjnego. Ochroniarz błyskawicznie powiadomił lekarza o aresztowaniu.

Ochroniarz: Mamy sprawcę. Możecie pracować bez obaw.
Dr Yinsen: Dziękuję.

Odetchnął z ulgą, bo mogli działać bezpiecznie. Powrócił do potrzebujących, zaś Whitney siedziała w sali przesłuchań. Milczała. Nie odezwała się ani jednym słowem do funkcjonariusza policyjnego. Na szczęście była jedna osoba, która potrafiła skłonić do gadania. Roberta Rhodes. Została zmuszona zmienić trasę i pojechać na komisariat. Usiadła naprzeciwko niej, rzucając zdjęcia broni.

Roberta: Ciekawa zabawka. Nie powiem, ale i tak ulgowo nie zostaniesz potraktowana. Próba zabicia trzech osób może się skończyć nawet dożywociem, rozumiesz? Masz dopiero siedemnaście lat i chcesz resztę życia skończyć za kratkami?
Whitney: Dobra. Przyznaję się. Zrobiłam to! Wie pani czemu? Bo nigdy nie mogę być szczęśliwa! Stark mnie zniszczył! Zrujnował całe moje życie!
Roberta: Dlatego musiały ucierpieć trzy osoby? Skrzywdziłaś mojego syna. Nie odpuszczę ci tego.
Whitney: Musiałam! Dla lepszej sprawiedliwości! Niech wszyscy cierpią! Zasłużyli sobie na to!
Roberta: O! Naprawdę? Więc ty też masz swoją karę. Dożywocie.
Whitney: Co?! Nie! Nie może pani!
Roberta: Ja nie, ale sąd już tak.

Nastolatka waliła z furią w stół, krzycząc z wielką nienawiścią. Prawniczka zostawiła ją w spokoju i pojechała zobaczyć się ze swoimi pociechami. Akurat miała po drodze, więc zaparkowała auto na parkingu, a następnie znalazła doktorka, który stał przed salą. Przez przezroczyste drzwi widziała dzieciaki. Tylko Pepper leżała przytomna.

Roberta: Wybacz, że tak późno, ale musiałam coś załatwić.
Dr Yinsen: Nie szkodzi. Nigdzie ci nie uciekną.

Zaśmiał się głupawo, aż miała ochotę go uderzyć w twarz. Powstrzymała się, gdyż znała dziwaczny humor Yinsena.

Roberta: A tak na serio?
Dr Yinsen: Wkrótce wyzdrowieją.
Roberta: Nawet Tony?
Dr Yinsen: Nawet Tony. Cała trójka była zatruta dziwną toksyną, lecz sytuacja z nimi jest stabilna.
Roberta: Sprawczyni spędzi dożywocie, jeśli sąd się nie będzie nad nią litował.
Dr Yinsen: Jesteś zła, prawda?
Roberta: Skrzywdziła ich. Mogli umrzeć.
Dr Yinsen: Ale żyją.
Roberta: Bo ich uratowaliście. Dziękuję.

Uśmiechnęła się, a nawet pokusiła się o przytulenie lekarza. Mężczyzna jedynie odwzajemnił gest, dając jej wsparcie. Była im wdzięczna, bo znowu spisali się na medal. Jak to na tę dwójkę przystało.

KONIEC.

---**---

Kolejna bajeczka dla czytelniczki. Chyba wielokrotnie udowodniłam, że moja wyobraźnia nie zna granic :D
PS: To druga notka z dzisiaj, ale z racji, że rok się kończy to jest wstawiona przed nowym rokiem.

Urok wiedźmy (pisane dla Tusi na dobranoc)

4 | Skomentuj

Wersja Katari
PS: Postać Rose należy do Tusi.

Tradycyjnie w szkole wszyscy siedzieli grzecznie w ławkach. No nie wszyscy, ponieważ Rose coś knuła w swojej głowie. Coś co może zaszkodzić pewnemu osobnikowi.

Pewnie się domyślasz kto, tak więc zaczynajmy!

Tony także nie uważał zbytnio na lekcjach i po kilku minutach wyrwał się z klasy pod pretekstem pójścia do łazienki. Pepper od razu wiedziała, że wzywają blaszaka. Niechcący powiedziała to na głos co skłoniło Ro do działania. Wyszła z klasy. Szła za nim krok w krok.
Jakby była jego cieniem, a on jej nie widział. Po prostu otworzył szafkę i wyjął plecak ze zbroją. Już chciał go aktywować, lecz usłyszał jej głos. Przerażony odwrócił się. Spanikowany opuścił plecak na podłogę. 
Zapytał się dziewczyny czy zgubiła się. Głupie pytanie, ale jednak je zadał. Ro tylko się uśmiechnęła, udając zdezorientowanie.
Powiedziała, że chyba pomyliła klasy. 
Geniusz zaśmiał się i postanowił ją zaprowadzić do odpowiedniej sali. Nie zdążył chwycić za plecak, bo chwyciła go za rękę i szarpnęła.
Był skołowany. Nie rozumiał nic z tej sytuacji. Próbował zapytać, lecz oberwał z łokcia w klatkę piersiową, na co lekko skulił się z bólu. 
Rose przeprosiła, choć w duchu śmiała się diabelnie. Ten uznał, że nie będzie się gniewał i jakoś poszedł dalej z nią, nie wiedząc co będzie później, bo gdyby wiedział, cofnąłby się. 
Gdy znaleźli się przy wejściu na dach, Tony spanikował. 
Krzyknął do niej i spytał czemu idą w inna stronę jak klasy są po lewej. 
Rose tylko się uśmiechnęła, uspokajając go, że to droga na skróty. 
Wiadomo, że skłamała, bo droga na dach była jedna. Jednak Stark często znikał ze szkoły, więc nie mógł tego wiedzieć. 
No i w ten sposób dotarli na dach Akademii. Tony nie czuł się bezpiecznie. Zważywszy na wysokość dzielącą od chodnika. Bardzo wysoka. Serce przyspieszyło, a strach się nasilił wraz z bólem.
Ro poprosiła go, aby podszedł bliżej krawędzi.
Od razu spytał po co ma to zrobić, jednak poszedł.
Chyba działała jakimś urokiem na niego. 
Być może… 
Wiedźmy. 
Taa… 
Posłuchał się jej i podszedł tam. Bał się co powie mu tym razem. Na złość odezwało się przypomnienie, które bardziej go zgięło z bólu, bo implant domagał się ładowania.
Ro pomyślała, że lepszego momentu nie znajdzie do ataku.
Teraz mogła to zrobić.
Położyła głowę na jego ramieniu, patrząc mu w oczy.
Chwaliła jego geniusz oraz to, że nie może mu się oprzeć.
Powiedziała, że go kocha i nie chce, żeby skakał.
Chłopak nie ogarniał nic. 
Kompletnie stracił umysł.
Odpływał aż zatracił się w jej spojrzeniu.
Powiedział, że też ją kocha.
Ro przytuliła go mocno i lekko ucałowała w policzek.
Gdy chłopak był zauroczony, jej uśmiech zmienił się na diabelski.
Chłopak spytał się czy chciałaby gdzieś z nim wyskoczyć.
Ona odparła, że pewnie, ale raczej w zaświatach.
Szepnęła mu do ucha, a następnie swoją rękę przyłożyła do implantu.
Ściskała go mocno.
Czuł piekielny ból, bo w końcu uderzyła w jego mechaniczne serce, bez którego nie może żyć. Ściskała najmocniej jak się da, aż implant znajdował się coraz bliżej powierzchni.
Czuła jak umierał.
Jednak już nie jęczał z bólu.
Poddał się.
Gdy tortury dobiegły końca, wyjęła mechanizm, a on wypadł za krawędź budynku, padając na beton. Uczniowie widzieli, jak coś spada z dachu. Wszyscy podbiegli do okien i widzieli, że to Tony. Pepper krzyczała, zaś Ro jedynie się śmiała wniebowzięta. Potem już po niej żaden ślad nie został.
Koniec!

Wersja Tusi

To był dzień jak co dzień. Wstawać rano, iść do szkoły i słuchać bzdurnych i nudnych wykładów, które i tak mijają się z prawdą. Następnie po budzie wrócić do domu. Co za marnotrawstwo życia. Co ja sobie myślałam by udawać zwykłą nastolatkę… No tak… Łowcy. To oni zabili mi moją przyjaciółkę. Musiałam ich opuścić. Było zbyt bolesne, patrzeć na nich i wszędzie widzieć ją. Nie dość, że moja siostrzyczka poświęciła swoje życie by ich i mnie uratować w ostatniej bitwie to jeszcze na jej pogrzebie zaczęli się z niej wyśmiewać. Co za głupcy! Obiecałam sobie, że się zemszczę! Pożałują, że są takimi kretynami! Teraz zbliżałam się powolutku do szkoły. Nie obchodziło mnie, że się spóźnię. Mam na to wylane. Na ramieniu poprawiłam plecak i weszłam do budynku. Gdy mijałam korytarze to kątem oka widziałam jak męska część uczniów oglądała się za mną. To dobrze. Brzydotą nie grzeszyłam. Uśmiechnęłam się na tą myśl. Oczywiście z nudów flirtowałam z tymi nieudacznikami, ale byli na tyle żałośni, że ani jeden nie zwrócił na mnie uwagi. W tym momencie wchodziłam do sali. Uczniowie zamiast w ciszy czekać na wykładowczynię to gadali tak głośno jak na hali targowej. Szybko usiadłam w przedostatniej ławce i zaczęłam się bezmyślnie gapić w okno. Nauczycielka się spóźniała. To dobrze. Dziś nie mam siły nad nią stać i wysłuchiwać jej ględzenia na temat jaka to ja jestem niezdyscyplinowana. Nagle usłyszałam głosy a raczej szepty tuż za swoimi plecami. Kątem oka dostrzegłam dwójkę nastolatków. Pepper oraz Tony'ego. Ta wredna gaduła powinna iść na papugę. Gdyż jej paplanina nie miała końca. Zaś on… Jego przerośnięte ego było większe nawet od Jowisza! Moi informatorzy powiedzieli mi, że ten szatyn jest Iron Menem. Kiepski wiek by stać się bohaterem. Chociaż łowcy od dziecka uczą się zabijać demony a pierwsze wyprawy mają już wieku trzynastu lat. Nagle usłyszałam zgrzyt przesuwanego krzesła i głos blaszaka, który oznajmił wszystkim w klasie, że bardzo chcę mu się do toalety… Co za błazen! Mógłby zachować tą informację dla siebie!

– Znowu go wzywają a mnie nawet nie wziął ze sobą! – Usłyszałam zniesmaczony szept Pepper.

Uśmiechnęłam się pod nosem. Już wiem, jak zemścić się na łowcach. Szybciutko wyszłam z klasy i tak nauczycielki jeszcze nie było a ja miałam totalnie gdzieś tą lekcję. Po cichu niczym drapieżnik szłam za chłopakiem. Lata szkoleń na zabójczynię demonów nauczył mnie tego i owego. Ukryta za ścianą, patrzyłam, jak Tony wyciąga ze swojej szafki duży plecak. Teraz albo nigdy.

– Tony? – zapytałam bardzo niewinnym i słodki głosikiem, który mógłby świadczyć, że potrzebuje pomocy.

Och jak ja uwielbiałam grać na uczuciach mężczyzn. To już nie było hobby tylko zawód na pełen etat. Chłopak wyglądał na spanikowanego i puścił plecak. Słychać było, że w nim było coś dużego i ciężkiego.

– Rose, zgubiłaś się? – zapytał szatyn.

Udawałam na strasznie zdezorientowaną, ale uśmiechnęłam się delikatnie.

– Pomyliłam klasy. Zgubiłam się. Pomożesz mi? – Zaczęłam niezręcznie wyłamywać palce.

Tony zaśmiał się i rzekł:

– Oczywiście. Chodź.

Złapałam go za rękę i szarpnęłam w swoją stronę, gdy już miał chwycić plecak. Chłopak spojrzał się na mnie pytająco jakby chciał o coś zapytać. Lecz przez „przypadek” walnęłam go z łokcia w żebra. Stark aż skulił się z bólu.

– Przepraszam Tony. Naprawdę – powiedziałam przerażona. – Jaka ze mnie niezdara!

– Nic się nie stało. – Uśmiechnął się do mnie. – To jak idziemy?

– Jasne. – Odwzajemniłam uśmiech i zaczęłam iść w stronę rzekomych sali. A przywaliłam mu tylko dlatego, że już od dawna miałam prze niego kurwicę i w końcu mogłam za to się na nim wyżyć.

Wchodziliśmy po schodach na górę. Minęło trochę czasu aż blaszak się odezwał.

– Czemu idziemy w inną stronę, skoro klasy są na dole po lewej stronie. – Wyglądał na mocno spanikowanego.

– Słyszałam, że to najszybsza droga do klasy. – Uśmiechnęłam się pocieszycielsko i otworzyłam drzwi przed sobą.

Prowadziły one tylko na dach. Wyszłam na zewnątrz, zabierając go ze sobą, ale wyrwał mi się.

– Nas tutaj nie powinno być – odparł przerażony chłopak.

– Chodź do mnie, Tony. – Stałam blisko krawędzi dachu i uśmiechnęła się do niego słodko. – No chodź.

Stark niepewnie zaczął iść w moją stronę. Walczył sam ze sobą. Lecz po nie dłuższej chwili przegrał, bo już był tuż obok mnie. Nagle usłyszałam jakiś dziwny dźwięk i Tony zgiął się w pół. Następnie dotknął bransoletki na nadgarstku i znowu spojrzał mi w oczy. Zbliżyłam się do niego jeszcze bardziej. Byłam niższa o głowę. Wtuliłam się w niego.

– Tony niesamowity jest twój geniusz. Nie znam nikogo innego z taką wiedzą i umysłem – szepnęłam cicho tak by tylko on usłyszał. – Tak bardzo ciebie kocham i nie chcę byś skakał. – Spojrzałam mu głęboko w oczy. Musiałam być wiarygodna.

– Ja też ciebie kocham, Ro. – Uśmiechnął się do mnie. – Nie znam tak pięknej kobiety jak ty!

Odsunęłam się kawałek, zarzuciłam swoje ręce na jego szyję. Stanęłam na palcach i wbiłam się mu w usta. W pierwszym momencie był w szoku, ale później odwzajemnił pocałunek a nawet go pogłębił. Oderwałam się od niego by złapać oddech. Położyłam mu znowu swoją głowę na jego ramieniu. Czułam jak delikatnie głaszczę mnie po plecach. Och Tony, ale z ciebie idiota. Zaczęłam się diabelnie śmiać, ale szatyn nawet nie zwracał na to uwagi. Był już mój. Mogłam zrobić z nim to co bym chciała.

– Może tak byśmy gdzieś wyskoczyli? – zapytał.

Stanęłam na palcach i szepnęłam mu do ucha.

– Oczywiście skarbie. Tyle, że w zaświatach. – I w tym momencie położyłam swoją dłoń na klatce piersiowej tam, gdzie pod jego skórą był implant i mocno go ścisnęłam.

Chłopak wrzasnął przeraźliwie, lecz nikt tego nie słyszał. Stworzyłam wokół nas dźwiękoszczelną, niewidzialną barierę. Te krzyki słyszałam tylko ja. To była muzyka dla moich uszu. Czułam jak Stark się poddaje moim działaniom. Co za tchórz. Nawet nie walczył ze mną. Jego życie uciekało pomiędzy moimi palcami. Moja dłoń wbijała się jeszcze bardziej głęboko w jego ciało, aż znalazłam ten implant. Szybko wyrwałam mu go z piersi. Tony padł na kolana i przewrócił się poza krawędź dachu. Zaczął spadać aż uderzył o ziemie. To był nieprzyjemny widok. Zobaczyłam jak ludzie obok niego się zbiegają i usłyszałam przeraźliwy krzyk Pepper. Zaśmiałam się złowrogo. Teraz łowcy będą mieć co robić. Czas by znaleźć jakiegoś innego „bohatera” i się nim zająć. Rękoma stworzyłam portal, który wyglądał jak dziura w czasoprzestrzeni o kolorze niebieskim. Weszłam do niego. Nie mogłam pozwolić by ktoś widział, że Tony nie żyje przeze mnie.

Koniec

---***---

Dziękuję, że Tusia zezwoliła na publikację. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś coś napiszemy razem ;)

Specjalny one shot: Gdy jedni chcą zniszczyć bohatera, drudzy starają się go ocalić

0 | Skomentuj

Złoczyńcy z Nowego Jorku zorganizowali tajne spotkanie w opuszczonym magazynie na nadbrzeżu. Mr Fix rozesłał zaproszenia wszystkim kryminalistom. Niestety, lecz z całej listy gości pojawiła się tylko trójka zbirów, czyli Iron Monger, Titanium Man oraz Duch.

Mr Fix: To wszyscy?
Whiplash: Niestety, szefie.
Mr Fix: Hmm... Pewnie mają ważniejsze sprawy na głowie.
Titanium Man: A co może być ważniejszego od naszego celu?!

Nieco wkurzył się Hammer na swoich "dobrych" znajomych. Od razu zjawa zabrała głos.

Duch: Po co te nerwy, blaszaku? Nie wiem jak wy, ale ja znam naszego wroga na wylot.
Titanium Man: Doprawdy? W takim razie uchyl rąbka tajemnicy.
Duch: Zgoda, ale nie ma nic za darmo.

W tym samym czasie, Roberta siedziała z Tony'm w kuchni, jedząc śniadanie. Chłopak był nieco żywszy, niż przez ostatnie dni, ale i tak nalegała, aby odpoczywał w domu.

Roberta: Nie przejmuj się. Rhodey da ci lekcje do odpisania. Nic nie stracisz.
Tony: Niby tak, ale... Przepraszam za kłopot.
Roberta: Dziecko, byłeś chory przez ostatni tydzień i martwiłam się. Teraz chcę zadbać o twoje zdrowie, bo ten epizod z grypą mógł źle się skończyć.

Geniusz wiedział o zaleceniach lekarza, który pomógł mu zwalczyć paskudną chorobę. Jednak poza Starkiem, Rhodesem i Potts nikt nie znał prawdziwej przyczyny infekcji, gdyż wina stała przy wrogu.

Tony: Dziękuję, Roberto.
Roberta: Może nie uda mi się w pełni zastąpić twojej biologicznej mamy, lecz staram się, żebyś miał wszystko, czego potrzebujesz.

Uśmiechnęła się do niego, a on odwzajemnił gest tym samym. Przez chwilę zapomnieli o wszelkich troskach, kontynuując zajadanie grzanek z syropem klonowym. Jednak cała atmosfera pogorszyła się przez ciężki oddech nastolatka. Chwycił się za klatkę piersiową, próbując oddychać.

Roberta: Tony, co się dzieje?
Tony: To... To przypomnienie. Spokojnie.

Kobieta nie była tego pewna, ponieważ początek infekcji zaczął się od tych samych objawów. Podeszła do niego, pomagając mu wstać.

Roberta: Powoli. Zaraz się znajdziemy w laboratorium... Powinnam poprosić dr Yinsena o przenośną ładowarkę.
Tony: Ach! Dobry... pomysł.
Roberta: Już nic nie mów. To tylko pogorszy sprawę.

Przełożyła jego rękę przez ramię, prowadząc do fabryki bez pośpiechu. Przeszli kawałek drogi, a następnie dotarli pod stalowe drzwi. Tony wstukał kod, aby je odblokować. Ostrożnie położyła go na kanapie i podniosła ładowarkę z ziemi. Sam zdjął bluzkę, więc nie potrzebował pomocy przy podpięciu urządzenia.
Gdy oni siedzieli w zbrojowni, kryminaliści wysłuchiwali Ducha.

Duch: Wszyscy znają Iron Mana. Pojawił się rok temu i od tego czasu miesza nam w interesach.
Titanium Man: Tyle to sami wiemy, zjawo.

Najemnik nie lubił, gdy ktoś tak go nazywał. Od razu przeniósł się za tyły Justina, penetrując ręką jego wnętrzności. Ściskał za jelita. Bogacz czuł jak zbiera mu się odruch wymiotny.

Duch: Coś mówiłeś?
Titanium Man: Ach! Już nic.
Duch: Prawidłowa odpowiedź.

Odpuścił mu, wyjmując dłoń z ciała. Jednak pilot nie wytrzymał i zwrócił zawartość żołądka na podłogę. Whiplash odruchowo uderzył z bicza, reagując w imieniu Fixa.

Whiplash: Gdzie nam tu brudzisz?! Wypad!
Titanium Man: To przez Ducha!
Duch: O! Wreszcie wiesz, z kim masz do czynienia. Gratulacje.

Powiedział sarkastycznie do niego, zaś pod maską delikatnie się uśmiechnął złowrogo.

Duch: Czy mam kontynuować?
Mr Fix: Jesteś nam potrzebny, aby wprowadzić plan w życie. Trzeba zniszczyć Iron Man.

Bandyta zaśmiał się.

Mr Fix: Co się bawi?
Duch: Och! Wy naprawdę nic nie rozumiecie.
Iron Monger: To nas oświeć!
Duch: O! Ten blaszak też mówi. Jak miło.
Whiplash: Gadaj!

Wkurzył wszystkich, dlatego odszedł od nich nieco dalej. Rzucił im zdjęcie tożsamości bohatera. Przestępcy zdębieli na widok Anthony'ego Edwarda Starka. Najpierw spojrzeli na fotografię, a potem na Ducha.

Mr Fix: Jak długo o tym wiesz?
Duch: Cóż... To logiczne. Trochę mi to zajęło, ale wreszcie mogę przejść do ostatniego aktu.
Titanium Man: Co ty chcesz zrobić, Duch?
Duch: Zrobić? Muszę cię rozczarować, ale ja już podjąłem ostateczne kroki.

Przyznał, a po kilku minutach, nie znalazł się po nim żaden ślad. Szef biczownika zastanawiał się nad tym, do czego mógł posunąć się zabójca, a był do wielu rzeczy zdolny.
Kiedy minął zaledwie kwadrans, Tony nadal nie mógł oddychać bez bólu. Prawniczka bała się, że choroba powróciła.

Roberta: Tony, co z tobą? Nie zasypiaj, dobrze? Wytrzymaj jakoś.
Tony: R... Roberto.
Roberta: Cii... Nie bój się. Pomogę ci.

Czuła strach przez nieznanie zagrożenia. Sprawdziła czy miał gorączkę. Czoło nie było rozpalone, więc przyczyna leżała przy czymś innym.
Nagle na bransoletce pojawiło się czerwone światło oraz sygnał, który oznaczał bardzo słabe zasilanie.

Roberta: Co się dzieje?

Wszystko wskazywało na brak przesyłania energii do mechanizmu. Uważnie przyjrzała się ładowarce. No i znalazła przyczynę. W jednym miejscu było widać przecięty kabel.

Roberta: Niedobrze. Musisz jechać do szpitala.
Tony: A... Ale... ja...
Roberta: Musisz mieć naładowany implant, bo inaczej twoje serce przestanie bić! Nie mogę na to pozwolić.
Tony: P... Proszę... N... Nie.

Głos, a także ciało drżało zarówno ze strachu jak i z powodu serca. Założyła mu koszulkę, zaś zepsutą ładowarkę rzuciła na podłogę.

Roberta: Zbieramy się, Tony. Nie mamy innego wyboru.
Tony: P... Proszę... Zostań... my.

Dłużej nie potrafił mówić, aż stracił przytomność. Pani Rhodes chwyciła go sposobem matczynym, wynosząc z bazy. Szybko dotarła z nim do auta, aby bezpiecznie i w miarę błyskawicznie trafić do odpowiedniej placówki. Liczyła się każda minuta.

Roberta: Trzymaj się.

Powiedziała z nadzieją, a kluczyki przekręciła w stacyjce. Ruszyła w odpowiednią stronę, nie zważając na pozostałych uczestników ruchu drogowego.
Podczas gdy ona walczyła z czasem, Titanium Man wraz z pozostałymi uczestnikami spotkania próbowali zrozumieć rzuconą prawdę na światło dzienne.

Mr Fix: Stark to Iron Man. Jak mogliśmy być tacy ślepi?
Whiplash: Do tego Duch myśli, że z nim skończył. Ach! To ja chciałem zabić blaszaka! To moja działka!
Mr Fix: Whiplash, uspokój się... Co wy o tym sądzicie?
Titanium Man: Szczerze? Nawet bym o tym nie pomyślał, Fix.
Iron Monger: No błagam. To było raczej oczywiste od samego początku.
Titanium Man: A ty byś na to wpadł sam? Założę się, że miałeś go podanego na tacy, ale nic nie zrobiłeś. Mam rację?

Łysielec zamilknął. Nie zamierzał pogrążać się bardziej.

Mr Fix: Ale coś tu nie pasuje.
Iron Monger: Co takiego?
Mr Fix: Jak Duch go zabił? Przecież wielokrotnie próbowaliśmy.
Whiplash: Właśnie! Ilekroć obrywał prądem, to wstawał.
Iron Monger: Niezłomny.
Titanium Man: Ale z chorym... sercem. Tak! To jest klucz!

Uradował się mężczyzna ze swojego odkrycia. Reszta zgodziła się z nim.

Titanium Man: Widzicie? Odkryliśmy słaby punkt Iron Mana.
Iron Monger: Jednak trzeba odpowiednio wykorzystać tę informację.
Mr Fix: Masz rację, Iron Monger. Niestety, lecz spóźniliśmy się.
Whiplash: O nie! Dopóki nie ma aktu zgonu albo martwego ciała, nie uwierzę w żadną bajeczkę.

Już miał wskoczyć na piłę tarczową, lecz jego pan go powstrzymał.

Mr Fix: Cierpliwości, Whiplash. Jeśli Stark ma umrzeć, to dzisiaj. Dobrze wiesz, że Duch dopilnuje, aby znalazł się po "tamtej" stronie.
Whiplash: No dobra. Niech będzie. Uzbroję się w cierpliwość.
Titanium Man: My wszyscy musimy.

Zdecydowali poczekać na rozwój wydarzeń, a mając do dyspozycji zaawansowany sprzęt handlarza, mogli siedzieć w kryjówce, nie przegapiając niczego. Szczególnie momentu agonii bohatera.
Godzinę później, Roberta znalazła się w szpitalu. Stan geniusza był poważny, choć teoretycznie wystarczyło zasilić rozrusznik serca, żeby mógł spełniać swoje funkcje.
Nagle z jednej z sal wyszedł Yinsen. Na początku przyjrzał się znajomym twarzom.

Dr Yinsen: Zdaje się, że już się widzieliśmy tydzień temu. Co tym razem się stało?
Roberta: Ładowarka jest zniszczona i musi mieć naładowany implant.
Dr Yinsen: Hmm... Niech mu się porządnie przyjrzę.

Lustrował wzrokiem całe ciało Tony'ego, aż zdecydował się zerknąć na implant. Nie wyglądał na zachwyconego, a o swoich obawach nie pragnął się wypowiadać.

Roberta: Coś nie tak?
Dr Yinsen: Na chwilę obecną ciężko mi coś powiedzieć.
Roberta: Ale jest źle, prawda?

Spytała, licząc na odpowiedź. Zamiast tego sama została dopytana o dodatkowe szczegóły.

Dr Yinsen: Jakie pojawiły się objawy?
Roberta: Nie mógł oddychać, a potem doszły jeszcze drgawki.
Dr Yinsen: Drgawki? Oj! To nie brzmi dobrze.
Roberta: I co teraz?
Dr Yinsen: Zajmę się nim, Roberto. Tak jak zawsze.

Lekko uśmiechnął się, a następnie poprosił personel medyczny do pomocy w transporcie do odpowiedniej sali. Oczywiście ciekawość przypadku związanego z nastolatkiem skłoniło dr Bernes do udzielenia wsparcia. Zawsze działali razem. Byli niezastąpionym duetem.
Po podpięciu pacjenta do kardiomonitora, ładowarki oraz innych kabli wraz z założeniem maski tlenowej, Victoria analizowała odczyty z pierwszych minut.

Dr Bernes: Poziom energii implantu podniósł się o 15%. To dobrze?
Dr Yinsen: To wszystko zależy od wielu czynników, a w jego stanie sama możliwość zasilenia jest tu czymś dobrym.
Dr Bernes: Biedna, Roberta. Znowu musi siedzieć i czekać na wieści, które mogą nie być zbytnio satysfakcjonujące.
Dr Yinsen: Zgadzam się z tobą jak najbardziej. Oby tylko powód leżał tylko przez rozładowany mechanizm.
Dr Bernes: Widzę jak się martwisz. Co cię niepokoi, Ho?
Dr Yinsen: Wspomniała coś o drgawkach, więc trzeba zrobić dokładniejszą diagnostykę. Zajmiesz się tym?
Dr Bernes: Bez dwóch zdań. Przecież zawsze możesz na mnie liczyć.
Dr Yinsen: Świetnie, więc ja pójdę po teczkę Tony'ego i pogadam z Robertą.

Podzielili się obowiązkami między sobą, zostawiając nastolatka z pielęgniarkami, które były wyszkolone na większość przypadków. Zresztą, po Nowym Jorku mogli spodziewać się praktycznie wszystkiego i z wielką chęcią pomagali herosom, ryzykującym własne życia dla przetrwania miasta.
Po tym jak lekarze poszli załatwiać odpowiednie sprawy, rozdzwonił się telefon w poczekalni. To był Rhodey. Z początku Roberta wahała się nad odebraniem, ale w końcu połączyła się z synem.

Rhodey: Hej, mamo. Właśnie skończyłem lekcje. Jak tam pilnowanie Tony'ego? Chyba nigdzie się nie wymykał, prawda?
Roberta: Bez obaw. Jak wrócisz do domu, to pogadamy.
Rhodey: Mamo, dziwnie brzmisz. Tak, jakby coś się stało.
Roberta: Jestem w szpitalu.
Rhodey: Co?! Szpital?! Dlaczego?! Mamo!
Roberta: James, opanuj się i nie krzycz. Może i starzeję się coraz szybciej, ale to nie znaczy, że życzę sobie popsutego słuchu.
Rhodey: Wybacz, ale...

Przerwał wypowiedź, słysząc jakieś zamieszanie w tle. Akurat Yinsen był coraz bliżej poczekalni, dlatego postanowiła skrócić rozmowę do minimum.

Roberta: Przyjechałam tylko odebrać dokumentację medyczną. Potrzebuję do wypełnienia papierów dla wychowawcy.
Rhodey: Naprawdę? Och! Co za ulga, więc wróć szybko. Heh! Nie zagaduj się z doktorkiem, dobrze?
Roberta: Pewnie. Przyjadę od razu, gdy dostanę teczkę.

Uśmiechnęła się słabo, choć i tak tego nie widział. Rozłączyła się, kończąc pogawędkę przez telefon.

Dr Yinsen: Okłamywanie Rhodey'go nie wyjdzie ci na dobre.

Odezwał się specjalista, który miał przy sobie całą dokumentację. Usiadł obok prawniczki, starając się jakoś przekazać wysunięte wnioski.

Dr Yinsen: Tony jest na cyberchirurgii. Będzie tam do czasu poprawy stanu zdrowia.
Roberta: Rozumiem. Poza tym, znasz mojego syna. Prawdziwy z niego panikarz.
Dr Yinsen: Ale i też wspaniały brat, który zawsze pomoże w potrzebie.
Roberta: Trudno się nie zgodzić.
Dr Yinsen: Chcesz porozmawiać z Tony'm?
Roberta: A odzyskał już przytomność?
Dr Yinsen: Jeszcze trochę i otworzy oczy. Wszystko jest pod kontrolą.
Roberta: Kiedy wiem, że ty i Victoria jesteście przy nim, mogę w spokoju czekać na jakieś wieści.

Stwierdziła, chwaląc w duchu umiejętności wymienionej przez nią dwójki niezwykłych ludzi, znających tyle skomplikowanych przypadków, co Iron Man miał wrogów.
Niespodziewanie doktor odebrał sygnał alarmowy z pagera.

Dr Yinsen: Wybacz, że dłużej nie porozmawiamy, ale obowiązki wzywają.

Wstał z krzesła, mając zamiar ruszyć na wezwanie. Jednak został lekko szarpnięty za rękaw. Odwrócił się do niej.

Roberta: Pomóż mu jak najbardziej zdołasz.
Dr Yinsen: Składać obietnic nie mogę, lecz zrobię tyle, ile będę w stanie.

I tymi słowami pożegnał się z opiekunką Anthony'ego. Przeszedł parę kroków, aż trafił na specjalny oddział, gdzie zajmował się pacjentami z wszczepioną technologią, którą sam stworzył. Tego dnia znajdowała się jedna osoba, więc mógł wszystko robić w jednym pomieszczeniu bez konieczności załatwiania zabiegówek czy sal operacyjnych. Każdą ingerencję mógł zrobić właśnie tam.
Gdy lekarka podała mu kolejne dane, nie miał wątpliwości co do postawienia diagnozy.

Dr Yinsen: Jego serce już było wcześniej uszkodzone, ale teraz struktura mięśnia została bardziej naruszona.
Dr Bernes: Co proponujesz?
Dr Yinsen: Moc implantu zależała od uszkodzenia organu. Musimy zwiększyć moc, aby ładowanie było nadal skuteczne.
Dr Bernes: Czyli co? Operujemy?
Dr Yinsen: Inaczej tego nie zrobimy.
Dr Bernes: Przygotuję narzędzia.

Victoria przygotowała zestaw do dość złożonego zabiegu. Na drzwiach od oddziału nakleili kartkę, informując o podjętych czynnościach. Kilka minut zajęło im przygotowanie do operacji, zaś chory leżał uśpiony pod narkozą.

Dr Yinsen: Gotowa?
Dr Bernes: Bardziej już nie będę.
Dr Yinsen: No to możemy zaczynać.

W tym samym czasie, pani Rhodes siedziała spokojnie, nie próbując wpadać w panikę. Jednak nie chciała, aby Tony spędził większość życia w szpitalu. Chciała dać mu normalne, nastoletnie życie, a przez sekretną tożsamość nie było takiej możliwości.

Roberta: Tony, bądź dzielny.
Rhodey: Na pewno będzie.

Lekko podskoczyła do góry przez usłyszenie syna.

Roberta: Co ty tu robisz? Miałeś czekać w domu.
Rhodey: Chciałem, ale jakoś nie mogłem. Mamo, co się dzieje?
Roberta: Lekarz prosił, żeby przyjechać z Tony'm. Chciał coś sprawdzić i na razie go diagnozuje.
Rhodey: I ja mam w to uwierzyć? Czy tu chodzi o tę infekcję, z którą walczył tydzień temu?
Roberta: Lepiej usiądź. Proszę.
Rhodey: Mamo?

Kobieta nie potrafiła dłużej używać półprawdy. Z trudem wydusiła z siebie pozostałość informacji.

Roberta: Ktoś przeciął kabel od ładowarki, a Tony musiał mieć naładowany implant.
Rhodey: Co?!

Był w szoku, lecz bardziej nasuwało mu się pytanie. Czy winny był Duch? A może ktoś inny?

Rhodey: Jak to się stało?
Roberta: Nie mam bladego pojęcia, Rhodey. Ktoś chciał go skrzywdzić, bo to ewidentnie wygląda na sabotaż.
Rhodey: Sabotaż?
Roberta: Tak mi się wydaje, ale to nie ma żadnego sensu. Po co ten ktoś miał mu zaszkodzić?

Rhodes znał odpowiedź. Nie zamierzał się z nią podzielić, bo wtedy rozszyfrowanie ciągłych ucieczek oraz niesamowitych "wypadków" stałoby się banalne do rozwiązania. Od razu powiązałaby tak fakt, aż domyśliłaby się, iż Tony Stark i Iron Man to ta sama osoba.
Gdy chłopak wreszcie usiadł, żeby nie kręcić się nerwowo po szpitalu, lekarze kończyli zabieg. Ustawili moc implantu, uruchamiając działanie poprzez uderzenie specjalnym defibrylatorem. Zwykły mógł go zabić. Uderzył raz. Partnerka sprawdziła odczyty funkcji na kardiomonitorze.

Dr Bernes: Działa.
Dr Yinsen: Hmm...
Dr Bernes: Coś nie tak? Źle przeanalizowałam dane?
Dr Yinsen: Nie o to chodzi, Victorio. Jego wyniki pogarszają się z roku na rok, a to nie skończy się dobrze.
Dr Bernes: Rozumiem twoje obawy, dlatego nie martwmy się na zapas. Będzie żył.

Stwierdziła stanowczo, zszywając miejsca nacięć. Założyli opatrunek, owijając klatkę piersiową bandażem. Potem mogli zdjąć odzież chirurgiczną i umyć ręce, gdyż były we krwi. Ho wyszedł poinformować opiekunkę o przebiegu operacji. Jedynie nie pragnął zdradzać swoich obaw co do przyszłości chorego.

Dr Yinsen: A jednak rodzinka w komplecie. Nie dało się utrzymać tajemnicy, co?
Roberta: Przecież mówiłam, że tak będzie.
Rhodey: Co z nim? Czy wszystko będzie dobrze?
Dr Yinsen: Może chodźmy do mojego gabinetu. Tam dowiecie się to co powinniście zrozumieć.

Nikt nie wyrażał sprzeciwu i poszli w wyznaczone miejsce. Przeszli wzdłuż korytarza, a następnie skręcili w prawo, gdzie mieścił się kącik specjalistów.
Po zajęciu miejsc przy biurku, doktor podzielił się wiadomościami.

Dr Yinsen: Na początku naładowałem implant. Jednak to nie rozwiązało problemu. Aby było to skuteczne, operacyjnie z Victorią zmieniliśmy ustawienia rozrusznika serca, bo musi spełniać swoje wyznaczone działania. Teraz Tony nabiera sił, a wypis otrzyma nie szybciej, niż po tygodniu. Pytania?
Rhodey: Powiedział to pan tak spokojnie.
Dr Yinsen: Mój zawód tego wymaga. Opanowanie to klucz w tej dziedzinie.
Roberta: Możemy się z nim zobaczyć?
Dr Yinsen: Żaden problem, ale nie przeraźcie się na ilość maszyn. Są konieczne po takiej operacji.

Uspokoił ich, lecz oni nie czuli się z tą wiedzą lepiej. Szybko znaleźli się na cyberchirurgii, bo gabinet lekarza mieścił się prawie obok oddziału.
Kiedy weszli do środka, zmieszały się uczucia. Strach oraz opanowanie było odczuwalne w każdej komórce ich ciała. Ostrożnie podeszli do Starka, który powoli wybudzał się z narkozy. Najpierw poruszył się palec, potem cała dłoń, aż wreszcie mogli zobaczyć błękitne tęczówki z tętniącym życiem.

Roberta: Witaj z powrotem, Tony.
Tony: Roberto? Gdzie... ja jestem?
Roberta: Spokojnie. Już wszystko będzie dobrze.
Tony: Ale... Ale co się stało?

Był pogubiony. Nic dziwnego, skoro wiele przeszedł przez ostatnie lata. Oddychał przez maskę tlenową, żeby być w stanie nabrać powietrza do płuc bez bólu. Mimo wszystko, odczuwał rany pooperacyjne.

Rhodey: Jak się czujesz?
Tony: Jakoś... dobrze. A Pepper? Czy... Czy ona wie?
Rhodey: Na każdej lekcji i przerwie mówiła o tobie. Wiesz jak długo musiałem się z nią męczyć?
Tony: Heh! Na pewno... długo.

Lekko się zaśmiał, a szwy narywały dość mocno przez ruch.

Dr Yinsen: Na dzisiaj wam wystarczy odwiedzin. Muszę zrobić jeszcze kilka badań.
Tony: Nie... Niech zostaną.
Dr Yinsen: Przykro mi. Nie mogą, ale jutro też jest dzień.

Pocieszył, a nastolatek pożegnał się z nimi, machając dłonią. Rodzina opuściła salę, zaś doktorek z lekarką przeprowadzali diagnostykę. Oboje nie byli zachwyceni swoim odkryciem, bo złe przeczucia okazały się prawdą.
Podczas pracy zespołu specjalistów, do spotkania powrócił Duch. Nie kipiał radością jak poprzednio.

Mr Fix: I co? Chyba znowu zawiodłeś.
Duch: Mogłem przewidzieć, że ktoś mi skomplikuje plan.
Whiplash: Widocznie uderzyłeś w złym momencie.
Duch: Tak uważasz? Cóż... Anthony prędzej czy później umrze. Nikt nie jest nieśmiertelny, a skoro jest Iron Manem, to łatwej śmierci nie będzie miał.
Iron Monger: Słuszna uwaga. Ktoś ma jakiś plan na jego zagładę?

Spytał Stane, licząc na kreatywne pomysły uśmiercenia blaszaka. Wrogowie wymieniali wiele ciekawych realizacji planów. I tak siedzieli, aż do nadejścia kolejnego dnia. Ustalili proste działanie, więc z tym planem rozeszli się w swoje strony, zostawiając Fixa z Whiplashem samych.

KONIEC.

---**---

Nie ma to jak dodać notkę świeżo następnego dnia. To jest koniec one shota, choć wydawałoby się, że jest coś jeszcze. To takie koło zatacza, bo zawsze wrogowie chcą zniszczyć bohatera, a ten stara się z nimi walczyć i przetrwać.

Memory flakes- Płatki pamięci

0 | Skomentuj
memoryy flakes.jpg

Pepper rozpaliła ogień w kominku, aby nikt nie narzekał na zimno. Jednak wnuki i tak biegały po całym domu, bawiąc się. Próbowała je opanować, lecz sześciolatki musiały uwolnić swoją energię. Tony nie mógł nic z tym zrobić, gdyż spał dość twardo. Żona podeszła do niego, a następnie przykryła kocem.

Pepper: Śpij dobrze. Zajmę się rozrabiakami.

Ucałowała go czule w czoło i wyszła z pokoju. W myślach przypominała sobie czy zrobiła wszystkie zadania. Przeszła kilka razy po korytarzu, aż ją olśniło. Zawołała dzieciaki do salonu. Bez najmniejszego buntu posłuchały się babci, siadając na dywanie po turecku obok niej.

Pepper: Jak będziecie grzeczni, dostaniecie po czekoladzie. Pasuje wam taki układ?
Kate: Tak, babciu. Dajemy ci słowo.
Pepper: Tobie mogę zaufać, ale nie jemu.
Max: No dobra. Będę grzeczny.

Odłożył zabawki na bok, kładąc się na brzuch.

Kate: Babciu?
Pepper: Słucham cię, Katty.
Kate: Nigdy nam nie mówiłaś jak poznałaś dziadka. Opowiesz nam?
Max: Eee… To będzie nudne. Nie możemy się pobawić?
Pepper: Nie ma mowy. Jest już późno, a dziadek ma spać w ciszy, jasne?
Max: Ech! No okej.

Nie był zbytnio zachwycony, ale wiedział co go czeka za nieposłuszeństwo. Powrót z ferii do domu, gdzie nie miał miejsca na dziecięce szaleństwa.

Pepper: Mogę wam opowiedzieć jak to się zaczęło. Jednak to dość długa historia. Możecie przy niej zasnąć.
Kate: Im dłuższa, tym lepsza. No proszę. Opowiadaj.
Pepper: W porządku, więc zacznijmy od początku.

Pierwszy dzień w Akademii Jutra nie należał do przyjemnych. Już wtedy przez kolor włosów dokuczali jej rówieśnicy, a z winy gadulstwa wpakowała się do dyrektora. Do tego pobiła jednego z uczniów co musiało się skończyć tak, a nie inaczej. Siedziała w jego gabinecie, czekając, aż skończy ją dręczyć.


Dyrektor Nara: Powinienem wezwać twoich rodziców, ale jako, że jesteś tutaj pierwszy raz, daję ci ostrzeżenie. Oby więcej nie powtórzyła się taka sytuacja, panno Potts. Czy wyraziłem się jasno?

Pepper: Ale to nie ja zaczęłam!

Dyrektor Nara: Każdy tak mówi.

Pepper: Mówię prawdę! Do jasnej cholery, czemu mi pan nie wierzy?! Przecież nie zrobiłam nic złego! Ja się tylko broniłam!
Dyrektor Nara: Radzę zważać na słownictwo, młoda panno.



Niespodziewanie pojawiła się nauczycielka, przyprowadzając dwóch innych uczniów.



Dyrektor Nara: Co narobili tym razem?

Nauczycielka: Pan Stark został nakryty na wagarach, zaś Pan Rhodes pouczał nauczyciela od historii.
Dyrektor Nara: Jak widzisz, to mam już jedną osobę w gabinecie. Nie zajmę się nimi wszystkimi.
Pepper: Mogę sobie pójść. Żaden problem. W końcu i tak jestem niewinna.
Dyrektor Nara: Proszę zaczekać!
Pepper: Do widzenia, dyrektorku.


Wstała i pomachała na pożegnanie. Mężczyzna nie miał siły rozprawiać się z kłopotliwymi uczniami, dlatego puścił ich wolno.



Tony: Hej! Poczekaj!


Podbiegł do dziewczyny, która na jego wołanie zatrzymała się, odwracając.

Pepper: Coś nie tak?
Tony: Jesteś tu nowa, prawda?
Pepper: No i co z tego? Wywalili mnie z poprzedniej szkoły, więc trafiłam tutaj. Innego wyjścia nie było, a uwierz, że starałam się załatwić sobie domowe nauczanie.
Tony: Eee… Ja tylko się pytałem czy dopiero zaczęłaś naukę. Nie musiałaś mówić więcej.
Pepper: Wybacz, ale taka moja natura. Jak się rozgadam, to nie ma końca.



Wybuchnęła śmiechem, który był słyszalny na całym korytarzu. Pustym, bo lekcje już się zaczęły.



Pepper: A ty też dopiero zacząłeś?

Tony: Tak, ale nudziło mi się, więc próbowałem uciec.
Pepper: Hahaha! Poważnie?
Tony: No poważnie. Wiem więcej od tych wszystkich nauczycieli razem wziętych.


Historię przerwał Max.

Max: Moment, babciu. To dziadek był mądrzejszy od profesorów?
Pepper: Zgadza się. Zawsze się wymądrzał, żeby pokazać jaki jest inteligentny. W klasie nazywaliśmy go często klasowym Einsteinem.
Kate: Co było dalej?
Pepper: Rozmawialiśmy, a potem poszliśmy na lekcje. No i tak mniej więcej pierwszy raz spotkałam waszego dziadka.
Kate: Nuda!
Max: Serio? Tylko tyle?

Siedmiolatkowie byli znudzeni, aż zaczęli ziewać. Nie tego się spodziewali.

Kate: Babciu, musi być coś więcej. Na pewno nie wydarzyło się nic ciekawszego?
Pepper: Cóż… Spróbuję coś sobie przypomnieć. Dajcie mi chwilkę.

Poprosiła, próbując cofnąć się myślami wstecz. Pewnych rzeczy nie mogła im zdradzić, dlatego też postanowiła zmienić formę opowiadania historii sprzed lat.

Pepper: Niektórych historii nie mogę wam opowiedzieć z życia. Jesteście na nie za mali.
Kate: Oj! Babciu, prosimy. Jak już zaczęłaś, to musisz skończyć. Nieładnie tak przerywać w połowie.
Max: Właśnie! Mów dalej i nawet nie próbuj nam wciskać kitu.
Pepper: Max, wyrażaj się.
Max: Ale nie powiedziałem brzydko.
Kate: Babciu, dlaczego wyszłaś za dziadka? Co takiego zrobił, że skradł twoje serce?
Pepper: Co zrobił? Dobre pytanie. Dziadek był moim bohaterem. Ratował mnie od kłopotów, w które wpadałam, gdy uczyłam się w Akademii Jutra. Zawsze spieszył mi z pomocą, kiedy ktoś mi dokuczał. Wielokrotnie próbowałam się odwdzięczyć za pomoc, ale…
Max, Kate: ALE?
Pepper: Coraz rzadziej przychodził na lekcje, a moje próby podziękowania kończyły się fiaskiem. Jednak pewnego dnia udało mi się go dorwać.

Rudowłosa zaczepiła geniusza przed wyjściem, prosząc o notatki z fizyki. Usiłowała go w ten sposób zatrzymać, a była silniejsza od niego. Dał za wygraną i zgodził się zostać. Poszli na dach Akademii, gdzie nikogo nie zastali. W wolnej godzinie między naukami ścisłymi wykorzystali ten czas na korepetycje. Chłopak tłumaczył najprościej jak potrafił, a ona patrzyła na niego pełna podziwu. W końcu wydusiła z siebie to, na co czekała od minionych tygodni.


Pepper: Dziękuję.

Tony: Za co?

Pepper: Za to, co dla mnie zrobiłeś. Gdyby nie ty, mogłabym trafić do dyrka za bójkę.

Tony: No wiesz. Potrzebowałaś pomocy. Każdy by tak zrobił na moim miejscu.
Pepper: I tu się mylisz, Tony.
Tony: Chwila… Skąd wiesz jak mam na imię?
Pepper: Heh! To byłoby głupie nie znać imienia swego wybawcy. Może ci się nie chwaliłam, ale mój tata pracuje jako agent FBI. Czasem myszkuję w laptopie służbowym i dowiem się dużo interesujących rzeczy. Zwłaszcza o tobie.
Tony: O mnie?


Nie ukrywał zdziwienia, ponieważ mało kto wiedział o wypadku samolotu oraz to jak bardzo ucierpiał. Większość informacji nadal pozostawała zagadką.
Tym razem, to Pepper przerwała opowieść.

Pepper: Tyle wystarczy. W nagrodę dostaniecie obiecaną czekoladę.

Wstała z bujanego krzesła i wyjęła z barku po dwie czekolady z truskawkowym nadzieniem. Wnuczki zaczęły narzekać.

Kate: Babciu, za krótka ta historia. Coś przeoczyłaś.
Pepper: Przecież już wam mówiłam, że nie mogę wam zdradzić wszystkiego. Trzeba mieć jakieś tajemnice.

Uśmiechnęła się do nich uroczo, lecz dzieciaki nadal nie były zachwycone.

Pepper: Ale poznałam go i nie żałuję tego. Wy też nie żałujcie swoich czynów. Jeśli spotkacie kogoś na swojej drodze życia, nie bójcie się mówić o swoich uczuciach. Potem wasza historia przetrwa lata i również będziecie siedzieć, opowiadając ją swoim wnuczkom. Zobaczycie, że pewne sekrety zachowacie między sobą.

Nagle na zegarku wybiła godzina dwudziesta.

Pepper: A teraz migiem do łóżek. Słodycze zostawcie na jutro, dobrze?
Max, Kate: TAK, BABCIU.
Pepper: Dziękuję, że zechcieliście mnie wysłuchać. Dobranoc.

Ucałowała je w czoło, żegnając się z nimi. Maluchy pobiegły schodami do swoich pokoi. Kobieta zamierzała iść do sypialni. O dziwo nie zastała tam swego męża.

Tony: Szukasz mnie?
Pepper: Tony!

Przestraszyła się, słysząc jego głos za swoimi plecami.

Pepper: Chcesz mnie doprowadzić do zawału?
Tony: Byłem ciekawy, co tak cicho. Co im powiedziałaś?

Położył głowę na jej ramieniu, słuchając wypowiadanych słów.

Pepper: O niczym ważnym, kochanie. Chodźmy spać.

Udała ziewnięcie, na co mężczyzna nie dał się nabrać.

Tony: Kłamczucha.
Pepper: Ej!

Chwycił ją, niczym pannę młodą, rzucając na łóżko. Dzieci zerknęły ostrożnie za drzwi, widząc rozwój sytuacji. Słyszeli śmiech babuni, która była łaskotana po całym ciele. Jednak wnuki odbierali to zupełnie inaczej.

Kate: Eee… Lepiej chodźmy nynać.
Max: Tak… Dobry pomysł, siostro.


Kochankowie droczyli się ze sobą, aż wreszcie opadli z sił. Popatrzyli się na siebie, błądząc myślami gdzieś daleko. Anthony objął ją czule. Zasnęła w jego objęciach.

KONIEC

---***---

Jestem kiepską romantyczką, ale tu nie ma żadnego dramatu ani sadyzmu. Nie wiedziałam jak to opowiedzieć, a dzieci nie mogły wiedzieć o Iron Manie, więc Pepper większość wydarzeń musiała po prostu ominąć. Mam nadzieję, że był to przyjemny one shot. Taki dla odmiany.
PS: Jutro ostatni crossover, a potem tylko one shoty.
© Mrs Black | WS X X X