III Toni

0 | Skomentuj
Przejęcie roli po ojcu zajęło jej dodatkowe lata profesji. Mając dwadzieścia jeden lat przekroczyła próg jako pełnoprawny lekarz cybermedycyny. Była gotowa na wszelkie wyzwania. Jak na pierwszy dzień w placówce otrzymywała proste zadania jak szycie ran, opatrywanie oparzeń czy też gipsowanie złamanych kończyn. Mimo wszystko wiedziała, że jej miejsce leżało na cyberchirurgii. Udała się na ten oddział, gdzie poprzeczka wyzwań podniosła się. Na widok ludzi z mechanicznymi częściami ciała żołądek zrobił rollercoaster. Czym prędzej wybiegła do łazienki. Nie spodziewała się takich nienaturalnych schorzeń.
- Pierwszy dzień tutaj? – usłyszała pytanie z kobiecego głosu. – Doktor Victoria Bernes. Specjalista od przypadków nadzwyczajnych. – Uśmiechnęła się, podając rękę.
- Doktor Antonia Yinsen. – Odwzajemniła gest, przedstawiając się. – I tak. Pierwszy dzień.
- Słyszałam o tobie. Ho mi mówił co nieco, że masz po nim smykałkę do zabawy maszynami. Tworzyłaś już wynalazki w pierwszych latach szkoły.
- Tak, a pani go znała? – odezwała się ciekawość. Lustrowała kobietę wzrokiem. Na palcu dostrzegła obrączkę.
- Był moim mentorem. Nauczył mnie prawdziwej medycyny. No i stworzyłam z nim parę patentów, które pomogły lekarzom w pracy. – Podała jej tablet, ukazując stare projekty. – Pozwalamy żyć ludziom na nowo, a to coś pięknego. Musisz pomyśleć, że robisz coś bardzo ważnego dla nich, a wtedy zniesiesz brak kończyn. Jednak wewnątrz ciała też mają małe maszyny. Zainteresuje cię to. – Uśmiechnęła się przyjaźnie.
- Naucz mnie. – Poprosiła. – Ja nic nie wiem o tej specjalizacji. Nie było praktyk. Ja… - Przerwała myśl, słysząc swój pager. Zerknęła do kieszeni i spojrzała na wezwanie.
- Chętnie ci pomogę, bo jedziemy na tym samym wózku. Lepiej nie spóźnij się. Zobaczysz jaka będzie zabawa. – Zaśmiała się, znikając jej z oczu. Młoda lekarka wzięła łyk wody, oddychając spokojnie. Spięła włosy w kucyk oraz poprawiła kitel. Z odwagą ruszyła do sali obserwacji. Na łóżku leżał chłopak ze wszczepionym implantem. Obok niego siedziała zmartwiona matka.
- Dzień dobry. Jestem tu lekarzem. Mogę wiedzieć co się stało? – zapytała, wyjmując notes. Starała się poukładać myśli w staroświecki sposób. Poprzez spis kartek.
- Nic się nie stało. Panikuje. – Odezwał się pacjent, który nie grzeszył cierpliwością.
- Nic? Zemdlałeś w łazience! To nic?! – wykrzyczała zarówno wściekła jak i przerażona. – Przepraszam, ale mój mąż też miał takie epizody ze zdrowiem. Proszę mu pomóc. – Poprosiła z obniżonym tonem. Strach przejmował władzę nad jej ciałem.
- Zobaczymy co się dzieje. Wykonam podstawowe testy i może nie będzie potrzeby hospitalizacji. – Wytłumaczyła pełna nadziei. – Proszę zaczekać na zewnątrz. Zawołam, kiedy skończę. – Poprosiła, a rodzicielka opuściła salę bez protestów. Toni wykonała skan tabletem. Od razu rozpoznała podobieństwo do innego pacjenta.
- Naprawdę mnie pani puści, doktor… Yinsen? – zapytał, odczytując tabliczkę z nazwiskiem. Z łatwością skojarzył je z jedną osobą. Przypomniał sobie o ojcu. Na te wspomnienie zacisnął rękę w pięść.
- Puszczę, gdy wszystko będzie w porządku, Matthew. – Zwróciła się do niego po imieniu. Chłopak nie ukrywał zdziwienia. – Znam cię przez mojego ojca, który często ratował Iron Mana.
- Ale numer. Nie wiedziałem. To dopiero zbieg okoliczności. – Tak rozproszył się myślami, że nie poczuł ukłucia igłą.
- Możliwe, że przez to będę leczyć ciebie. Znam się na technologii jaką ci wszczepił. – Wyjaśniła, a następnie zdradziła wyniki diagnostyki. – Wychodzi na to, że możesz wrócić do domu.
- Ale? Wiem, że coś stoi na drodze.
- Jakbyś zgadł. – Zaśmiała się. – Musisz zaprzestać ciągłej pracy. Mało odpoczywasz.
- Takie mam życie. – Wywrócił oczami. Nie chciał mówić o swojej roli. W ten sposób tylko zostałby niewolnikiem białych ścian. Nawet głupota ojca wiele go nauczyła.
- Przepiszę ci leki. Bierz je i pamiętaj o regularnym ładowaniu implantu. Inaczej będzie źle. – Ostrzegła, zapisując mu receptę.
- Dobrze. Będę o tym pamiętał. – Uśmiechnął się i znowu zerknął na tabliczkę. – Toni.
- Przywalę ci w łeb i będziesz tu uziemiony. – Zaśmiała się, dając świstek papieru. – Nie stresuj tak swojej mamy.
- Staram się, ale mi to nie wychodzi. – Wstał z łóżka, ubierając koszulkę. – Dziękuję za wszystko.
- Taka moja praca. Rozwagi, Matthew. – Pożegnała się z nim i wróciła do swoich obowiązków. Patricia poszła do syna, dziwiąc się jak szybko mógł opuścić szpital. Jednak zaufała lekarce i pojechali do domu.
Tymczasem Whiplash walczył z War Machine, oplatając całą zbroję biczami. Raził niewyobrażalną dawką ładunku. Biczownik śmiał się, smażąc przez długie minuty, lecz bohater nadal oszczędzał siły. Uderzył z unibeamu, który zniszczył bicze.
- To wszystko na co cię stać? – zakpił z wroga, czując wygraną w kieszeni.
- Mylisz się, War Machine. – Zaśmiał się diabelnie, strzelając pociskami. Każdy z nich zawierał sporą ilość gazu. Całe powietrze było zatrute, a widoczność zerowa.
- Tchórzysz, że się chowasz? – zaczął skanować teren, lecz po przeciwniku nie znalazł żadnego śladu. Pomyślał o powrocie do zbrojowni. Ledwo odwrócił się, aż oberwał w plecy. Krzyknął z bólu, gdy odłamki szkła przedzierały się przez pancerz. Z hukiem spadł na ziemię. Leżał na brzuchu bez możliwości ruchu.
- Nie nauczyłeś się niczego, blaszaku. Żałosna kupa złomu. – Skomentował pod nosem, zostawiając herosa na śmierć. Żadna z funkcji zbroi nie działała. Nawet autopilot.
- We… Wezwij… Pepper. – Tyle powiedział nim ogarnęła go ciemność.

II Pokolenie przyszłości

0 | Skomentuj
Minął rok od śmierci dwóch niezwykłych osób. Świat utracił uzdolnionego lekarza, który do ostatniej kropli potu starał się walczyć o każde istnienie. Poza złoczyńcami oraz rodziną Starka nikt nie wiedział, iż Iron Man już nigdy nie wzbije się w powietrze. W swojej bazie przesiadywał Duch, Whiplash oraz Mandaryn. Rozmawiali nad planem działania.
- Mamy blaszaka z głowy, więc możemy zająć się pozostałymi bohaterami. Macie kogoś na celowniku? – spytał Whiplash w gotowości do walki. Uwielbiał walczyć, a miażdżenie wroga na kawałki sprawiało mu wielką przyjemność. Szczególnie przy nowym ulepszeniu broni. Serwomechanizmy ze stopu vibranium i adamantium, bomby o wielorakim zastosowaniu, tarcza oraz bicze z możliwością podziału na małe fragmenty. Czuł się niepokonany.
- Pozostał jeszcze War Machine. – Przypomniał Duch. – Ale on wyjdzie z ukrycia. W końcu zabiliśmy mu kumpla. – Zaśmiał się pod maską, przygotowując całe uzbrojenie. Czyścił niezawodną snajperkę, bo nigdy nie spudłował. Każdy strzał był celowy.
- A Rescue? Ona też jest problemem. – Zasugerował Mandaryn. Z mocą pięciu pierścieni nie potrafił wykorzystać pełni mocy, więc za cel obrał swego pasierba. Sojusz o tym nie wiedział, bo gdyby tak się stało, zabiliby go.
- Czyli War Machine i Rescue do odstrzału. Będzie zabawnie. – Uśmiechnęła się zjawa, zakładając snajperkę na plecy. Przeniknął przez ścianę i ruszył na polowanie.
Podczas kiedy złoczyńcy spiskowali przeciwko bohaterom, Matt przyglądał się swojemu implantowi. Wspomagał jego serce przez to, że matka podczas ciąży walczyła w zbroi. Pogodził się ze swoim losem. Ubrał koszulkę i zszedł do zbrojowni. Wystarczyło zejść na najniższy poziom domu. Największy Einstein zadbał o wszystko. Nie spodziewał się wujka na krześle. Siedział, analizując alarmy z ostatniej doby.
- Mogę pomóc? – zapytał z powagą. – Znam się na tym. Poza tym, mój ojciec… - Rhodey nie pozwolił mu dokończyć i wtrącił swoje myśli.
- Wiem, że chciał, abyś kontynuował jego rolę, ale… Matt, musisz jeszcze wiele się nauczyć. Nie mogę pozwolić, abyś zginął na pierwszej misji. – Wyjaśnił w największym skrócie jak tylko mógł.
- To może jakieś szkolenie? Niech wujek mnie nauczy podstaw. Tutaj. W zbrojowni. – Wskazał na wolne miejsce do ćwiczeń. – Mama może obserwować, gdyby coś poszło nie tak.
- Kusząca propozycja, młody. – Podrapał się w bródkę. – Niech będzie, ale najpierw naładuj implant. – Przypomniał o koniecznym rytuale. Chłopak pokazał mu bransoletkę. Widniała na niej liczba, która potwierdzała pełne ładowanie. – Dobra, więc przygotujmy wszystko.
W zaledwie kilka minut powstała prowizoryczna sala treningowa. Dwie puste zbroje stały z boku. Oba składały się z prototypu modelu Mark I. Na ekranie z fotela widniały odczyty użytkowników pancerzy. Tam siedziała Patricia, obserwując każdy ruch. Zwłaszcza funkcje życiowe.
- Będę miała was na oku, chłopaki. Macie przerwać, gdybyście źle się poczuli, jasne? Inaczej sama was wykopię z tych puszek. – Zagroziła kobieta, a pomimo minionych lat humor zgryźliwego rudzielca pozostał taki sam.
- Jak zwykle ostra papryczka. – Zaśmiał się czarnoskóry, wchodząc do pierwszego egzemplarza. Matthew zajął miejsce w drugim modelu. Stanęli w wyznaczonych miejscach do walki.
- Nie obrażaj mojej mamy, wujku, bo cię pogryzie. – Zachichotał, przygotowując się do starcia.
- Nie takie rzeczy znosiłem. – Skomentował po cichu, przypominając sobie zaczepki w Akademii Jutra. – To były czasy. – Mówił do siebie. Przerwał, dostrzegając ruch dzieciaka. Chwycił za nadgarstek przeciwnika i przewrócił na plecy. – Sprytnie.
- Trochę oglądałem, jak się walczy. – Uśmiechnął się, wstając na nogi. Wykonał kolejny ruch. Zaczął od zablokowania prawego sierpowego. Starał się analizować ruchy, odpowiadając sprawnymi uderzeniami.
Kiedy dostrzegł lewą rękę co zmierzała w stronę prawej strony żeber, instynktownie odepchnął ją przez blok.
- Coraz lepiej ci idzie, Matthew. Tak trzymaj. – Wiwatowała rodzicielka. – Pokaż mu, gdzie raki zimują!
- Na pewno tak… - Przerwał, odczuwając ból. Upadł na kolana, trzymając się za implant. James uklęknął obok niego.
- Matt, wszystko gra? Co się dzieje? – spytał zaniepokojony. Nastolatek wziął kilka głębszych wdechów, a następnie wstał. Swoją postawą pokazywał, że miał geny Starka.
- Już dobrze. Dalej. – Ponownie stanął na swoim polu, czekając na wujka.
- Może na dziś wystarczy. Pokazałeś dość. – Poprosił Rhodes na spokojnie. Wiedział, że takich objawów nie mógł lekceważyć. W ciele dziecka dostrzegał zmarłego przyjaciela.
- Nie! Nie będziecie robić ze mnie kaleki! Nic mi nie jest! – wykrzyczał wściekły, uderzając drugą osobę w pancerzu wprost na napierśnik. Uderzał w gniewie i goryczy. O dziwo mężczyzna nie wzbraniał się przed atakami chłopca. Pozwalał mu na to. Czekał, aż da upust swoim emocjom. Kobieta zamierzała wkroczyć, aby ich rozdzielić, lecz histeryk jej tego zabraniał. Oboje zdawali sobie sprawę, iż czekało go mnóstwo pracy.
Po zadaniu ostatecznego ciosu, zdjął pancerz. Spojrzał na wszystkich, szukając odpowiednich słów na przeprosiny. Był w szoku, bo nie gniewali się na niego. Uśmiechali bez żadnego udawania.
- Przepraszam. Poniosło… Mnie. – Zwrócił się do War Machine oblany potem, a zmęczenie dawało się we znaki.
- Nic się nie stało. Po prostu nie chcę, żebyś szedł w jego ślady. Przez swoją bezmyślność odwiedzał często szpitale. Chyba wolałbyś być od niego lepszy, prawda? – zadał pytanie co dało mu wiele do namysłu. W odpowiedzi kiwnął głową.
- Trening skończony. Wracamy do domu. Rhodey, zbieraj te kupy żelastwa. – Rozkazała przyjacielowi na zrobienie porządku z prototypami. Facet westchnął jedynie, pozbywając się zbroi z ciała. Wszelkie kawałki umieścił w komorze.
Cała rodzina udała się na obiad. Zasiedli do stołu, jedząc wspólny posiłek. Matthew nie czuł apetytu, lecz zdołał zjeść niewielką porcję spaghetti. Przez myśli przelatywały mu wspomnienia z ojcem. Głównie te jak wracał po walce wykończony oraz we krwi. Momenty przesiadywania przed blokiem operacyjnym z nadzieją na zobaczenie go żywego. Każdy obraz wyrył sobie w pamięci. Nie chciał iść jego tropem. Chciał zostać bohaterem na swój sposób.

I Do końca swych dni

0 | Skomentuj
Anthony Edward Stark, którego świat znał jako Iron Mana leżał na łożu śmierci. Po raz ostatni mógł spojrzeć na swoją rodzinę. Żonę Patricię oraz syna o imieniu Matthew. Doskonale wiedzieli, że walki obciążały serce bohatera. W końcu ten moment musiał kiedyś nastąpić. Nie był w stanie mówić, zaś jego bliscy powstrzymywali się od płaczu. Wraz z powolnym uniesieniem się klatki piersiowej światło w implancie zaczęło gasnąć.
- Nie zostawiaj nas. Proszę. – Błagała jego żona, ściskając za rękę. Mężczyzna jedynie uśmiechnął się łagodnie. Siła w ręce osłabła, a oczy przepełniała pustka. Blask z mechanizmu zniknął, wydając przy tym nieprzyjemny dźwięk. Kobieta przytuliła syna, płacząc intensywnie. Straciła kogoś komu powierzyła życie.
Gdy oni wpatrywali się w ciało herosa, córka doktora Yinsena czuwała przy swoim ojcu. Miała pojęcie jak wiele musiał znieść, a przez ciągłe wezwania w szpitalu skatował swoje ciało. Pamiętała go jako niszczyciela jej rodziny. Mordercę matki, a mimo to… Przyjechała pożegnać się z nim. Jego serce przestało bić przed dwudziestą drugą. Zmarł o tej samej godzinie co Iron Man. Ktoś mógłby nazwać to przypadkiem. Jednak w tym kryło się przeznaczenie.

Rozdział 18: Sayonara [FINAŁ]

0 | Skomentuj
**Tony**

Cieszyłem się, że tak szybko dostałem wypis. Teraz mogłem zrealizować plan, który miałem w zanadrzu od samego początku. Problem był z Duchem. No i resztą złoczyńców. Niewiele pamiętałem z „wycieczki” po lesie samobójców, ale wiedziałem, że prawie umarłem. Fizycznie i psychicznie rozpadałem się.

Pepper: O czym tak myślisz?
Tony: Sam nie wiem, Pep. O wszystkim. Tak strasznie się bałem, że zostałem sam.
Pepper: Ale wciąż jesteśmy tu z tobą. Cokolwiek tam się stało, powinieneś wymazać to z pamięci. Pamiętasz, że jesteśmy na wakacjach, prawda?
Tony: Tak… Pamiętam.
Rhodey: Pepper, nie męcz go. Pewnie chce odpocząć. Zostaniemy w hotelu.
Tony: Nie taki był plan.

Wstałem z łóżka, podchodząc do okna.

Tony: Nie zamierzam znowu leżeć. Wiem, że miałem operację. Rozumiem wasze obawy, ale jesteśmy tu dla relaksu. Spróbujmy pochodzić parę godzin po Japonii.
Rhodey: No dobra. Nie zmusimy cię, a nawet nie przekonamy, żeby tu zostać. Jednak będziemy mieć na ciebie oko.
Tony: Pepper?
Pepper: Zgoda.

Ucałowała mnie w policzek, choć chciałem posmakować jej ust. Delikatnie musnąłem wargi, aż przejęła inicjatywę. Pocałowaliśmy się z lekkim pożądaniem. Pragnąłem ją całym sercem.

Rhodey: Ekhm!

Oczywiście ktoś musiał zniszczyć ten urok. Kochałem Rhodey’go jak brata, ale czasem pojawiała się ochota na danie mu w kość. Odsunąłem się od ukochanej.

Tony: Wybacz.
Pepper: Ale to nic takiego. Cieszę się, że dalej mnie kochasz.
Tony: Tak, ale…
Pepper: Tony?

W jednej chwili przypomniałem sobie pocałunek Whitney. Było mi za to wstyd. Nie chciałem ranić Pep. Liczyła się dla mnie bardziej niż zbroja.

Tony: Przepraszam was. Idziemy?
Pepper: Wszystko z tobą w porządku, Tony?
Tony: Tak jakby. Dużo się działo.
Rhodey: Nie jesteś z tym sam. Pamiętaj.
Tony: Dziękuję wam.

Przytuliłem ich do siebie, aż jedna łezka uciekła z oka. Byli największym skarbem jaki mogłem posiąść.

**Ho**

Skończyłem muzykować przez pojawienie się Naomi. Obiecała nam pokazać swoją placówkę. Przeszliśmy mnóstwo sal oraz korytarzy. Skończyliśmy po jakimś kwadransie.

Dr Yinsen: Robi ogromnie wrażenie, Naomi.
Dr Bernes: Naprawdę twoje wynalazki wyprzedzają nasze odkrycia o kilkaset lat.
Dr Yashida: No wiecie. Nudziłam się i projektowałam. Chciałam, aby ten szpital działał na moich zasadach. Tak, żeby pacjenci mogli leczyć się bez względu na ograniczenia.
Dr Bernes: Zrealizowałaś bardzo szczytny cel.
Dr Yashida: Tyle, że będę jeszcze rozbudowywać placówkę. Co powiecie na współpracę?

Zaniemówiłem. Kusząca oferta, bo podczas ingerencji Tony’ego we trójkę dawaliśmy sobie radę. Łączyły nas zasady działania, które były sprzeczne z prawem. Dogadywaliśmy się ze sobą. Chciałoby się spróbować.

Dr Yashida: No i jak? Wchodzicie w to?
Dr Yinsen: Szczerze? Nie widzę przeszkód.
Dr Yashida: A Tony? Przecież jest twoim pacjentem.
Dr Bernes: Tu się zgodzę. Musimy wrócić do Nowego Jorku.
Dr Yinsen: Jak na razie nie jest to możliwe. Punkty teleportacyjne wciąż nie zostały naprawione.
Dr Bernes Dzieciaki też tu będą. Na czas ich pobytu możemy być z tobą.
Dr Yinsen: Popieram.

Zgodziliśmy się na tymczasową współpracę. Byłem ciekawe co osiągniemy wspólnymi siłami.

**Pepper**

Pospacerowaliśmy po mieście, wpadając do baru z sushi. Zawsze chciałam spróbować, jak to smakuje. Każdy z nas wziął po jednej porcji. Rhodey od razu wypluł.

Rhodey: Ohyda! Jak można to jeść?!
Pepper: Przecież to surowa ryba z ryżem. Czego byś się spodziewał?

Zaśmiałam się, jedząc posiłek ze smakiem. Tony’emu także przypadło do gustu. I takie dni mi się podobały. Zero strachu, akcji Iron Mana, szkoły, kłamstw… Szkoda, że nic nie trwa wiecznie.

**Whitney**

Przeszliśmy przez punkt, zaś strażnicy wyłączyli do nich dostęp zaraz po naszym zniknięciu. Sprawnie trafiliśmy na miejsce. O dziwo świeciło pustkami. Coś tu nie pasowało.

Nagle rozbłysły światła. Otoczyli nas agenci z każdej strony.

Whitney: Cholera! Wiedzieliście?!

Odwróciłam się, mówiąc do towarzyszy. Ducha już nie było. Zawsze wiedział, kiedy się ulotnić. Whiplash starał się zaatakować, lecz szybko zneutralizowali go jakąś siatką. Niechętnie skapitulowałam, klęcząc. Położyłam ręce na kark. Skończyła się maskarada.

KONIEC.

~~~~~~***~~~~~
I tak po raz kolejny decyduję się na zamknięcie bloga. Dziękuję tym, którzy czytali. Katari odmeldowuje się.

Rozdział 17: Zmęczeni życiem szukają spokoju

0 | Skomentuj
**Duch**

Wszystkie sprawy były dopięte na ostatni guzik, więc mogłem wrócić do hotelu. Walizki stały już spakowane do wyjazdu. Nieco mnie to zdziwiło, bo przecież nie skończyliśmy zadania. Dzieciak nadal żył.

Duch: Dokąd się wybieracie?
Mr. Fix: Jak to, dokąd? Do domu. Nic tu po nas.
Duch: Tak uważasz? No to wracajcie, bo ja jeszcze nie skończyłem.
Whitney: Duchu, na słowo.
Mr. Fix: No i znowu jakieś tajemnice, tak? Tak mamy współpracować?!
Justin: Zgadzam się z Fixem. Jakieś układy na boku? Nieładnie, zjawo.

Nie powiedziałem nic. Podszedłem do Masque, zdając jej raport.

Duch: Nie wyjedzie. Zostanie tu. Jednak nie rozumiem, czemu tego chciałaś?
Whitney: Bo nie może wrócić do domu. Jest bez zbroi. My będziemy szaleć w Nowym Jorku, a on nas nie powstrzyma.
Duch: Hmm… Bardzo mądre podejście.
Whitney: Polecam się na przyszłość.

Uśmiechnęła się, podając mi kartkę z chińskimi znakami. Nie były one trudne do odczytania. Jedne z tych łatwiejszych.

Whitney: Czeka na ciebie. Załatw to, co chciałeś.
Duch: Nie musiałaś.
Whitney: Teraz jesteśmy kwita, Duchu.

Nie podziękowałem, chociaż byłem wdzięczny za załatwienie tego spotkania. Zniknąłem, przechodząc przez podłogę. Udałem się do Mandaryna. Akurat siedział na zewnątrz swojej kryjówki.

Gene: Znowu się spotykamy.
Duch: Jak widać, ale przejdźmy do interesów.
Gene: Co tym razem potrzebujesz?
Duch: Neutralizatora broni energetycznej.
Gene: Hmm... Może coś znajdę takiego.

Poszedł na tyły magazynów. Byłem ciekaw czy rzeczywiście miał coś takiego. Mogłem się domyślić, że ta lekarka miała coś przy sobie. Zorientowałem się zdecydowanie za późno.
Gdy dzieciak wrócił, pokręciłem jedynie głową.

Gene: Niestety, ale nie ma.
Duch: Czy w ogóle coś takiego istnieje?
Gene: Na każdą broń jest sposób, ale ja niestety tego nie posiadam.
Duch: Trochę mnie zawiodłeś, Mandarynie.
Gene: Nie zawsze dostajemy to czego chcemy. Powodzenia, Duchu.

To mówiąc ulotnił się w powietrzu. Niechętnie skapitulowałem. Ponownie zjawiłem się u reszty złoczyńców. Tych, którzy zostali. Fix zniknął z Whiplashem. Także smarkacz przepadł. Tylko panna Stane nie poszła ich śladem.

Duch: Myślałem, że chcesz wrócić do domu.
Whitney: Czekałam na ciebie.
Duch: Wszyscy uciekli. Dlaczego nie poszłaś za nimi?
Whitney: Chciałam wiedzieć, jak ci poszło z Mandarynem. Dostałeś pukawkę?
Duch: Nie miał jej, więc kończę misję.
Whitney: Twój zleceniodawca nie będzie zadowolony.
Duch: No błagam. Hammer nie będzie się przejmował.

Udaliśmy się do punktu teleportacyjnego. Strażnik bez sprawdzania walizek przepuścił nas. W kilka sekund znaleźliśmy się na miejscu. Miasto bez Iron Mana nie obroni się same.

**Victoria**

Obudziły mnie promienie słońca, które przebijały się przez okna. Czułam jak mogłam swobodnie oddychać. Wstałam z łóżka, lecz w sali nikogo nie było.

Dr Bernes: Halo? Jest tu ktoś?
Dr Yinsen: No nareszcie się obudziłaś.

Nieco odskoczyłam na bok, słysząc Ho za swoimi plecami. Miałam ochotę go zabić.

Dr Bernes: Życie ci niemiłe?
Dr Yinsen: Tak mówisz? Przespałaś pół dnia. Dochodzi piętnasta.
Dr Bernes: Co?! Jak to?!
Dr Yinsen: Wcześniej operowaliśmy i ktoś próbował cię zabić. Dusił cię, ale potem puścił.
Dr Bernes: Czyli… mam rozumieć, że…
Dr Yinsen: Tony dostał wypis. Zbadaliśmy go. Wiem, że w sprawach rozrusznika powinniśmy skonsultować z tobą, ale spałaś. Nie chciałem cię męczyć.
Dr Bernes: O rany. Nie sądziłam, że tak urwie mi się film.
Dr Yinsen: Dla pewności cię zbadam.

Nie stawiałam oporu, bo z nim nie dało się wygrać. Sprawdził parametry przez tablet, pobrał krew, osłuchał stetoskopem i przyjrzał się oczom.

Dr Yinsen: Wszystko pięknie gra.
Dr Bernes: Jak te twoje ukulele?
Dr Yinsen: O! Stęskniłaś się za tym? Mogę ci znowu zagrać. A tak, poza tym, jak się czujesz?
Dr Bernes: Nieco zdezorientowana. Czas zleciał bardzo szybko.
Dr Yinsen: Wiem, a czekałem, aż się obudzisz. Musimy zobaczyć jakie cuda ma ten szpital. Jednak najpierw…

Ktokolwiek próbowałby mnie zatrzymać, nie byłby w stanie. Miałam coraz większą chęć na morderstwo przyjaciela. Znowu wyciągnął ten cholerny instrument, śpiewając o tęczy. Nie wiem czemu, ale dołączyłam do niego. Dobrze, że nikt tego nie słyszał.

**Pepper**

Wróciliśmy do hotelu. Jakimś sposobem zdjęli mu szwy o wiele wcześniej niż powinni. Cieszyłam się, że znowu był żywy. Miał tyle pomysłów związanych z Japonią. W sumie to było sporo ciekawych miejsc do zobaczenia. Ciągle nie odstępował mnie na krok, ale chyba nadal pozostał w nim ten strach. Szczególnie, że powiedzieliśmy mu o celach Ducha. I tak by jakoś się o tym dowiedział.

Rozdział 16: Słuchaj mojego głosu

0 | Skomentuj
**Naomi**

Podłączyłam chłopaka do maszyn i na zgodę Ho pozbyłam się rurki z przełyku. Tlen pozostał na masce. Na razie nie wpuszczaliśmy nikogo. Było zbyt niebezpiecznie.
Po ogarnięciu dzieciaka, podeszłam do drugiego łóżka.

Dr Yashida: Co z nią?
Dr Yinsen: Nie stwierdziłem nic niepokojącego. Niech śpi.
Dr Yashida: Ty też możesz. Ja wszystkim się zajmę.
Dr Yinsen: Przestraszył się twojej zabawki. Co to było?

Pokazałam mu metalową pałkę z energetycznym ostrzem.

Dr Yashida: Może uszkodzić każdą formę materii. Nawet niewidzialną.
Dr Yinsen: Jestem w szoku. Sama to wymyśliłaś?
Dr Yashida: Dostałam w prezencie i teraz go wykorzystuję do obrony.
Dr Yinsen: Dziękuję ci.
Dr Yashida: Drobiazg. Czas na sen, doktorku.

Uśmiechnęłam się do niego przyjaźnie. Na dowód podałam kartkę z wynikami Tony’ego.

Dr Yashida: Czy to cię uspokoiło?
Dr Yinsen: Odrobinę na pewno.
Dr Yashida: Więc dobranoc. Śpij dobrze.
Dr Yinsen: Ty również.

Odeszłam od niego i wzięłam się za zbadanie krwi chorego. Musiałam być pewna, że nic nie przeoczyłam.

**Whitney**

Duch wrócił do nas bez słowa. Znikał i pojawiał się, aż usiadł, gapiąc się w okno. Usiadłam obok niego.

Duch: Nie będę z tobą rozmawiać.
Whitney: Nie musisz. Udawaj, że mnie tu nie ma.
Duch: Czego chcesz?
Whitney: Odratowali go, prawda? Stąd brak radości?
Duch: Nie w tym rzecz, ale… nieważne. Zajmij się swoimi sprawami.
Whitney: Chcesz czy nie, wszyscy się dowiedzą, co zrobiłeś.
Duch: O czym ty mówisz?

Zaczęłam mu szeptać do ucha, żeby nikt nie słyszał tych słów.

Whitney: Interesy z Mandarynem. Tak, Duchu. Wiem o tym.
Duch: Ty pieprzona cholero.

Przygwoździł mnie do ściany. Byłam bezbronna. Naprawdę się wściekł.

Duch: Jeśli piśniesz im jakieś słowo…
Whitney: Milczę, ale to nie będzie za darmo.
Duch: Nie dam ci kasy.
Whitney: Ale ja nie o tym mówię.
Duch: A o czym?

Szepnęłam kilka wyrazów. Nie wszyscy musieli znać moje najskrytsze pragnienia.

Duch: Chyba śnisz.
Whitney: Zrób to albo twój sekret nie będzie już taki tajny.
Duch: Nie wierzę, że to robię.

W ułamku sekundy nie został po nim żaden ślad. Oby nie kręcił nosem.

**Duch**

Zabawa z dzieciakami była już nie do zniesienia. Jednak nasze interesy nie mogły przyciągnąć ciekawskich typów. Taki Hammer z pewnością chciałby spróbować.
Gdy dotarłem do punktów teleportacyjnych, przekupiłem jednego ze strażników. Bez zawahania przyjął łapówkę. Pokazałem mu wygląd dzieciaka. Anthony nie mógł wrócić do domu.

Duch: Miło się robi z panem interesy.

**Tony**

Ociężale otworzyłem oczy. Białe ściany, dźwięk maszyn… Cholera! Szpital!
Gwałtownie się podniosłem, aż tego pożałowałem. Od razu ktoś do mnie podszedł. Lekarka z Japonii.

Dr Yashida: Uspokój się, Tony. Inaczej cię uśpię.
Tony: Tata… Pepper… Oni… Oni… nie…
Dr Yashida: Musisz być w szoku, co? Nie wiem co z twoim tatą, a jeśli chodzi o nią, to jest tutaj. Rudzielec z piegami? Wyszczekany w mowie?
Tony: Tak.
Dr Yashida: Nic jej nie jest, ale ty miałeś operację. Dużo się działo, więc odpoczywaj.
Tony: Co… się… działo?
Dr Yashida: Później ci powiedzą. Przeszedłeś naprawdę wiele… Jednak bez obaw. Dostaniesz wypis jutro, jeśli będziesz grzeczny.
Tony: Będę.

Tylko tyle zdołałem powiedzieć, gdyż ciało zmusiło do odpoczynku.

**Rhodey**

Pepper zaczynała przysypiać, więc okryłem ją kurtką. Nie zamierzałem zmrużyć oczu do snu. Nie mogłem pozwolić, aby im stała się krzywda.

Dr Yashida: Spać, dziecko.
Rhodey: Nie mogę.
Dr Yashida: Owszem. Możesz. Sytuacja opanowana.
Rhodey: Ale Tony…
Dr Yashida: Obudził się i zasnął. Nie panikuj.

Łatwo było jej mówić. Szczególnie, że nie widziała go po wypadku. Tego dnia nie dało się wymazać z pamięci.

Dr Yashida: Wstawaj. Już cię tu nie ma.
Rhodey: Nie mogę, pani doktor.
Dr Yashida: Na razie proszę. Potem może być jeszcze gorzej.

Niechętnie się zgodziłem. Poszedłem za nią. O dziwo nie szliśmy w stronę drzwi. To była jakaś sala. Położyłem na łóżku przyjaciółkę, dziękując za pomoc. Wiele dla nas zrobiła. Może uda się przed powrotem w jakiś sposób się jej odwdzięczyć.

Rozdział 15: Nie oddychaj

0 | Skomentuj
**Victoria**

Zdołaliśmy naprawić pikadełko. Sprawdziłam jego funkcjonalność. Wszystko działało, jak należy. Mogliśmy zszyć ranę.

Dr Bernes: Jak odczyty?
Dr Yinsen: W normie. Jest stabilny.
Dr Bernes: Dobrze, więc kończymy.

Zaczęłam zakładać szwy. Nie miałam tu plastrów regeneracyjnych, dlatego to powinno w zupełności wystarczyć.
Po kilku minutach rana była załatana. Nałożyłam opatrunek, obwijając bandażem obszar klatki piersiowej.

Dr Bernes: No i po krzyku. Gdzie go zabierzemy?
Dr Yashida: Mam wolną salę na cyberchirurgii.
Dr Yinsen: O! Nie wiedziałem, że u was też istnieje taki oddział.
Dr Yashida: Chętnie wam pokażę całą placówkę. O ile chcecie.
Dr Yinsen: A co to za pytanie? Jasne, że chcemy!
Dr Yashida: Nawet nie wiecie, jak się cieszę, że was poznałam. Tyle nas łączy. Co powiecie na wspólne zdjęcie?
Dr Yinsen: Z przyjemnością.

Ustawiliśmy się w jednym miejscu i wycelowałam aparatem.

Dr Bernes: Powiedzcie „skalpel”.
Dr Bernes, Dr Yashida, Dr Yinsen: SKALPEL!

Wykonałam fotkę. Pokazałam im ją. Nada się jako pamiątka na ścianę gabinetu, a niewiele tam ozdób wisiało.

Dr Bernes: To co? Zabieramy go?
Dr Yinsen: Tylko sprawdź rozrusznik.
Dr Bernes: Dobrze.

Ledwo podeszłam do chorego, aż coś ściskało mnie za gardło. Nie mogłam oddychać.

Dr Yinsen: Victoria?
Dr Yashida: Hej! Co jest grane?
Dr Bernes: U… cie… kaj… cie.
Dr Yinsen: Nie zostawimy cię!
Duch: To wasz błąd.

Stałam sparaliżowana na głos zjawy. Wiedziałam kim był. Zabójca na zlecenie. Ktoś mu zapłacił za pozbycie się Tony’ego? Konkurencja? Widocznie wszystko opierało się na firmie, którą miał przejąć za pół roku.

Duch: Macie jeszcze szansę uciec. Jeśli nie, wtedy skręcę jej kark.
Dr Yinsen: Czego ty od nas chcesz?!
Duch: Dostałem zlecenie i muszę je wykonać. Zresztą, nie będę się tłumaczył.
Dr Bernes: Ty… zmie… ni… łeś… leki?
Duch: A dokładnie mój towarzysz. Ja tylko dałem truciznę, ale teraz to nie ma znaczenia. On umrze.

Poczułam większy ucisk. Miałam wrażenie, że ciało słabło wraz z moim oddechem. Tak miałam zginąć?

Dr Bernes: Zo… staw… cie… mnie.

**Pepper**

Dlaczego musiałam mieć rację? Ktoś był w środku. Nie wiedziałam czy ochrona szpitala da sobie radę. Bałam się, że będą ofiary. Przydałby się Iron Man. Tyle, że on sam był w potrzasku. Co robić?

Rhodey: Zawołam ochronę. Ktoś musi im pomóc.
Pepper: Ale… Ale oni mogą sobie nie poradzić.
Rhodey: Będą musieli.
Pepper: A T.A.R.C.Z.A.?
Rhodey: Nie wiem. Miejmy nadzieję, że uda im się nie dopuścić do rozlewu krwi.

Nie pocieszył mnie tym ani trochę, chociaż miał rację. Musieliśmy czekać.

**Ho**

Wreszcie sprawca nam się ujawnił, ale nigdy go nie widziałem na oczy. Musiałem coś zrobić, żeby puścił Victorię.

Dr Yinsen: Zostaw ją! Słyszysz?! Nic ci to nie da!
Duch: Hmm… Ocaliła Anthony’ego przed śmiercią. To jej wynalazek, więc pomoże mi go zabić. Chyba, że chce powąchać kwiatki od spodu.
Dr Yinsen: Powiedziałem! Puść Victorię!
Duch: Albo co, staruszku? Nic mi nie zrobisz.
Dr Yashida: On nie, ale ja tak.

Zdziwiłem się na jej słowa. Jak mogła go skrzywdzić? Zmieniłem zdanie, widząc w dłoniach jakąś nieznaną broń. Nie pytałem o nic. Teraz liczyło się, abyśmy wyszli stąd żywi.

Duch: No dobra. Macie mnie.

Uwolnił moją przyjaciółkę i tak po prostu zniknął. Naprawdę wystraszył się tej technologii? Podbiegłem do Victorii. Leżała, oddychając z trudem. Nałożyłem maskę tlenową na twarz.

Dr Yinsen: Oddychaj, Victorio. Oddychaj.
Dr Bernes: Ho…
Dr Yinsen: Nic nie mów. Wdech i wydech.

Starałem się jakoś ją utrzymać przytomną, zaś Naomi rozglądała się po sali. Czyżby chciał spróbować jeszcze raz?

**Rhodey**

Cisza. Nie było żadnych krzyków. Ochrona pojawiła się dopiero po wszystkim. Wciąż baliśmy się o Tony’ego. Jednak z bloku wyszli wszyscy. Łącznie z lekarzami. Doktor Yinsen trzymał na rękach lekarkę z maską tlenową, a ta druga z kolei pchała łóżko, na którym był mój brat. Odetchnąłem z głęboką ulgą. Skończył się koszmar. Udaliśmy się za nimi.

Dr Yashida: Wiem o co zapytacie, więc wam oszczędzę gadania. Rozrusznik spełnia swoje zadanie, ale pojawił się nieproszony gość, przez co mieliśmy małe kłopoty.
Rhodey: Kto się pojawił?
Dr Yashida: Zachowywał się jak zjawa. Był niewidzialny.

Cholera. Pepper miała rację. Duch maczał w tym palce. Kto jeszcze?

Rozdział 14: Nicość

0 | Skomentuj
**Naomi**

Gdy wszyscy jakoś opanowali strach, zaczęliśmy zabawę. Dotknęłam ekranu, wykonując nacięcie. Każde pociągnięcie wiązało się z ruchami mechanicznego ramienia, które w zależności od zastosowanego narzędzia taką przybierało formę. Wykonałam dodatkowe cięcia, aż dotarliśmy do rozrusznika.

Dr Yashida: Cudowna technologia.
Dr Bernes: Powiedziałabym to samo, ale nie mam zastępczego źródła energii.
Dr Yashida: To nie jest konieczne.

Wskazałam jej na małe urządzenie w mechanizmie. Nie musiałam znać budowy, aby wiedzieć, że znaleźliśmy intruza.

Dr Yinsen: O! Znaleźliśmy sprawcę. Jak go usuniemy?
Dr Yashida: Victorio, to twój wynalazek. Pomysły?
Dr Bernes: Hmm… Trzeba oddzielić to od baterii. W innym razie nas pokopie. Jeśli spróbujemy czymś to chwycić bez uruchamiania procedury bezpieczeństwa, przeżyjemy.
Dr Yashida: Zaraz, zaraz… Jakich procedur?
Dr Bernes: Rozrusznik wyczuje obcą technologię i może porazić prądem.

Zaniemówiłam. Skubane urządzenie. Podałam lekarce parę rękawic. Ho jedynie usiadł, patrząc na odczyty. Wzięłam szczypce, a drugie narzędzie dałam jej do ręki.

Dr Yashida: Gotowa?
Dr Bernes: Cóż… Najwyżej zabije mnie mój wynalazek.
Dr Yashida: Oj! Zaryzykujemy.

Uśmiechnęłam się do niej, chwytając za intruza. Nie przeszło żadne spięcie, więc kontynuowałam. Powoli podniosłam metal do góry, aby oddzielić go od wspomagacza.
Gdy Victoria podniosła ze swojej strony, usłyszałam dźwięki ukulele oraz śpiew. Odwróciłyśmy się w tym samym momencie.

Dr Yashida: Bez urazy, ale to nie uspokaja, a irytuje.
Dr Bernes: Ho, ty pilnuj odczytów! Potem pograsz nam na nerwach!

Nie słuchał nas, chociaż po części patrzył na kardiomonitor. Takiej zabawy nigdy nie miałam przy stole.

**Rhodey**

Godziny przedłużały się w nieskończoność, choć te czekanie umilała muzyka z bloku. Pepper od razu zareagowała śmiechem. Mnie też bawił sam fakt, że nasz kochany doktorek rozluźniał atmosferę. Jednak było słychać wrzaski lekarki.

Rhodey: Nawet nie chcę wiedzieć co tam się dzieje.
Pepper: Doktorek stał się muzykantem, a to nowość.
Rhodey: Więc nie bójmy się. Przeczekajmy to jakoś.
Pepper: A masz pomysł co możemy robić, jak Tony wydobrzeje?
Rhodey: Znajdę Hammera. Pokażę mu, gdzie jego miejsce.

Przyjaciółka ponownie wybuchła śmiechem, płacząc przy tym. No tak. Śpiewanie o tęczy nie było niczym normalnym.

Pepper: Jeśli Tony im ucieknie, to pewnie przez śpiewy doktorka.
Rhodey: Niektórzy słyszą co się wokół nich dzieje.

Po chwili usłyszałem, jak kobiety dołączyły swoje głosy. Musieli mieć przy tym naprawdę dobry powód. Chyba wszystko będzie dobrze.

**Ho**

Nic nie jest dobrze. Chłopak nam schodził, a ta otoczka muzyczna miała tylko uspokoić przyjaciół chorego. Victoria podała lek, poprawiając bicie serca. Naomi starała się pozbyć tego badziewia. Na moment przerwałem śpiewanie.

Dr Yinsen: I jak tam na dole?
Dr Bernes: Jakim zaś dole?! Chcesz wylądować w rowie?! Już cię tam do niego prowadzę.
Dr Yashida: Ej! Spokojnie. Wdech i wydech. Jeszcze trochę i wyjmiemy to ustrojstwo. Pilnuj odczytów, Ho.

Kiwnąłem jedynie głową, wracając do poprzedniego zadania. Polubiłem te ukulele. Chyba na stres będzie idealna.

Po dość długich minutach, lekarka położyła kawałek blachy na bok. Moc pikadełka wracała do normy.

Dr Yinsen: Czyli bateria nie była uszkodzona, a zatrzymana w działaniu?
Dr Yashida: Można tak powiedzieć.
Dr Bernes: Eee… Nie chcę krakać, ale znowu serce niedomaga.
Dr Yinsen: Powiem to raz. Jak on tu umrze, rzucam tę robotę i wyjeżdżam dożywotnio na Hawaje.
Dr Bernes: Mocne słowa.

Nie odpowiedziałem nic. Odłożyłem instrument i sam zajrzałem do środka. Nie wyglądało to dobrze.

Dr Yinsen: Trzeba to zlutować.
Dr Bernes: Jesteś pewny? Wtedy trzeba będzie je wyłączyć.
Dr Yinsen: A jak chcesz to inaczej naprawić?
Dr Bernes: Nie wiem.
Dr Yashida: A ja mam pewien pomysł.

Wykonała skan operowanego obszaru, a jego obraz pokazał nam się na żywo. Pokazała, jak naprawiać w ten sposób. Przyjaciółka musiała podawać jej instrukcje, ale byliśmy coraz bliżej końca. Musi się udać.

**Pepper**

Chyba nie potrafili ze sobą współpracować. Znowu były krzyki. Miałam tylko nadzieję, że wszystko się jakoś ułoży. Jednak zastanawiało mnie jedno. Czy Hammer byłby w stanie posunąć się do tak nieludzkiego traktowania?

Pepper: Cholera! Nie!
Rhodey: Pepper, co się dzieje?
Pepper: A jeśli… A jeśli to sprawka Ducha? On nie odpuszcza tak łatwo.
Rhodey: Myślisz, że… Że jest na sali?
Pepper: Nie wiem. Mam bardzo złe przeczucia.

Rozdział 13: Ocierajmy się o te same schematy

0 | Skomentuj
**Whitney**

Zostawiliśmy Starka, bo i tak nie miał, jak uciec. Jego los był przesądzony. Powoli uciekało z niego życie. Tylko czy to tak powinno się skończyć? Miałam dylemat.
Po powrocie do bazy świętowaliśmy zwycięstwo. Nawet gdyby ktoś próbował go ocalić, odwlekłby jedynie to co nieuniknione. Śmierć.

**Naomi**

Natychmiast wybiegłam z auta, biorąc torbę medyczną. Dzieciaki z przerażeniem dołączyli do mnie. Las był dość gęsty, lecz z pomocą przyszła nam sygnatura rozrusznika. Ostatnie wyładowania miały miejsce na północy. Nie mieliśmy czasu na wyjaśnienia.

Pepper: Tam jest!

Krzyknęła dziewczyna, wskazując na wiszącego chłopaka. To nie wróżyło nic dobrego. Policjanci weszli na drzewo, odcinając linę. Ostrożnie znieśli go umierającego na dół.

Dr Yashida: Dobra. Przejmuję go.

Podeszłam do niego, próbując wyłapać tętno. Nic nie czułam. Zaczęłam uciskać klatkę piersiową, aby przywrócić bicie serca. Wiedziałam, że do tego dojdzie. Jeden z nastolatków pomógł, stosując pompę, którą uciskał co trzy sekundy. Co jakiś czas zmienialiśmy się, aż mogliśmy odetchnąć z ulgą.

Dr Yashida: Wrócił rytm zatokowy. Zabieramy go.
Pepper: Czy… Czy wszystko będzie dobrze?
Dr Yashida: Tego nie mogę obiecać, ale zdążyliśmy w ostatniej chwili. Jeszcze parę minut i byłby martwy.

Podłączyłam chłopaka do przenośnego respiratora. To był jedyny sposób, aby utrzymać Tony’ego przy życiu. Zabezpieczyłam pasami, a następnie wykonałam numer do Victorii. Błyskawicznie odebrała.

Dr Bernes: No mów. Znalazł się?
Dr Yashida: Sala operacyjna. Przygotujcie ją.
Dr Bernes: A dożyje transportu?
Dr Yashida: Wykorzystam helikopter. Inaczej nie zdążymy na czas.
Dr Bernes: Dobrze. Przygotuję wszystko.

Tyle powiedziała, kończąc rozmowę. Przez dziesięć minut czekaliśmy na transport. Po jakimś czasie przyleciał śmigłowiec. Ratownicy zabrali go, a my wróciliśmy do auta. Ruszyliśmy z piskiem opon. Liczyła się każda sekunda.

**Ho**

Zbudziłem się w jakiejś sali. Czułem się jakoś inaczej. I to w dość pozytywnym znaczeniu. Odpiąłem się od wszystkiego, wstając na równe nogi.

Dr Bernes: Leż!
Dr Yinsen: Już mi lepiej.
Dr Bernes: Musisz nabrać sił. Czeka nas operacja.
Dr Yinsen: Naprawdę? Co za szczęście. Tak bardzo tęskniłem za skalpelem.
Dr Bernes: Pokroimy Tony’ego.
Dr Yinsen: Pierdolę to! Nie robię!

Nie uśmiechało mi się otwierać tego gamonia. Jednak Victoria nie mogła działać sama, zaś ta lekarka z Tokio nie posiadała doświadczenia, jeśli chodzi o niespodzianki dzieciaka.
Nagle usłyszałem, jak ktoś szukał wolnej sali. Wyszedłem sprawdzić o co chodziło. Musiało mnie wiele ominąć. Miałem ochotę strzelić sobie w łeb.

Dr Yinsen: Jestem od doktor Yashida. Zajmę się nim.

Wziąłem nosze, biorąc je na salę operacyjną. Wysłałem wiadomość kobiecie, aby zjawiła się w szpitalu. Nie odpisała ponad kwadrans. Pewnie działała w pośpiechu.

Dr Bernes: Gotowy?
Dr Yinsen: Podłączmy go do wszystkiego.
Dr Bernes: Musimy poradzić sobie bez mieszanek. Zresztą, jesteś w stanie operować?
Dr Yinsen: A mam inne wyjście? Żartuję. Jestem w stanie.
Dr Bernes: Mogę powiedzieć to samo.

Podpięliśmy chorego do kardiomonitora i przebraliśmy się do zabiegu, dezynfekując ręce. Sprzęt był na miejscu. Musiałem przyznać, że mieliśmy do dostępu bardzo zaawansowaną technologię.
Gdy minęła godzina, pojawiła się lekarka już w gotowości do operacji.

Dr Yinsen: To w trójkę mamy operować?
Dr Yashida: Chłopak ma wyczerpaną baterię rozrusznika. Był powieszony na drzewie, więc lepiej tak.
Dr Bernes: Biedak.
Dr Yinsen: Trudno. Zawsze otrzymuje taki zaszczyt.
Dr Bernes: Ho, nie bądź wredny.
Dr Yinsen: Taki mój charakter.

Uśmiechnąłem się jedynie. Wiedzieliśmy co było do zrobienia. Pora na podział obowiązków.

Dr Yinsen: Będę obserwował odczyty, Victoria zajmie się rozrusznikiem, a pani może czynić honory i otworzyć go.
Dr Yashida: Mów mi Naomi. Poza tym, łamiecie zasady?
Dr Yinsen: Na śniadanie.
Dr Yashida: Zakazane techniki?
Dr Yinsen: Eee… Trochę ich mamy.
Dr Yashida: Świetnie, więc gramy w tej samej drużynie.

Bez zbędnego przedłużania zajęliśmy swoje miejsca. Japonka podała mieszankę nasenną. Zdecydowanie pasowała do nas.

Dr Yashida: Bądźcie gotowi na wszystko.
Dr Yinsen: Hmm… Klasycznie próbujemy tego nie spartolić.

Wyjąłem z torby ukulele i zacząłem na niej grać. Kobiety przeszywały mnie morderczym spojrzeniem.

Dr Yinsen: No co? Trzeba się odstresować.

**Pepper**

Siedzieliśmy z niecierpliwością na koniec operacji. Trzech lekarzy. Przecież to nie może się nie udać. Trzymałam się tej kruchej nadziei. Tylko ona mi pozostała.

Rozdział 12: Coraz bliżej błękitnego nieba

0 | Skomentuj
**Duch**

Hammer rozczarował się, widząc panienkę Stane całą i zdrową. Chyba nigdy nie był w teatrze. Typowa sztuczka z kukłą. Anthony i tak widział tam swoją ukochaną. Świetnie zagrane. Zacząłem klaskać przez podziw tej sztuki.

Justin: Naprawdę? Tak bardzo cię cieszy fakt, że żyje?
Duch: Milcz. Nie znasz się na pięknie dramatu. Zresztą, został najlepszy element gry.
Justin: Niby jaki?
Duch: Stracił ojca i dziewczynę, więc…
Justin: No gadaj bez zagadek! Kogo teraz wybierze?
Duch: Obserwuj. Przyglądaj się dokładnie.

Masque uśmiechnęła się do nas, zmieniając na twarz ostatniej nadziei bohatera. W końcu wszystko sprowadza się do matki.

Duch: Zagrajmy ostatni akt.

**Victoria**

Wzięłam Ho sposobem matczynym, wsiadając do taksówki. Dla pewności jego stanu sprawdziłam funkcje życiowe. Nieco wolniejsze niż powinny być. Widocznie nie odtruliśmy się do końca.
Gdy znaleźliśmy się przed szpitalem, zapłaciłam taksówkarzowi. Lekko uśmiechnęłam się, biorąc przyjaciela tym samym sposobem co poprzednio. Placówka była bez ludzi. Pusta.

Dr Bernes: Trzymaj się, Ho. Pomogę ci.

Dzięki tłumaczeniom na tabliczkach odnalazłam odpowiednią salę. Położyłam go na jednym z łóżek, podłączając do przetaczania krwi. Tyle lat pracowaliśmy razem, więc wiedziałam jaka grupa była potrzebna.

**Tony**

Szukałem wyjścia z lasu, obijając się o każde możliwe drzewo. Nie mogłem wrócić do ojca, a na moich oczach straciłem Pepper. Po co żyć? Dla kogo niby byłem ważny? Moje serce biło coraz słabiej. Umierałem powoli, lecz w środku już byłem martwy.

Whitney: Tony, pamiętasz mnie?

Chyba się przesłyszałem. Może faktycznie było ze mną krucho, skoro zmarli przemawiają z tamtego świata. Wziąłem głęboki wdech, lecz upadłem na kolana.

Tony: Mamo, ja… Ja się… boję.
Whitney: Niby czego, dziecko? Możesz być ze mną szczęśliwy. Czy nie brakuje ci moich ciastek, które ci piekłam na twoje urodziny? Nie tęsknisz za moim śpiewem? Powiedz mi, moje słońce. Kochasz mnie nadal?
Tony: T… Tak. Kocham, ale… boję… się. Nie chcę… umrzeć.
Whitney: Ty nigdy nie umrzesz. Po prostu przejdziesz do cudownego świata. Tego bez bólu. Nie byłoby to piękne tam żyć razem?
Tony: Ja… Ja nie wiem.

Poczułem silniejszy ból. Oddech był utrudniony.

Whitney: Chwyć mnie za rękę. No chodź.
Tony: Ale… Ale Rhodey…
Whitney: Ja cię znam całe życie, a on tylko kilka lat. Naprawdę dalej nie wiesz co zrobić? Wiesz, gdzie jest twoje miejsce?
Tony: Nie.

Odparłem z trudem. To był koniec. Ostatnim obrazem, który widziałem była znikająca postać mamy w gęstą mgłę. Choćbym chciał ją zawołać, nie potrafiłem. Straciłem siły na wszystko. Pogrążyłem się w ciemności.

**Naomi**

Sygnatura rozrusznika zanikała coraz bardziej. Straciliśmy zbyt wiele czasu na poszukiwania. Kazałam przyspieszyć na tyle ile było to możliwe.

Pepper: Tony…

Odwróciłam się, słysząc dziewczynę. Zbadałam ją. Była w pełni czysta od toksyny.

Dr Yashida: Spokojnie. Już jesteśmy prawie na miejscu. Jak się czujesz?
Pepper: Dobrze.

Po chwili ocknął się chłopak. Również sprawdziłam wszystko co trzeba. Czysty. Co za ulga. Odtrutka podziałała.

Rhodey: Gdzie… jesteśmy?
Dr Yashida: Zaraz będziemy przy lesie Aokigahara.
Rhodey: Dlaczego?
Dr Yashida: Tam jest wasz przyjaciel.
Rhodey: I co z nim? Proszę mówić.
Pepper: Pani doktor?
Dr Yashida: On… może umrzeć. Nawet teraz.

Wiedziałam, że ta informacja była niezadowalająca. Jednak nie chciałam ich okłamywać. Niech wiedzą.

**Whitney**

Duch pogratulował mi za spełnienie zadania. Stark powoli się budził. Nie przywiązywaliśmy go. I tak już ledwo co oddychał. Przygotowałam pętlę, robiąc supeł. Reszta tylko otaczała go z każdej strony.

Duch: Oblałeś test, Anthony, ale pocieszę cię, żebyś umarł spokojnie.
Tony: Co… ty… mówisz?
Justin: Jesteś naiwny, bo nie rozpoznałeś oszustki. I ty masz więcej IQ ode mnie? Nie masz co się porównywać.
Tony: Co… takiego?
Whitney: W skrócie? Pepper żyje, a twój ojciec nie został odnaleziony. Nie ma za co.
Tony: Potwór.

Niepotrzebnie się odezwał, bo każdy dołożył swoich starań do zniszczenia rozrusznika. Umierał, ale i tak musieliśmy to zakończyć.

Whitney: Żegnaj, Tony.

Zawiązałam mu pętlę wokół szyi i puściłam. Swobodnie ciało wisiało na drzewie. Tak umierają tchórze.
© Mrs Black | WS X X X