Część 5: Pożegnalny piknik

0 | Skomentuj

Wzięliśmy ze sobą nasze plecaki, w których znajdował się prowiant, napoje, koc, ubrania na zmianę oraz apteczka pierwszej pomocy. To ostatnie było na wszelki wypadek. Tony do tego musiał jeszcze zabrać ładowarkę, bo implant mógł w każdej chwili upomnieć się o braku energii, zaś Pepper… Nawet nie będę się wtrącał. Miała wszystkiego w nadmiarze i większość rzeczy stanowiło zagadkę. Jednak potrafiła znieść takie obciążenie na swoich plecach.


Rhodey: Nie będę wścibski, ale i tak zapytam się. Co ty tam masz?
Pepper: Eee… Trochę tego, trochę tamtego. No wiesz.
Rhodey: Nie wiem.
Pepper: Wszystko, co najważniejsze. Jestem przygotowana na każdą ewentualność. Tobie radzę to samo.
Rhodey: Dzięki.
Pepper: A ty, mój waleniu?
Tony: Pepper, ja żartowałem.


Usiłowałem powstrzymać się od śmiechu, lecz nie miałem szans. Wybuchnąłem tak głośno, aż wydawało mi się, że zmieniłem się w hienę.


Tony: Rhodey, ty także przeciwko mnie?
Rhodey: Hahaha! Sorki.
Pepper: Okej. Chodźmy już, bo jeszcze się rozmyśli nasz węgorz.
Tony: Węgorz?! Pep, coś ty brała?
Rhodey: Chyba jesteś dla niej każdym zwierzątkiem świata.
Tony: Dżdżownicą też?
Pepper: Być może.


Teraz i ona miała ubaw po pachy. Zabraliśmy swoje bagaże, zamykając za sobą drzwi od pokoju. Przechodziliśmy przez korytarz w milczeniu. W windzie atmosfera również była napięta. Dopiero po wyjściu na ulicę, język gaduły się rozplątał.


Pepper: Ej! A może wstąpimy do zoo? Skoro tak mówimy o zwierzętach, to spróbujmy. Jakiś sprzeciw? Nie? Super.
Tony: Nie podejmuj za nas decyzji. My również mamy coś do gadania.
Rhodey: Zgadzam się z Tony’m.
Pepper: No dobra, ale wy wymyślacie. Zawsze zmieniacie zdanie, przez co ja muszę podejmować wybór.
Rhodey: Coś w tym jest.
Pepper: Widzisz? Znam was na wylot.


Gdy przeszliśmy przez centrum, dostrzegliśmy wielką część zieleni. Pomimo godziny dziesiątej, mnóstwo londyńczyków zajmowało park. Ruda nie zamierzała się wycofać. Zaczęła polować na wolne miejsce. Geniusz był rozbawiony tą sytuacją.


Tony: Heh! Mam nadzieję, że nie będzie nikogo taranować.
Rhodey: Tu wolałbym uważać na słowa, bo z tak wielkim plecakiem mogą być ofiary.
Tony: Sądzisz, że kiedy nazywa mnie jakimś żyjątkiem, to jest w tym coś romantycznego dla niej?
Rhodey: Hmm… Może tak być, chociaż próbuje zapomnieć o tym, czego się dowiedziała.
Tony: Moja wina.
Rhodey: Ej! Nie przewidziałeś tego. Czasami życie potrafi dać nam w kość.
Tony: Masz rację, Rhodey.
Rhodey: Chodźmy do niej, bo inaczej zrobi się nieciekawie.


Nie widział sprzeciwu, więc dorwaliśmy rudzielca. Na całe szczęście obyło się bez rannych. Nikt nie ucierpiał.


**Tony**


Znaleźliśmy ją pod jednym z drzew. Nawet rozłożyła koc, wyjęła jedzenie razem z butelkami wody oraz piłkę i… kamerę? Zdziwiłem się na widok tych dwóch ostatnich drobiazgów. Nim zdołałem coś powiedzieć, sama skłoniła się do tłumaczenia.


Pepper: Mówiłam o zapomnieniu zmartwień, więc będziemy się bawić, a chciałabym mieć jakąś pamiątkę, to wzięłam kamerę od taty. Mówię wam. Będzie super.
Tony: Nie mam nic przeciwko. Zabawmy się.


Uśmiechnąłem się do nich z dobrymi emocjami. Gdzieś te negatywne odpłynęły. Pep rzuciła nam piłkę. Pierwsza gra miała polegać na jej odbijaniu, jak w siatkówce, lecz bez siatki i zbieraniu punktów. Oddaliliśmy się nieco od siebie, stojąc w odpowiedniej odległości. Zacząłem jako pierwszy serwować. Mój wyjątkowy rudzielec odbił ją, a następnie poleciała w stronę Rhodey’go. I tak bawiliśmy się, nie zwracając uwagi na czas. Poczułem się, jak nowo narodzony. Odzyskałem utracone siły. Dostałem pozytywnego kopa energii, że mogłem grać z nimi cały dzień.
Kiedy musiałem odbić w ich kierunku, usłyszałem mój dzwonek. Ktoś dobijał się na telefon.


Tony: Chwila przerwy.
Pepper: Okej. Tylko wróć szybko.
Tony: Spokojnie, szynszylu. Wrócę.
Pepper: Szynszylu?!
Tony: No co? Też się bawię w zwierzyniec.


Uśmiechnąłem się głupawo, rzucając im piłkę. Odbijali między sobą, a ja w tym czasie sprawdziłem numer. Nieznany. Mimo wszystko, odebrałem.


Tony: Halo?
Duch: Witaj, Anthony. Tęskniłem za tobą.
Tony: Duch, skąd ty masz…
Duch: Nie wysilaj się, młody. Lepiej mnie posłuchaj, bo mam ci coś do przekazania.
Tony: To ty wysłałeś kopertę do Londynu?
Duch: Zgadza się, a mój człowiek ją dostarczył w moim imieniu.
Tony: Przysięgam, że jeśli skrzywdzisz Robertę, to pożałujesz tego.
Duch: Oj! Coś słaba ta groźba. Nie postarałeś się.
Tony: Masz ją zostawić w spokoju!
Duch: Nie denerwuj się tak, bo możesz tego nie przeżyć.


Cholera. On wie. Wszyscy wiedzą o tej słabości, która wkrótce miała mnie pogrzebać do grobu.


Duch: Jesteś tam, bohaterze?
Tony: Co mam zrobić?
Duch: To bardzo proste. Chcę, żebyś wrócił do Nowego Jorku.
Tony: Serio? Tylko tyle?
Duch: Ja jeszcze nie skończyłem.
Tony: Więc kończ, bo właśnie zepsułeś mi humor.
Duch: Och! Najmocniej przepraszam, Stark. Jednak jako Iron Man nigdy nie zaznasz spokoju. Chyba, że po śmierci.
Tony: Gadaj, czego chcesz?!


Tak głośno krzyczałem, że czułem na sobie spojrzenia przyjaciół oraz ludzi w parku. Mało brakowało, a odezwałby się ból.


Duch: Masz tydzień, żeby przyjechać i zmierzyć się ze mną.
Tony: Naprawdę ci się nudzi, Duch? Nie masz, z kim innym walczyć?
Duch: Jeśli do tego czasu nie pojawisz się w mieście, Roberta Rhodes umrze, a kolejną osobą na liście jest Virgil Potts. Od ciebie zależy, czy posunę się do tego. Twój wybór, Iron Manie.


I to były ostatnie słowa, zanim całkowicie padła łączność. Wróciłem do mojej paczki, unikając tematu o przeprowadzonej pogawędce z wrogiem. Niestety, lecz zauważyli, że coś było ze mną nie tak. Byłem zdenerwowany. Mechanizm migotał, czego nie zdołałem przed nimi ukryć. Grałem dalej, chociaż już nie byli zbyt chętni.


Tony: Coś się stało?
Rhodey: Ty nam powiedz.
Tony: Jest okej.
Pepper: Słaby z ciebie kłamca. Albo nam powiesz, albo…
Tony: Nie mogę.


Wybiegłem, kierując się na most. Potrzebowałem rozluźnić się, ale słysząc groźbę Ducha, nie byłem w stanie zapanować nad emocjami. Musiałem jakoś pozbyć się tego gniewu. Robiłem głębokie wdechy wraz z wydechami naprzemiennie. Dzięki temu, implant świecił normalnie. Patrzyłem się na płynącą wodę, wsłuchując się w jej bieg.


Tony: Muszę coś zrobić. Nie mogę tu zostać, ale… Ale Rhodey i Pepper chcieli odpocząć i…
Pepper: I nie będą na ciebie źli, jeśli powiesz o swoich zmartwieniach.
Tony: Aaa! Pepper!


Przestraszyłem się. Długo stała przy mnie? Jak mogłem tego nie zauważyć?


Pepper: Wybacz. Nie chciałam cię zostawić samego, a wiem, że coś się stało. Opowiedz mi o tym.
Tony: To Duch.
Pepper: Duch?
Tony: Tak. On stoi za groźbami. Powiedział mi, że mam tydzień, żeby wrócić, bo inaczej skrzywdzi Robertę, a potem zajmie się twoim ojcem.
Pepper: Oj! Brzmi poważnie, ale bez obaw. T.A.R.C.Z.A. go dorwie i nie będzie nam podskakiwać do gardeł.


Przytuliła mnie spontanicznie, ale ten gest był konieczny. Odczułem ulgę. Przecież nigdy nie walczyłem sam.


Tony: Dziękuję.

--**---

Na prośbę pewnej czyteliczki (dziękuję, że wytrwałaś, Dalibora) rozpędzam się z notkami :)

Część 4: Pobudka, śpiąca królewno

0 | Skomentuj

**Tony**


Leniwie otwierałem oczy, bo z jakiegoś powodu potrzebowałam większej ilości snu. Ostatnimi czasy mój organizm dziwnie reagował. Być może przez ostatnią walkę z Duchem. Właśnie po tym, co się stało, Pepper wymyśliła podróż dookoła świata. Skoro już pomyślałem o rudej, to jedna jej noga zwisała nad podłogą, dotykając prawie głowy Rhodey’ego. Moment. Co on robi obok mnie? Byłem w szoku. Próbowałem się ruszyć, lecz prawa ręka została przykuta do kabla od ładowarki.


Tony: Chyba mnie coś ominęło.
Pepper: Tony!


Niepotrzebnie powiedziałem to na głos, gdyż moja ukochana bez namysłu sturlała się na ziemię, aż upadła na histeryka.


Rhodey: Au! Mój brzuch! Co ty robisz?!
Pepper: Ojć! Wybacz, ale cieszę się, że nasz nieborak się obudził z drzemki.
Tony: Kogo nazywasz nieborakiem?
Pepper: No ciebie, pacanie.
Rhodey: Hahaha! A tak w ogóle, jak się wam spało?
Pepper: Eee… Nie będę tego komentować. Miałam chore sny.
Tony: Dlatego dyndała ci stopa obok gęby Rhodey’go?
Rhodey: Co takiego?!


Był wściekły, co mogłem zauważyć w tych oczach. Wstał i zaczął ją łaskotać w ramach kary. Rozbawiła mnie ta sytuacja, że chciałem do nich dołączyć. Potrafiłem jedynie usiąść, bo do kajdanek potrzebowałem kluczyka. Mogłem wziąć ze sobą narzędzia. Mogłem, ale nie pomyślałbym, że któryś z nich posunie się do czegoś takiego.
Kiedy skończyli się ze sobą droczyć, trząsłem rękami przed ich twarzą.


Tony: Rozkujcie mnie. Będę grzeczny.
Pepper: Momencik, rybko.
Tony: Rybko? Czemu rybka, a nie…
Pepper: Co? Wolisz być orką?
Rhodey: Ja bym mu dał miano wieloryba.
Tony: Super! A może od razu waleń?!


Zwariowali z tymi nazwami, choć sam nie byłem lepszy. Ruda przyglądała się bransoletce przez chwilę, a dopiero później uwolniła z uwięzi. Przy okazji odłączyłem się od urządzenia i założyłem bluzkę.


Pepper: Jeśli znowu spróbujesz zemdleć, przysięgam przy Rhodey’m, że zostawię cię w szpitalu, a my doskonale wiemy, jak kochasz to miejsce.
Tony: Poważnie? Kiedy niby urwał mi się film?
Pepper: Wczoraj, kiedy wróciliśmy do hotelu. Wszystko przez kopertę.
Tony: A! Coś mi świta.
Rhodey: Tony, muszę cię o coś zapytać.
Tony: Mam się bać?
Rhodey: Niekoniecznie, ale nie ściemniaj, zgoda?


Nie rozumiałem, co było grane. Logiczne, iż nie chciał słuchać kłamstw. Co pragnął usłyszeć?


Tony: Zgoda.
Rhodey: Więc posłuchaj uważnie. Wczoraj odezwało się przypomnienie o ładowaniu implantu.
Tony: Nic dziwnego.
Rhodey: Słuchaj dalej. Zwykle włącza się na poziomie 10%, co zawsze mija po godzinie. Ostatnio minęło pół godziny i się odezwał alarm. Wyjaśnisz?


Niedobrze. Mam u nich przekichane.


Rhodey: No to, jak jest? My się martwimy.
Pepper: Właśnie, dlatego nie owijaj w bawełnę. Coś nie tak z implantem?
Tony: Pamiętacie, jak kilka tygodni temu walczyłem z Whiplashem, żeby odbić Stane’a?
Pepper: Trudno nie zapomnieć, bo doktorek nas wystraszył, że umarłeś, a prawda była zupełnie inna.
Tony: Rhodey?
Rhodey: Nie potrafię puścić tego w niepamięć.
Tony: W trakcie ostatniej wizyty dowiedziałem się, że czas do kolejnego ładowania się skrócił, co oznacza tylko jedno.
Pepper: Nie wymienił ci implantu na nowy?
Rhodey: Jaja sobie robisz? To nie może być prawda!
Tony: Rhodey, nie krzycz.


Nie zamierzałem ich martwić swoim stanem, a sam niedawno odkryłem szczegóły ostatniej interwencji chirurgicznej. Wcześniej unikał tego tematu, ale zmusiłem go, żeby się przyznał, do czego doszło.


**Pepper**


Byłam przerażona. Czy to miało znaczyć, że ten wyjazd był naszym ostatnim? Nie. Nie powinnam tak myśleć. Będzie dobrze. Musi tak być. Jako, że w pokoju mieliśmy balkon, paranoik tam wylądował. Zdenerwował się. Rzadko widziałam, kiedy wpadał w taką furię. Nie krzyczał na nas. Nie chciał tego robić, więc wycofał się. Podałam geniuszowi wodę, bo pewnie zaschło mu w gardle od tego leżenia.


Tony: Dzięki.
Pepper: Mogłeś nam wcześniej powiedzieć. Nie zależy ci już na nas?
Tony: Pep, to nie tak. Po prostu nie chciałem psuć wakacji. Cieszyliście się z tego wypadu. Nie planowałem niczego zniszczyć.
Pepper: Więcej nie miej żadnych tajemnic, dobrze? Przez to Rhodey się wkurzył.
Tony: Przeproszę go.
Pepper: Na razie niech ochłonie. Potrzebuje chwili samotności. Później dołączymy do niego, bo zaplanowałam coś na dzisiaj. Powinno wam przypaść do gustu.
Tony: A zdradzisz, co to takiego?
Pepper: Taka niespodzianka. A tak poza tym, jak się czujesz?
Tony: Dobrze, chociaż cały czas chce mi się spać.
Pepper: Oj! To niedobrze. Trzeba coś na to poradzić, a w takiej sytuacji należy się dotlenić.


Cmoknęłam chłopaka w czoło, a potem wyjęłam paluszki solone.


Pepper: Chcesz?
Tony: Na razie nie jestem głodny.
Pepper: Musisz coś zjeść, aby mieć siły.
Tony: Później, dobrze?
Pepper: Okej. Więcej dla mnie.


Uśmiechnęłam się na moment, a prowiant znikał w mgnieniu oka. Oby plan wypalił. Wszystko zależało, jak długo pupilek prawniczki będzie dochodził do siebie.
Kiedy po paluszkach nie został żaden ślad, wstaliśmy na równe nogi, zmierzając do części z większą przestrzenią na powietrze. Uchyliłam drzwi, wchodząc do środka. Tonuś wszedł za mną.


Tony: Rhodey, wybacz za to, że ci nie powiedziałem. Wolałem nie zepsuć tego wyjazdu.
Rhodey: I to jest twoje wytłumaczenie? Fakt, iż z Pepper mamy zaliczone szkolenia, ale z implantem ci nie pomożemy. Nie znamy się na tej technologii. Pomyślałeś, co by się stało, gdyby doszło do jakiegoś rodzaju awarii?
Tony: Przepraszam. Już nie będę nic ukrywał przed nami.
Rhodey: No ja myślę, bo w przeciwnym razie naprawdę wrócimy do domu.
Pepper: Ej! Ja nie chcę rezygnować z wycieczki. Wiem, jak poważna jest sytuacja, dlatego pomyślałam nad piknikiem. Jesteśmy blisko parku. Tam można coś zjeść, pobawić się i zapomnieć o troskach. Zresztą, jutro pakujemy manatki, a lot będzie do Stambułu. To jak? Jesteście za moim pomysłem, czy przeciw?


Wariaci tylko stali, patrząc się w dal. Raczej przesadziłam z moim gadaniem. Ciężko się do tego przyznać, ale taka prawda.


Rhodey: Kiedy chcesz tam iść?
Pepper: Jak tylko zbierzemy się do kupy… Tony?
Tony: Co ja?
Pepper: Zgadzasz się na piknik?
Tony: Pewnie. Może w ten sposób wynagrodzę wasze troski.
Pepper: Jupi! Idziemy na zabawę!


Cieszyłam się, niczym małe dziecko. Przez tę chwilę mogłam zapomnieć o tym, czego się dowiedziałam.


Tony: No to w drogę.

Część 3: Twój przyjaciel

3 | Skomentuj

Koperta leżała na wycieraczce, a my zastanawialiśmy się, jaka była jej zawartość. Pepper nie byłaby sobą, gdyby nie rozpoczęła swojego słowotoku.


Pepper: Pewnie list od kochanki Rhodey’ego, bo zmądrzał i szuka prawdziwej dziewczyny, a nie kawałka papieru w oprawie, chociaż to może być pocztówka od naszych rodziców lub jakaś pomyłka.
Rhodey: Pepper, za te twoje skojarzenia powinnaś dostać w nos, ale będę miły i tego nie zrobię.
Pepper: Och! Spokojnie. Nie popełniasz żadnego wykroczenia, kochając kogoś… Co ty o tym sądzisz, Tony?
Tony: No nie wiem. Otwórzmy i się przekonajmy.


Bez wahania wziął dokument, otwierając przy okazji drzwi. Nic do nas nie powiedział. Sprawdził zawartość, ale milczał.


Rhodey: Tony, co tam jest?
Pepper: Ej! Ziemia do Iron Mana! Słyszysz, co do ciebie mówimy?!


Rudzielec nie był cierpliwy i zaczął potrząsać jego ramionami.


Pepper: Głuchoto, odpowiadaj!
Rhodey: Pepper, zostaw go… Co tam pisze?
Tony: Musimy wracać.
Rhodey: Nie wierzę.
Tony: To uwierz! Wiedziałem, że tak będzie! Wiedziałem, że ktoś wyjdzie z cienia i zaatakuje! A wy mnie nie słuchaliście!
Rhodey: Chłopie, co z tobą? Uspokój się. Dobrze wiesz, jak stres szkodzi twojemu sercu. Być może bierzesz wszystko na poważnie.
Tony: To co powiecie na to?!


Pokazał nam zdjęcie, na którym była moja mama. Fotografia wyglądała na prawdziwą i zrobiona z dobrego punktu obserwacyjnego. Nie pojmowałem, co to wszystko miało znaczyć. Jeśli ten “ktoś” chciał wyprowadzić Tony’ego z równowagi, spisał się na medal.


Rhodey: To nic nie znaczy, a nawet, gdyby ktoś ją obserwował, mógłby skłonić się do kradzieży. Wielu przestępców tak postępuje, dlatego nie wpadaj w panikę.
Pepper: Tony, mój tata jest agentem FBI. Jeśli zauważyłby jakiegoś kretyna, to już leży i kwiczy na ulicy, żeby nie zakuwać go w kajdanki. Poza tym, tyle ludzi Fury’ego patroluje miasto, że do niczego nie dojdzie.
Tony: Ale jest też wiadomość! Jakakolwiek byłaby ochrona, mógł ją przejść! Dlaczego?! BO NAS NIE MA!
Rhodey: Tony, musisz się uspokoić, bo inaczej…
Tony: Gdybym… Gdybym pamiętał…
Rhodey: Co jest napisane na kartce?
Tony: Że… Że będzie… pierwsza do… odstrzału.
Rhodey, Pepper: TONY!


Chwycił się za implant i upadł. Wiedziałem, że serce nie wytrzyma takiego nacisku. Pepper sprawdziła treść informacji. Nie pomylił się. Ktoś celuje w mój dom. Moją rodzinę.
Gdy położyłem przyjaciela obok łóżka, rudzielec dał mu pod głowę zwinięty kocyk. Widocznie wzięła wiele rzeczy.


Rhodey: Żelazko też zabrałaś ze sobą?
Pepper: Już nawet nie próbuj być śmieszny, ale fajnie, że starasz się być ogarnięty tak, jak zwykle. Mam nadzieję, że szybko się ocknie.
Rhodey: Też na to liczę, chociaż miał słuszne obawy.
Pepper: Dlaczego?
Rhodey: Kiedy gadałem z mamą wtedy na London Eye, nie mówiła normalnie. Miałem wrażenie, jakby bała się cokolwiek wydusić z siebie.
Pepper: Czyli ktoś się na nią czai? Boisz się?
Rhodey: Nie, ponieważ znam umiejętności T.A.R.C.Z.Y., a jeszcze jest tyle herosów, którzy mogliby jakoś zaradzić.
Pepper: Fajne myślenie.
Rhodey: Dzięki, a tak poza tym, znasz się na pierwszej pomocy.
Pepper: Przeszłam specjalne kursy, bo po tym, jak zbroja zwariowała, chciałam być bardziej użyteczna.
Rhodey: Wiem coś o tym. Ja byłem zmuszony się tego nauczyć.
Pepper: Kto ci kazał?
Rhodey: Nikt. Tylko sytuacja, w jakiej się znalazłem. Było kilka dni po wypadku i dowiedziałem się, że w takim stanie, to zawsze mogą pojawić się niemiłe niespodzianki.


Po tych słowach, przypomniałem sobie dzień, kiedy rozmawiałem z dr Yinsenem w sprawie Tony’ego. Dzięki szybkim kursom zdobyłem odpowiednie doświadczenie, co pozwoliło na działanie w każdym stanie zagrożenia życia.


Pepper: Ej! Żyjesz?


Pstryknęła mi palcami przed oczami, aż wróciłem do rzeczywistości. Jeden dzień i każdy urwał się do wspominek.


Rhodey: Wybacz. Lekko odfrunąłem.
Pepper: Heh! Nic dziwnego, lecz każdy tego doświadczył.
Rhodey: Co z nim zrobimy?
Pepper: Sprawdzę bransoletkę.
Rhodey: No to widzę, że przy tobie nic mu się nie stanie. Ma zapewnione bezpieczeństwo.
Pepper: Lata praktyki.


Uśmiechnęła się, a następnie zbadała funkcje życiowe, jakie wyświetlały się na gadżecie.


Rhodey: I jak, pani doktor?
Pepper: Wszystko gra. A! I nie nazywaj mnie tak.
Rhodey: A co w tym złego?
Pepper: Dobrze wiesz, kim chcę być w przyszłości, a przez tego osiołka nie zamierzam zmieniać ścieżki wyboru.
Rhodey: Nawet nie powiedziałem nic takiego. To twoje życie.
Pepper: Cieszę się, że się rozumiemy. Teraz poczekajmy, aż się obudzi.


Nagle usłyszeliśmy dźwięk z mechanizmu, zaś na twarzy chorego był widoczny grymas bólu.


Rhodey: Implant się wyładował? Dość szybko.
Pepper: Wiem i to jest niepokojące.


Zdjąłem mu bluzkę, podpinając ładowarkę do urządzenia. Cały proces nie był zaburzony. Jednak nadal zastanawiałem się, dlaczego energia tak nagle znika.


Rhodey: Coś jest nie tak. Jeżeli przez dalszą część podróży działanie drugiego serca zacznie słabnąć, będziemy zmuszeni do powrotu. Tylko dr Yinsen może coś tu zdziałać.
Pepper: Zgadzam się, chociaż wolałabym, aby już było dobrze.
Rhodey: Zanim poszedłem z nim na lotnisko, odwiedziliśmy doktorka i nic nie mówił o pogorszeniu.
Pepper: Albo coś zataił.
Rhodey: Albo Tony nie mówi nam całej prawdy.


Martwiliśmy się o niego, lecz mogliśmy zrobić tylko jedną rzecz. Cierpliwie czekać.


**Pepper**


Nie tak wyobrażałam sobie wyjazd. Wolałam za wszelką cenę uniknąć ostrego dyżuru. Stawka była bardzo wysoka, pani Rhodes znalazła się na celowniku, a my byliśmy za daleko, żeby doktorek śmieszek mógł zaradzić z implantem. Czułam się bezradna. Czuwałam przy nim, aż zachciało mi się spać.


Rhodey: Dobranoc, Pepper. Reszta leży w moich rękach.
Pepper: Dzięki.


Padłam twarzą do poduszki, próbując zasnąć. Niestety, lecz nerwowo wierciłam się na boki. Żadna pozycja nie pozwalała odprężyć się.


Pepper: Tony, musisz być silny. Zrób to dla mnie.
Rhodey: Ej! Wszystko będzie dobrze. Zobaczysz.
Pepper: Powiedziałam to do siebie, więc nie podsłuchuj.
Rhodey: Zapomniałaś, że siedzę obok twojego wyrka, bo tam leży?
Pepper: Ech! No racja.
Rhodey: Jeśli coś cię niepokoi, powiedz to.
Pepper: A co, jak nie chcę?
Rhodey: Wtedy na pewno nie zaśniesz spokojnie.
Pepper: A ty?
Rhodey: Mną się nie przejmuj.
Pepper: Rhodey, bez snu nie wytrzymasz.
Rhodey: Przecież zasnę bez problemu, ale przydałyby się kajdanki.
Pepper: Kajdanki? Co ty bredzisz?! W BDSM się bawisz? O nie! Nie ze mną takie numery!
Rhodey: Chcę go przykuć do kabla, gdyby się szybciej obudził. W ten sposób nigdzie nie ucieknie.
Pepper: Boże! To jest dla ciebie niańczenie, czy bycie strażnikiem więziennym?
Rhodey: Masz te kajdanki, czy nie?


Chciałabym kiedyś usłyszeć opowiastki o tych dniach, gdy Tonuś jest nieposłuszny i ignoruje zalecenia. Nie tego wieczora, a może następnego dnia. Wyjęłam kajdanki z plecaka. Po co je wzięłam? Na wypadek, gdyby pojawił się kryminalista, a glina nie posiadałaby kajdanek. Eee… Prawda była taka, że potrzebne są dla zabawy. Panikarz przypiął uwięź do kabla wraz z ręką chorego. Będzie niezły ubaw, kiedy się ocknie.


Pepper: Dobranoc, Rhodey.

Część 2: Zapraszam na herbatkę

0 | Skomentuj




**Tony**


Ból, miażdżące uczucie pękniętych żeber, a do tego dźwięk zepsutego silnika samolotu. Przez chwilę krzyczałem, a później już nie byłem w stanie. Jednak piekielna biel oślepiła moje ślepia, a potem leżałem bez ruchu. Na niebie dostrzegłem spadające kawałki maszyny. Nie wiedziałem, jak się zachować, ale przypomniałem sobie, że wziąłem ze sobą zbroję. Ledwo czołgałem się po ziemi, gdyż cierpiało całe moje ciało. Oddychałem z trudem, zaś krew wylewała się z ran.


Tony: Tato… gdzie… jesteś?


Nikt się nie odezwał. Byłem sam, ale to nie oznaczało, że miałem umrzeć. Włożyłem elementy pancerza. Komputer utwierdził mnie w przekonaniu o odniesionych obrażeniach. Ledwo rozumiałem, co mówił. Obraz zamazywał się. Straciłem przytomność.
Gwałtownie obudziłem się w samolocie. Obok siebie zauważyłem, że Pepper dźgnęła mnie czymś w ramię. Coś na rodzaj długopisu.


Tony: O rany! Chyba odpłynąłem.
Pepper: Już wylądowaliśmy, ale przyznaję, że długo nie chciałeś wrócić do nas.
Tony: Wybacz… Miałem… koszmar.
Rhodey: Tony, spokojnie. Już jest po wszystkim.


Powoli odzyskiwałem spokój ducha i razem opuściliśmy pokład. Odebraliśmy swoje bagaże, a jako, że miałem najwięcej pieniędzy, zapłaciłem za taksówkę. Przez całą drogę nikt nic nie mówił. Nie chciałem tak napiętej atmosfery. Postanowiłem ją nieco rozluźnić.


Tony: Śliniłem się, jak spałem?
Pepper: Hahaha! Nie, chociaż sugerujesz, żeby kupić ci śliniaczek? Dobrze, bobasku.
Tony: Bobasku?
Rhodey: Naprawdę cię traktuje, jakby była twoją mamą.
Tony: Nie wierzę.
Rhodey: Heh! To uwierz. Masz trzecią mamusię.
Tony: O! Czyli przyznałeś się, że mnie niańczysz?
Rhodey: Robię to, co trzeba. Nic nielegalnego.


Oboje wybuchnęliśmy śmiechem. W czasie jazdy obserwowałem ulicę Londynu, a także okolicę. Nie było tak tłoczno, jak w Nowym Jorku.
Gdy dojechaliśmy pod hotel, zabraliśmy walizki. Pojechaliśmy windą na drugie piętro, gdzie znajdował się nasz pokój. Udało się załatwić dla trójki w jednym lokum. Nawet mieliśmy widok na Big Ben. Położyliśmy balast obok łóżek. Pepper jako pierwsza zajrzała na widoki.


Pepper: Wow! Ale tu jest pięknie! Szkoda, że będziemy tu tylko trzy dni. To za mało.
Tony: Mamy długą trasę, dlatego musimy się zmieścić w niecały miesiąc.
Rhodey: Jest siedemnasta, a wiecie, co to oznacza?
Pepper: No co, mądralo?
Rhodey: Czas na herbatę.
Pepper: A! Racja! Mają taki zwyczaj.
Tony: No i?
Pepper: No i idziemy na herbatkę.


Patrzyliśmy na nią w osłupieniu. Nie wierzyłem, że to powiedziała.


Pepper: Nie gapcie się, bo oberwiecie porządnie. Idziemy na miasto. Pora rozruszać kości.
Tony: Ale…
Pepper: Żadnych “ale”! Chodźcie!


Rhodey też był po mojej stronie. Oboje byliśmy wykończeni podróżą, chociaż większość drogi przespaliśmy. Niestety, lecz ona nie zamierzała słuchać naszych usprawiedliwień. Siłą szarpnęła nas do drzwi, aż prawie w nie uderzyliśmy.


Rhodey: Pepper!
Pepper: Ups. Nie trzeba było się upierać.


Nie mieliśmy innego wyboru. Posłuchaliśmy naszej sadystki, idąc z nią do centrum. Niewiele ludzi znajdowało się na rynku. Pewnie przez tę godzinę. Znaleźliśmy pobliską herbaciarnię. Zostaliśmy mile przywitani przez właściciela, który polecił nam dobry rodzaj odmiany napoju. Chciałem zapłacić za to, lecz nalegał na brak opłat. Podał nam filiżanki, życząc przyjemnego wieczoru. No tak. Przecież ominął nas dzień ze względu na lot.


Tony, Rhodey, Pepper: DZIĘKUJEMY!


Wzięliśmy łyk do ust. Była smaczna, a rzadko piłem coś ciepłego.


Pepper: Mmm… Dobre. Najlepsza, jaką piłam do tej pory.
Rhodey: To jeszcze nie próbowałaś innych odmian. Również są wyborne.
Pepper: Mamy czas na degustację smaków, prawda? Nie spieszmy się. Jesteśmy na wakacjach.


Uśmiechnęła się, przypominając nam o celu odpoczynku. Cieszyłem się, spędzając z nimi czas. I pomyśleć, że chciałem kiedyś zmienić bieg wydarzeń.



**Pepper**


Szybko opróżniliśmy naczynia, dziękując po raz drugi za tak hojny gest. Nigdy nie spotkałam się z kimś, kto daje coś za darmo. Chyba, że liczą się oszustwa przy wciskaniu wszystkiego, co możliwe do rąk przechodniów.
Po opuszczeniu sklepu, poszliśmy na London Eye. Geniusz zdołał załatwić wszelkie wejściówki jeszcze kilka godzin przed wyjazdem, więc mogliśmy skorzystać z tej atrakcji. Pomimo zdobycia biletów, musieliśmy stać w gigantycznej kolejce, ciągnącej się do Westminster Bridge.


Pepper: Chyba sobie trochę postoimy.
Tony: Nie szkodzi. Im dłużej, tym lepiej.
Pepper: Błagam cię. Masz lęk wysokości?
Tony: Nie, ale…
Pepper: Więc nie widzę żadnego problemu.
Rhodey: Pepper, nie zdziw się, że wyskoczy z czymś jeszcze. Coś ukrywa przed nami.
Pepper: Tony, co z tobą? O co chodzi?
Tony: Chodzi o Nowy Jork. Został bez ochrony.
Pepper: A czy nie było mówione, że są też inni bohaterowie? Poza tym, istnieje T.A.R.C.Z.A. Nic się nie stanie, jak nas nie będzie. Wyluzuj.
Rhodey: Ona ma rację. Jest wielu herosów, którzy zajmują się tym, co my zwykle, a Fury wie, jak ogarnąć zamieszanie.
Pepper: Hahaha! Fury. Mój przyszły pracodawca.
Tony: A jakiś rok temu chciałaś być policjantką?
Pepper: Eee… Tak miałam przez chwilę, ale agentom więcej płacą, a do tego mają plecaki odrzutowe.


Zaczęłam tak marzyć o swojej przyszłości, że na długo odpłynęłam. Dopiero kopnięcie Rhodey’go w kostce przywróciło mnie na Ziemię.


Rhodey: Pepper, nasza kolej.
Pepper: Co?! Tak szybko?!
Rhodey: Stoimy tu od piętnastu minut, ale niektórzy stracili cierpliwość.
Tony: A nie możemy odłożyć tego na później?
Pepper: Tonusiu, nie sraj w gacie. Bądź dużym chłopczykiem.
Rhodey: Hahaha!


Pokusiłam się na walnięcie głupiego tekstu. Nie pojmowałam jego strachu przed tą atrakcją. Na szczęście nie musieliśmy ciągnąć tego osła za ręce. Sam wszedł do kapsuły, a my za nim. Na moment spoglądał na ludzi, którzy chodzili po mieście. Był bardzo zdenerwowany, co mogłam dostrzec po drżących dłoniach. Natychmiast wtuliłam się w niego.


Pepper: Nie bój nic. Jestem pewna, że po powrocie, Nowy Jork będzie w całości.
Tony: Ja to rozumiem, Pepper. Problem tkwi w czymś innym.
Pepper: W czym?
Tony: A co, jeśli jakiś wróg wykorzystuje naszą nieobecność, aby zgotować nam piekło?
Rhodey: Tony, przestań świrować. Skup się na wyjeździe. O! Miałem zadzwonić do mamy.
Tony: Więc na co czekasz? Dzwoń!


Mechanizm obrotowy ruszył wraz z nami oraz innymi osobami w “oku”. Podziwialiśmy panoramę miasta. I właśnie ten nocny krajobraz pozwolił geniuszowi wyluzować. Pocałowałam w policzek, tuląc ciągle do siebie.


Pepper: Przy mnie nic ci nie grozi. Będziesz o tym pamiętał?
Tony: Będę.


Obiecał z lekkim uśmiechem na twarzy. W czasie, kiedy my cieszyliśmy się sobą, histeryk rozmawiał z prawniczką. Mówił dość cicho, dlatego nie rozumieliśmy żadnego z wypowiadanych słów. Może to i dobrze, bo znowu zaczęłoby się wariactwo.
Kiedy machina powoli zwalniała, moja druga połówka zbliżyła swoje usta do moich, oddając krótki, lecz słodki pocałunek. Trwaliśmy w tej chwili do czasu, aż kapsuła zniżyła się do ziemi.


Pepper: Zasłużyłam?
Tony: Nie rozumiem.
Pepper: Czy zasłużyłam na buzi buzi?
Tony: Zawsze i o każdej porze, moja papryczko.


Cmoknął łagodnie w policzek, przez co nie poczułam innego świata poza nim. Byłoby miło, gdyby myślał o mnie w ten sam sposób.
W trakcie powrotu do hotelu, opowiadaliśmy o pierwszych odczuciach na temat Anglii. Przy okazji niańka od siedmiu boleści powiedziała, co przekazała pani Rhodes.


Rhodey: Na początku mnie ochrzaniła z góry na dół, że zadzwoniłem za późno, ale potem się uspokoiła.
Pepper: Mój tatuś też powinien wiedzieć, że bezpiecznie wylądowaliśmy. Napiszę mu SMS-a i nie powinno być problemu. Ciekawe, czy coś się dzieje?
Rhodey: Pepper, nawet o tym nie myśl, bo ktoś tu zaraz wpadnie w szał.
Tony: Nie wpadnę. Jestem spokojny.
Pepper: To tylko pozory.
Rhodey: Właśnie.
Pepper: Ale jak na pierwszy dzień, to jest całkiem fajnie. Zgodzicie się ze mną, prawda?
Rhodey: Oczywiście.
Tony: Bez dwóch zdań.


Gdy dotarliśmy do budynku, pojechaliśmy windą do pokoju. Przeszliśmy kawałek korytarza, dochodząc do odpowiednich drzwi. Chciałam je otworzyć, lecz coś odwróciło moją uwagę.



Pepper: Dziwne. Ktoś spodziewał się koperty?

Część 1: Żegnaj, Nowy Jork

0 | Skomentuj


**Pepper**


Czekałam na swoich przyjaciół, którzy mieli lecieć ze mną w największą przygodę życia. Wielokrotnie sprawdzałam, czy zabrałam ze sobą wszystko, co jest potrzebne. Nawet zainwestowałam w apteczkę, bo z takim Tony’m może wiele się dziać. Jednak głównym celem podróży jest odpoczynek. Tak. Należyte wakacje za cały ten trud bycia bohaterami. No może ja nie mam jeszcze zbroi, ale i tak moja pomoc powinna być doceniona. Zbieranie informacji, wsparcie, a przede wszystkim pomaganie w utrzymaniu tajemnicy. Tatuś nadal sądzi, że chodzę po szkole na zajęcia z karate.
Kiedy nerwowo chodziłam wokół walizki, wreszcie dostrzegłam panią Rhodes oraz tych wariatów, bez których moje życie potoczyłoby się o wiele inaczej. Rzuciłam im się w ramiona, tuląc.


Pepper: No nareszcie! Co tak długo?
Tony: To przez Rhodey’go.
Pepper: Hahaha! Niech zgadnę. Sprawdzał, czy nie zapomniałeś o ładowarce?
Tony: Coś w ten deseń.
Pepper: Och! Typowe, ale na szczęście lecimy za godzinę, choć została jeszcze odprawa i…
Virgil: Oni to wiedzą, Patricio. Zdążycie.
Roberta: A tak w ogóle, kto wpadł na pomysł na wycieczkę dookoła świata?
Pepper: Ja.


Przyznałam się bez bicia, szczerząc się głupawo do nich.


Rhodey: Może już chodźmy. Na pewno zadzwonię, kiedy będziemy na miejscu.
Roberta: Oby, bo inaczej nie będzie miło po waszym powrocie.
Rhodey: Mamo, nie zapomnę. Nie bój się.
Roberta: Ja się nie boję, ale widząc, jak Tony pobladł, to bardziej do niego kieruj te słowa.


Miała rację. Był blady, jak ściana, a raczej nie był chory. Bardziej robił się chory na myśl o locie samolotem. Złe wspomnienia.


Pepper: Tony, jesteśmy z tobą.
Tony: Wiem, ale i tak mam te obawy.
Rhodey: Chłopie, nie spuścimy cię ani na chwilę z oczu.
Tony: Ej! Nie jestem dzieckiem, że macie mnie niańczyć.
Rhodey: To tak dla bezpieczeństwa.
Tony: Rhodey, ty i te twoje tłumaczenia.
Rhodey: Po prostu chcę cię zapewnić, że nic ci nie grozi.
Pepper: Młotku, ja od tego jestem.


Zaśmialiśmy się we trójkę, a następnie poszliśmy do kontroli bagażu. Tony ze względu na implant nie mógł przejść przez bramkę, ale dokumentacja o urządzeniu wystarczyła, żeby władze pozwoliły mu wejść na pokład maszyny. Wraz z histerykiem dołączyłam do niego po kilku minutach. Również zostaliśmy wpuszczeni. Wzięliśmy ze sobą plecaki, ponieważ reszta balastu spoczywała na innym poziomie. Usiedliśmy na odpowiednie miejsca, przechodząc między pozostałych pasażerów. Wybrałam miejsce obok geniusza, który usadowił się przy oknie, zaś nasz kumpel ulokował się po przeciwnej stronie.
Po otrzymaniu informacji z prośbą o zapięciu pasów, zrobiliśmy to. Przez chwilę wpatrywaliśmy się w rodziców, machając im na pożegnanie. Mój chłopak bardzo się zdenerwował przez odczucie pierwszych turbulencji. Chwyciłam go za rękę, uspokajając.


Pepper: Ej! Spokojnie. To normalne.
Tony: Pepper…
Pepper: Nie jesteś sam. Zresztą, pokonałeś wielu wrogów, dlatego taki lot nie powinien być dla ciebie taki straszny. Weź głęboki wdech i wydech.


Byłam zadowolona z siebie, bo pomogłam niebieskookiemu. Od razu rozluźnił się, kładąc głowę na moje ramię. Pogłaskałam go po włosach, jakby był moim synkiem.


Pepper: Już dobrze?
Tony: Tak… Dziękuję.
Pepper: Do usług.


Uśmiechnęłam się, lecz dźwięk chichotu Rhodesa zdołałam usłyszeć.


Pepper: Co cię tak bawi? A limo chcesz mieć pod okiem?
Rhodey: Wybacz. Po prostu martwisz się o niego bardziej, gdyby był twoim dzidziusiem.
Pepper: Zaraz ty będziesz dzidziusiem, jak ci przydzwonię w kasztanki.
Rhodey: Au! Na samą myśl już mnie boli.
Pepper: No to cicho.
Rhodey: Chyba zasnął.
Pepper: Serio?


Poklepałam Einsteina po policzku. Ani nie drgnął. Jednak usłyszałam chrapanie.


Pepper: No i nie będę mogła z nim pogadać.
Rhodey: A ja? Przecież chętnie cię wysłucham.
Pepper: Ty tylko zanudzasz historią.
Rhodey: Cóż… Takie mam hobby.
Pepper: Wnerwianie ludzi jest twoim hobby?
Rhodey: Nie! Źle mnie zrozumiałaś. Historia jest…
Pepper: To twoja kochanka. Martwa, w twardej oprawie, ale kochanka.
Rhodey: Dobra. Nie było tematu.


Lekko parsknęłam śmiechem. Rozluźnił napiętą atmosferę.


Rhodey: Dzięki, Pepper.
Pepper: Ej! Nie chciałam cię urazić.
Rhodey: To nie to. Po prostu jestem ci wdzięczny, bo pomogłaś mu.
Pepper: Zrobiłam, co trzeba było zrobić. Nic wielkiego.
Rhodey: Mimo wszystko, czeka nas wiele takich lotów. Z Londynu do Stambułu, a potem do Bombaju.
Pepper: I Delhi, Singapur, Hongkong plus Szanghaj i na koniec Tokio. A! Do tego powrotny.
Rhodey: Musi to jakoś przeżyć.
Pepper: Gdyby przespał całą podróż, tak byłoby najlepiej.
Rhodey: Być może, choć wtedy jest narażony na koszmary.
Pepper: I tak źle i tak niedobrze. Och! Przerąbane, Rhodey.
Rhodey: Damy radę. On liczy na nas.
Pepper: Wiem, dlatego nie zostanie sam.


Wiedziałam, co miał na myśli, więc czuwałam tak długo, dopóki nie zmorzył mnie sen. Kolej na ciebie, Rhodey.


**Rhodey**


Zasnęli. Mogłem pokusić się o uderzenie w kimę, ale ktoś musiał mieć oko na Tony’ego. Książka mogła poczekać. Obserwowałem, czy nie robił żadnych gwałtownych ruchów. Wszystko wyglądało na całkiem normalne. Z wyjątkiem jednego elementu. Implant zwariował. Pozwoliłem sobie na odpięcie pasów i podejście do nich.
Już chciałem walnąć delikatnie w policzek chorego, aż oberwałem w pysk od rudej.


Pepper: Rhodey, co to mają być za chore podchody?!
Rhodey: Coś się z nim dzieje.
Pepper: Nie rozumiem.
Pepper: Popatrz.


Wskazałem na mechanizm. O dziwo zachowywała spokój.


Pepper: Wiem, co to znaczy. Nie panikuj.
Rhodey: I ty mi to mówisz?
Pepper: Widocznie twój duch się ulotnił, bo coś nie myślisz za dobrze. On po prostu zaraz się ocknie.
Rhodey: Skąd taka pewność?
Pepper: Pewnie coś mu się śni i jak się wyrwie z tego, to wróci do rzeczywistości z lekkim szokiem.
Rhodey: Poważnie? Rety! Masz rację.
Pepper: Ja tu jestem od panikowania, a ty od ogarniania chaosu, jasne?


Kiwnąłem głową, zgadzając się z jej słowami. Wróciłem na miejsce, sięgając po swoją lekturkę, a gaduła gwałciła wzrokiem śpiącą królewnę. Nie mogłem nic na to poradzić. Jedynie mogłem czekać na wylądowanie w pierwszej lokacji naszej wielkiej wycieczki. Poczytałem parę zdań, a oczy nieposłusznie zamknęły się.
Nagle przez radio otrzymaliśmy informację o lądowaniu. I to mnie przebudziło na nowo. Byłem w szoku, iż ten lot trwał tak krótko. Spojrzałem przez okno, za którym malował się krajobraz Anglii.



Rhodey: No to witamy w Londynie.

--***--
 Tak jak mówiłam. To opowiadanie wakacyjne, więc z obecnym klimatem nie ma nic wspólnego. Jednak mimoo wszystko mam nadzieję, że przypadnie wam do gustu.

What if? Alternative ending "Ctrl- Alt- Delete" Glitch

0 | Skomentuj
Controller_2.jpg

Wstałem z łóżka. Niby z tego samego, co zwykle, ale czułem się dziwnie. Coś było bardzo, ale to bardzo nie tak. Głowa bolała niemiłosiernie, aż prawie upadłem. Przeraziłem się i to nie na żarty. Dla pewności zbiegłem po schodach, biegnąc do zbrojowni. Wszystko wydawało się normalne, lecz nadal miałem złe przeczucia. Wszystko stało się jasne, gdy świątynia była opustoszała. Zero oznak życia, brak sprzętu i zbroi moich przyjaciół. Poza modelem Mark II.



Tony: Nie! To niemożliwe! Co jest grane?! Aaa!



Chwyciłem się za makówkę, której ból nasilił się jeszcze bardziej. Nie potrafiłem się skupić.Nawet z połączeniem się ze zbroją miałem kłopot.



Tony: Sandhurst!



Krzyczałem nazwisko sprawcy. Tak. Ten świat był wirtualny. Czułem to, a jeszcze wczoraj podobno ocaliłem świat przed obcymi. Gubiłem się. Co było prawdą? Jak długo miał trwać ten obłęd? Postanowiłem walczyć z bólem i polecieć w zbroi odnaleźć tego wariata. Bezskutecznie. Każda próba założenia pancerza kończyła się rozpalaniem piekła w umyśle.



Tony: Aaa! Wyłaź, draniu! Aaa! Nie chowaj się!



Nie potrafiłem ustać na nogach, więc upadłem. Zwijałem się przez narastające cierpienie. Nie wiedziałem, co robić. Jak wrócić do przyjaciół?
Po jakiś pięciu minutach, pojawił się Kontroler. Zupełnie, jakby się teleportował. Prędkość myśli. Pamiętałem, co mówił o Magistrali.



Tony: Co ty mi zrobiłeś?!
Kontroler: Ja? Tobie? Oj! No błagam, Iron Manie. Sam jesteś sobie winien.
Tony: Dlaczego?
Kontroler: Bo nie współpracujesz ze mną. Wrócisz do domu, jeśli tylko dasz mi Ekstremis.
Tony: Wypchaj się!
Kontroler: Naprawdę? Więc spędzisz resztę życia tutaj. Nie przeżyjesz nawet dnia.
Tony: Ach! Założysz się?
Kontroler: Stark, to logiczne. Dasz serum, a wtedy otworzę wyjście. Inaczej stąd nie uciekniesz, choć poprzednia próba ci się udała. Jednak cię odnalazłem, bo wiem o tobie wszystko.



Cholera. To miało sens. Wróciłem wtedy z Rhodey’m do zbrojowni, ale musieli mnie dopaść jeszcze tej samej nocy i zabrać tu. Niedobrze.



Kontroler: Nadal nie zmienisz zdania? Chcesz tu spędzić ostatnie chwile życia?
Tony: Zgoda.
Kontroler: Nie rozumiem.
Tony: Dam Ekstremis.
Kontroler: Wyśmienicie, więc otwórz swój umysł. Pokaż recepturę. Nie ukrywaj tego.



Byłem słaby, dlatego nie mogłem walczyć. Może i moje umiejętności hakowania nie działały, ale to nie oznaczało, że stałem się bezradny. Potrafiłem zmodyfikować informacje przechowywane w mózgu. To był mój klucz.
Gdy przesyłanie danych się rozpoczęło, ból zwiększył się na tyle, że traciłem siły. Ściskałem szczękę z trwającej agonii. Wiłem się bez kontroli.



Kontroler: Nie poddawaj się, Stark. Wkrótce ból minie. Daję ci moje słowo.
Tony: Aaa! Nie!
Kontroler: Jeśli teraz zemdlejesz, nie dostanę tych danych! Musisz wytrzymać!
Tony: Aaa!



Moje ciało odmawiało jakiegokolwiek posłuszeństwa. Powoli oczy się zamykały, zatracając w niekończącej się ciemności.
Kiedy ocknąłem się, byłem przykuty do stołu w laboratorium A.I.M. Ostatkami energii zerwałem z siebie wszelkie kable. Ledwo stałem na nogach, ale biegłem tak szybko jak byłem w stanie. Nie zatrzymywałem się.
Po wyjściu na zewnątrz, całe miasto spowił mrok. Użyłem komórki, aby skontaktować się z Rhodey’m. Może był w zbrojowni. Miałem tylko taką nadzieję.



Tony: Rhodey, odbierz. Ach! Cholera!



Znowu odezwał się ból głowy. Upadłem na kolana, chwytając się za łepetynę.



Tony: Rhodey… gdzie… jesteś?



Traciłem nadzieję. Mógł być w innym mieście. Gdzieś indziej.



Rhodey: Tony, to ty? Gdzie jesteś? Mama się zamartwia.



Udało się. Słyszał mnie.



Tony: Rhodey… namierz… komórkę.
Rhodey: Komórkę? Nie jesteś w zbroi?
Tony: Pospiesz się.
Rhodey: Dobra, dobra. Zostań tam, gdzie jesteś. Już tam lecę.



Chciałem podziękować, lecz zabrakło siły. Upuściłem telefon, tracąc przytomność.



~*Cztery godziny później*~


Obudziłem się w szpitalnym łóżku. Niewiele pamiętałem. Dostrzegłem jedynie trzy osoby w sali. Rhodey, Pepper i Roberta. Próbowałem coś powiedzieć, ale nie byłem w stanie. Zaniepokoiłem się, aż zacząłem się niespokojnie ruszać we wszystkie strony.


Rhodey: Ej! Spokojnie, Tony. Już wszystko jest dobrze. Nic ci nie grozi.
Tony: Rhodey, czy on… Czy on was skrzywdził?
Rhodey: Masz na myśli Kontrolera?
Tony: Tak.
Rhodey: Nic nam nie zrobił. Tylko ciebie porwał.
Tony: To dobrze.


Odetchnąłem z ulgą, bo mogłem mówić. Nie doznałem żadnych uszkodzeń. Czy aby na pewno?


Pepper: Tony, możesz być spokojny. Przez cały czas szukaliśmy cię. Tak nagle zniknąłeś, aż myślałam o najgorszym. Na szczęście lekarze usunęli to diabelstwo.
Tony: Co takiego?
Roberta: Miałeś w głowie sondy, które prawie uszkodziły twój mózg.
Tony: Dorwę tego drania.
Roberta: Na razie odpoczywaj. Nie wiem, co by było, gdyby Rhodey znalazł cię o minutę później.
Tony: Byłbym martwy?
Roberta: Teoretycznie tylko mózg. Tak mówili, kiedy zobaczyli, w jakim jesteś stanie.
Tony: Co z tatą? Nie przyszedł?
Rhodey: Nie znalazł się.
Tony: A inwazja?
Pepper: Wow! Miałeś fajne sny. Do niczego takiego nie doszło.
Rhodey: Mamo, zostawisz nas na moment?
Roberta: Ech! Macie jakieś tajemnice?
Rhodey: Chodzi o coś ważnego, ale nie chcemy, żebyś o tym wiedziała. To niespodzianka.
Roberta: Niespodzianka? Hmm… No dobra. Daję wam pięć minut.


I tak zostaliśmy we trójkę. Zażądałem wyjaśnień, a taka ilość czasu nie wystarczała na tę rozmowę.


Tony: Ona nie wie?
Rhodey: O zbrojowni? Nie.
Tony: Więc jak jej wytłumaczyłeś te sondy?
Rhodey: Ja nic nie musiałem. Zgubiłeś się, więc cię szukaliśmy. Potem cię znalazłem, a lekarze znaleźli powód utraty przytomności. Mama w to uwierzyła, a skoro jesteś geniuszem, to mogła pomyśleć, że chcesz poprawić swoją zdolność myślenia.
Tony: Percepcja.
Rhodey: Nie rozumiem.
Tony: Cały czas byłem w błędzie, a myślałem… Myślałem, że odzyskałem ojca.
Pepper: Co jeszcze widziałeś?
Tony: Gene zdobył wszystkie pierścienie, Hammer zamienił w zombie swoich sojuszników, a potem sam padł ofiarą gazu, Hulk zmienił kolor na szary, Dooma pożarł jakiś demon, a cały świat dowiedział się o nas.
Pepper, Rhodey: WOW!
Tony: No i uratowaliśmy świat, walcząc o Ziemię.
Pepper: Ja też?
Tony: Tak. Śmigałaś w swojej zbroi.
Pepper: O! A jak wyglądała?
Tony: Dowiesz się jak ją dostaniesz.


Musiałem zamilknąć i skupić się. Nie byłem pewny czy to co widzę, jest prawdą. Może kolejne złudzenie. Mogłem to sprawdzić w jeden sposób.


Tony: Pepper, podejdź.
Pepper: Eee… Mam się bać?
Tony: Nie.


Z zaskoczenia pocałowałem ją, łącząc nasze wargi. Uczucie miłości i ciepła było prawdziwe. Nie odepchnęła mnie, więc musiała być realną postacią. Musiała być Pepper.


Pepper: Co to miało być?
Tony: Chciałem się upewnić, że nie gadam do pikseli.
Pepper: Nadal masz wątpliwości?
Tony: Już nie.


Uśmiechnąłem się do nich. Wiedziałem, że czekało nas mnóstwo pracy. W końcu jako bohaterowie Nowego Jorku nie możemy iść na chorobowe.

---**---
I tak dodałam ostatnią mini historię. Czas na opowiadanie.

Urywek z życia Victorii Bernes

0 | Skomentuj

**Victoria**


To już kolejny koszmar w tym tygodniu. Rany! Dlaczego moja podświadomość każe mi się poddać? Po raz kolejny zignorowałam te myśli, wstając do pracy. Nie miałam zaplanowanych pacjentów, ale wypadki zawsze są czymś niespodziewanym.
Kiedy ogarnęłam swój wygląd, włożyłam kitel lekarski oraz wypiłam kubek mocnej kawy. Coś czułam, że to będzie długi dyżur.


Dr Yinsen: Znowu miałaś koszmary?
Dr Bernes: Ech! Jak ty mnie dobrze znasz.
Dr Yinsen: Jeśli nie dasz dziś rady pracować, możesz poprosić o zastępstwo.
Dr Bernes: Nie trzeba. Poradzę sobie. Zresztą, jutro i tak biorę wolne.
Dr Yinsen: No tak. Przecież wychodzisz za mąż.
Dr Bernes: Właśnie, dlatego wolę dziś zrobić swoje i mieć to z głowy.
Dr Yinsen: Czy mówiłem ci kiedyś, że jesteś moją najlepszą uczennicą, Victorio?
Dr Bernes: Oj! Wielokrotnie. Cóż… Weźmy się za ratowanie ludzkich istnień.
Dr Yinsen: Z tobą zawsze.


Uśmiechnął się tak jak zwykle, aż dodało mi to nieco otuchy. Wyszliśmy na korytarz, robiąc obchód wokół oddziału cyberchirurgii oraz kardiologii. Zapowiadał się spokojny dzień. Jednak ten spokój mógł być w każdej chwili zakłócony.


Dr Bernes: A co z tobą?
Dr Yinsen: To znaczy?
Dr Bernes: No jakie masz plany na weekend?
Dr Yinsen: Planuję odwiedzić wnuki. Dawno ich nie widziałem.
Dr Bernes: Zasługujesz na dłuższy urlop. Harujesz najwięcej ze wszystkich lekarzy.
Dr Yinsen: Szczerze? Odpocznę dopiero wtedy, kiedy będę leżał w grobie.
Dr Bernes: Ho…
Dr Yinsen: Taka rzeczywistość. Wszystkich czeka taki sam los.


Nagle usłyszałam przyjazd karetki na sygnale.


Dr Bernes: Czas rozpocząć zmianę.


Podeszliśmy pod drzwi wejściowe do szpitala, skąd wyjechały nosze z naszym pacjentem. Oboje znaliśmy jego tożsamość.


Dr Yinsen: Co mamy?
Ratownik: Siedemnastoletni chłopak z rozległym poparzeniem w okolicy klatki piersiowej. Świadek mówił, że jakiś implant eksplodował. Podobno to jakiś wspomagacz serca. Podaliśmy tlen przez maskę, zaś z leków jedynie dostał morfinę. Ciągle utrzymuje się nieprzytomny.


Dr Yinsen: Dobrze. Zabieramy go na blok.


Z pomocą pielęgniarek przenieśliśmy rannego na łóżko, zabierając na salę operacyjną. Szybko znaleźliśmy się na miejscu, ponieważ stan chłopaka w każdej chwili mógł ulec pogorszeniu. Czas działał na naszą niekorzyść, więc błyskawicznie założyliśmy odzież chirurgiczną wraz z maską oraz czepkiem. Podpięliśmy go do kardiomonitora, zaś anestezjolog zastosował narkozę. Nadal nie mogłam zrozumieć, w jaki sposób tak siebie urządził.


Dr Yinsen: Możemy zaczynać.


Zaczęliśmy od rozcięcia bluzki, a następnie oczyściliśmy ranę. Możliwe, iż poza oparzeniem klatki piersiowej mogło dojść do obrażeń wewnętrznych. Eksplozja implantu? To nie mieści się w głowie.


Dr Yinsen: Trzeba ostrożnie przeciąć, żeby wyjąć rozrusznik. Poradzisz sobie?
Dr Bernes: Tak, ale ty się gdzieś wybierasz?
Dr Yinsen: Jeśli pojawi się rodzic, będę zmuszony powiadomić o stanie zdrowia.
Dr Bernes: No tak. Rozumiem, Ho. Możesz na mnie liczyć.


Wielokrotnie wyjmowałam mechanizm, gdyż Tony często znajdował się w opłakanym stanie. Jednak jeszcze nigdy nie zdarzyło mu się, aby wspomagacz wybuchł. Chwyciłam za skalpel, dokonując niewielkich nacięć wokół urządzenia. Przez ten czas mój przyjaciel mógł poszukać zastępczej technologii.
Niespodziewanie funkcje życiowe zaczęły niebezpiecznie spadać w dół.


Dr Bernes: Cholera! Nienawidzę takich niespodzianek. Co teraz?
Dr Yinsen: Daj mi chwilę. Nic nie rób. Czekaj.
Dr Bernes: Ale on umiera!
Dr Yinsen: Victorio, nie panikuj. Weź się w garść.


Miał rację. Musiałam być silna, ale w tym momencie przypomniało mi się jak we śnie ratowałam czyjeś życie i wszystko skończyło się na zgonie. Czy to miało dotyczyć Tony’ego Starka? Mam być winna śmierci pacjenta? Byłam przerażona. Ręce drżały z nerwów, aż upadł skalpel na podłogę.


Dr Yinsen: Victorio, spokojnie.


Chwycił mnie za rękę, próbując złagodzić napięte ciało.


Dr Bernes: Nie… Nie mogę operować.
Dr Yinsen: Zgoda. Zrób sobie przerwę, a ja dokończę za ciebie.
Dr Bernes: Przepraszam.
Dr Yinsen: Ej! Nie masz za co. Taka chwila słabości zdarza się najlepszym. Pamiętaj o tym.


Ho wyjął zniszczony mechanizm, podłączając zupełnie nowy. Na moment stan uległ poprawie. Oboje dobrze wiedzieliśmy, że nie można skończyć na triumfach.


Dr Yinsen: Nie martw się. Zajmę się nim, a ty powiesz Howardowi, czego powinien się spodziewać.
Dr Bernes: Zgoda.


Opuściłam miejsce batalii o życie, zdejmując z siebie odzież. Umyłam ręce i wyszłam na korytarz. Od razu rozpoznałam mężczyznę, który o kogoś wypytywał w recepcji. Podeszłam do niego.


Dr Bernes: Howard Stark?
Howard: Tak. To ja.
Dr Bernes: Tony jest operowany, ale wyjdzie z tego.
Howard: A skąd taka pewność? To już któryś raz w tym miesiącu. Nawet nie wiem co może być przyczyną. Ostatnio… Ostatnio zasiedziałem się w pracy, a on robił swoje. Jestem okropnym ojcem.
Dr Bernes: Mylisz się. Czasem nie można być w dwóch miejscach naraz… Kto z nim dziś spędził najwięcej czasu?
Howard: Chyba Pepper.
Dr Bernes: To ważne, bo każda informacja może zadecydować o przebiegu operacji.
Howard: Zadzwonię do niej, ale… Proszę, powiedz mi prawdę. Czy Tony będzie żył?
Dr Bernes: Nigdy nie spotkałam się z tak silną wolą życia. Większość zależy od niego samego. Na pewno będzie walczył.


Rzucił mi się w ramiona, a po policzkach spłynęło kilka łez. Przytuliłam go. Dodawałam mu tyle otuchy ile potrzebował. W końcu każdy powinien poczuć wsparcie drugiego człowieka tak mocno, żeby swoimi myślami, a przede wszystkim obecnością, dał siłę do walki.


Dr Bernes: Możesz poczekać przy bloku. Zobaczysz, że jakoś to będzie.


Zaprowadziłam ojca rannego na miejsce, a potem pożegnałam się z nim. Wróciłam do swojej roli. Włożyłam ten sam komplet co poprzednio i zajęłam się asystowaniem przy ingerencji chirurgicznej.


Dr Yinsen: Szybko wróciłaś.
Dr Bernes: Powiedziałam mu o wszystkim. Chcę, aby myślał pozytywnie, choć sytuacja wygląda fatalnie.
Dr Yinsen: Oj! Nieładnie tak kłamać.
Dr Bernes: To było dobre kłamstwo. Dla jego dobra… Co z nim?
Dr Yinsen: Uruchomiłem nowy rozrusznik, lecz organizm go odrzuca.
Dr Bernes: Czyli kiepsko?
Dr Yinsen: Bez ciebie tego nie skończę. Wytrwasz?
Dr Bernes: Teraz już na pewno.
Dr Yinsen: Chyba wiem co zrobię, lecz to jest w pełni nielegalne. Jeśli ktoś nie chce łamać prawa, niech opuści salę. Natychmiast!


Nikt nie zamierzał odejść. Mieliśmy wspaniałych przyjaciół, którzy byli prawdziwymi lekarzami. Bez względu na sytuację, potrafili złamać kilka reguł dla dobra pacjenta. Zanim dostałam pierwsze zadanie, mój mentor ostrzegł mnie przed tym. Wiedziałam, na co się piszę.
Gdy Yinsen wyjął z walizki nieprzetestowaną mieszankę leczniczą, zrozumiałam co zamierzał uczynić. Wykonałam nieco większe nacięcie, niż poprzednio, ale pod implantem. Dzięki temu mogliśmy bezpośrednio wstrzyknąć środek w samo serce.


Dr Bernes: Zrób to.
Dr Yinsen: Przygotujcie zestaw do defibrylacji.


Zwrócił się do wszystkich. Nie mieliśmy problemu z wykonaniem polecenia. Czekaliśmy przygotowani na jego znak. Zbliżył strzykawkę, trzymając za jej spust.


Dr Yinsen: Na trzy. Raz… Dwa… Trzy!
Dr Bernes: Teraz!


Mięsień otrzymał dawkę leków, przez co zaprzestało swojej pracy. Wzięłam do ręki defibrylator, podkręcając na minimalną moc. Uderzyłam raz.


Dr Bernes: Brak pulsu.
Dr Yinsen: Jeszcze raz.


Strzeliłam po raz drugi z takim samym rezultatem.


Dr Yinsen: Nie poddawaj się. Uderz ostatni raz.


Nie odpowiedziałam, gdyż bałam się. Zwiększyłam moc urządzenia, waląc w martwy organ. Wystarczyło odczekać kilka sekund, aż na monitorze pojawiły się oznaki życia. Odetchnęłam z ulgą.


Dr Bernes: Udało się.
Dr Yinsen: Jest silny. No dobra. Zszyjmy ranę i załóżmy opatrunki. Oparzenia muszą się zagoić.
Dr Bernes: Przynajmniej nie zwęgliło się serce.
Dr Yinsen: I tutaj miał farta.


Reszta zabiegu przeszła bez komplikacji. Zabandażowaliśmy klatkę piersiową, przez którą przebijało się światło mechanizmu, na twarzy miał maskę tlenową dla ułatwienia oddychania, zaś przenośny kardiomonitor leżał na łóżku. Umyliśmy się dokładnie, oczyszczając z krwi i zarazków.


Dr Yinsen: I co? Było tak strasznie?
Dr Bernes: Nadal jestem ciekawa jak doprowadził do wybuchu implantu.
Dr Yinsen: Niebawem się dowiemy.
Dr Bernes: Podobno Pepper była z nim, więc może coś powie.
Dr Yinsen: Tak czy owak, operacja zakończona sukcesem.
Dr Bernes: Tak uważasz? Przecież trzeba poobserwować czy nie dojdzie do jakiś powikłań.
Dr Yinsen: Nie dojdzie. A nawet gdyby doszło, będziemy przygotowani.
Dr Bernes: Tak jak zawsze.
Dr Yinsen: No wreszcie rozumiesz powagę swojej roli.


Zaśmiał się, aż miałam ochotę mu przyłożyć. Na szczęście został ocalony przez jednego z chirurgów. Wyszliśmy z sali, zabierając chorego do sali pooperacyjnej. Przy okazji minęliśmy się z Howardem, Pepper i Rhodey’m. Świetnie. Mamy komplet. Od razu zaczęły się pytania.


Pepper: Co z nim? Wyjdzie z tego? Kiedy się obudzi? Możemy się z nim zobaczyć? Jak długo będzie w szpitalu? Czy na to się umiera?
Dr Yinsen: Gaduła w swoim żywiole. Gdybym nie usłyszał twojego głosu, pomyślałbym, że Tony zmienił dziewczynę.
Pepper: Odpowiedź, doktorku! A tak w ogóle, to dziękuję za pamięć.
Dr Yinsen: Ależ proszę bardzo… Victorio, zajmij się gośćmi, a ja popilnuję naszego pacjenta.
Dr Bernes: Zgoda.
Pepper: Ej! To nie fair!
Dr Bernes: Wszystko wam powiem, dlatego nie naskakujcie na niego. Może porozmawiajmy w wygodnym miejscu.


Pokierowałam ich do małej kawiarenki, znajdującej się w poczekalni. Każdy usiadł na jednym z krzeseł przy stoliku. Zaczęłam im tłumaczyć wszystko co powinni wiedzieć. Po części łamałam przepis, ponieważ Pepper nie należała do rodziny. Jamesa mogłam zaliczyć ze względu na opiekę jego rodziców po katastrofie samolotu. Chyba nie byłoby ani jednego dnia w moim życiu bez braku wykroczeń.


Dr Bernes: Zacznę od początku. Operacja była skomplikowana, bo implant nie nadawał się już do użytku. Został wstawiony nowy, z którym pojawiły się pewne kłopoty. Na razie jego stan jest stabilny i będzie obserwowany przez dobę. Jeśli przez ten czas nie dojdzie do żadnych zakłóceń, wtedy otrzyma wypis następnego dnia. Pytania?
Howard: Co masz na myśli, mówiąc o zakłóceniach?
Dr Bernes: Zatrzymanie akcji serca, problemy z oddychaniem, zawał i takie tam.
Rhodey: Pani mówi to tak spokojnie, aż trudno mi w to uwierzyć.
Dr Bernes: Bo przywykłam do niespodzianek, ale bez obaw. Tony znajduje się pod dobrą opieką. Nie zginie.
Howard: Nadal nie rozumiem jak do tego doszło.
Dr Bernes: Pepper, ty coś wiesz, prawda?
Pepper: No tak, bo jak byłam z nim na randce, to implant dziwnie reagował. Nie wiem. Wydawał z siebie jakieś dźwięki. Jak już mieliśmy wracać do domu, on padł, a te badziewie zrobiło mini wybuch. Był nieprzytomny, więc zadzwoniłam po pogotowie.
Dr Bernes: Czy ktoś z nim walczył?
Pepper: Nie!
Rhodey: Pepper, nie kłam. Musiał ktoś go doprowadzić do takiego stanu.
Pepper: Przysięgam, że nie kłamię!
Dr Bernes: Okej. Inaczej zapytam. W którym momencie zaczęły się hałasy?
Pepper: Eee… Niech no sobie przypomnę.


**Ho**


Obserwowałem kardiomonitor, zapisując wszelkie dane. Wszystko wskazywało na to, że najgorsze mieliśmy za sobą. Powoli odzyskiwał przytomność co mogłem zauważyć po ruchu palców, aż cała ręka drgnęła. Oczy również ujrzały światło. Zbadałem reakcję źrenic poprzez świecenie latarką.


Dr Yinsen: Witaj wśród żywych. Powiedz mi ile razy ja mam cię jeszcze ratować?
Tony: Chyba… Chyba dość… długo.
Dr Yinsen: Nawet nie próbuj się ruszać. To cud, że przeżyłeś operację. Można powiedzieć, że jedną nogą już byłeś po drugiej stronie. Chciałbym wiedzieć jak do tego doprowadziłeś.
Tony: Poparzyłem się.
Dr Yinsen: Hmm… Tak po prostu? Jakoś nie mogę przyjąć tej wersji, ponieważ twój implant zrobił małe bum.
Tony: Bum?
Dr Yinsen: Tak ponoć było. Na szczęście poza tobą, to nikt nie ucierpiał.
Tony: Czy… Czy ja…
Dr Yinsen: Jak już mówiłem. Prawie umarłeś, dlatego odpoczywaj.


Pozwoliłem sobie na odejście od jego łóżka. Zanim wyszedłem z sali, przyznałem mu się do czegoś.


Dr Yinsen: A tak między nami, Tony. Wiem, że musiałeś ucierpieć w walce, bo jesteś Iron Manem.


Zdziwił się, chociaż bardziej wyglądał na przerażonego.


Dr Yinsen: Spokojnie. To zostanie między nami. Dobranoc.


Ledwo przekroczyłem próg sali, a niepokojący dźwięk maszyn zmusił do pozostania przy chorym. Znowu stracił przytomność, zaś funkcje wariowały wraz z drżącym ciałem.


Dr Yinsen: Niedobrze. Przyda się pomoc.


Wysłałem sygnał za pomocą pagera do Victorii. Do czasu jej przybycia musiałem improwizować.


**Victoria**


Poparzył się podczas pracy w laboratorium? Niezbyt wiarygodne co pewnie mógłby sam ustalić Ho. Niestety, lecz musiałam ich opuścić. Ewidentnie słyszałam sygnał S.O.S. Wyłączyłam urządzenie, przepraszając ich. Ruszyłam do biegu, aby znaleźć się w sali na czas.


Pepper: Ej! Niech pani poczeka!
Dr Bernes: Nie możecie iść ze mną. Musicie czekać.
Howard: Ale co się dzieje? Chodzi o Tony’ego?
Dr Bernes: Nie wiem.
Skłamałam, bo doskonale zdawałam sobie sprawę, iż wezwanie wsparcia było konieczne przy nim. Wszystko przez implant. Dziewczyna próbowała siłą wepchnąć się do sali, lecz ze mną nie miała równych. Odtrąciłam uparciucha.


Dr Bernes: Najmocniej przepraszam.


Szybko zamknęłam drzwi, zajmując się pacjentem. Wyglądało to bardzo źle. Silne konwulsje, przyspieszona akcja serca, a do tego niewydolność oddechowa.


Dr Yinsen: Przytrzymaj go, a ja podam odpowiedni lek.
Dr Bernes: Dobra. Spróbuję.


Chwyciłam mocno za nadgarstki, zaś nogi były w ciągłym ruchu. Do tego dochodziła też głowa. Nie radziłam sobie. Wcisnęłam czerwony przycisk, wzywając dodatkowy personel medyczny, który głównie składał się z pielęgniarek oraz pielęgniarzy. Z ich pomocą udało się unieruchomić ciało.


Dr Yinsen: Dobra. Już podane. Teraz zajmijmy się drugą kwestią.
Dr Bernes: Zwiększę ilość tlenu podawanego przez maskę.
Dr Yinsen: Widzisz? Nawet nie muszę nic mówić, a ty dobrze wiesz co robić. Zuch dziewczyna.
Dr Bernes: Staram się.
Dr Yinsen: To widać.


Ustawiłam odpowiedni przepływ gazu, aż Tony znów mógł oddychać.


Dr Bernes: Pacjent stabilny.
Dr Yinsen: Dobra robota.
Dr Bernes: Co teraz mam zrobić?
Dr Yinsen: Odpocząć. Nakazuję ci wypisać się wcześniej z dyżuru.
Dr Bernes: Ale ja…
Dr Yinsen: Żadnych „ale”! Zasłużyłaś.


Poczułam taką potrzebę, aby przytulić przyjaciela. I tak zrobiłam.


Dr Bernes: Dziękuję, ale później chcę wiedzieć czy wszystko z nim w porządku.
Dr Yinsen: Dowiesz się po ślubie.
Dr Bernes: Ej!
Dr Yinsen: Dobra, dobra. Powiem ci jak się znowu spotkamy. Może tak być?


Zastanowiłam się nad odpowiedzią. Jeśli mój narzeczony zgodzi się zostać moim mężem, wtedy będzie podróż poślubna. Może zająć miesiąc, gdy zniknę. Musiałam to sobie przemyśleć. Głównie całe moje życie obróci się do góry nogami.


Dr Yinsen: To jak?
Dr Bernes: Nie widzę powodu do sprzeciwu.
Dr Yinsen: Czyli żegnamy się, Victorio. Powodzenia na nowej drodze życia.
Dr Bernes: Dzięki.


Tylko tyle zdołałam z siebie wykrztusić. Wychodząc z pomieszczenia zostałam osaczona z każdej strony. Rudowłosa zadawała o wiele więcej pytań, niż poprzednio. Odpowiedziałam tylko na jedno z nich.


Dr Bernes: Dr Yinsen wszystko wam powie. Do widzenia.


Uśmiechnęłam się ciepło na pożegnanie i odeszłam. W oku zakręciła się mała łezka. Nie miałam bladego pojęcia, skąd u mnie było takie poruszenie. Przecież wrócę do szpitala. Na pewno wrócę. Jeszcze na chwilę popatrzyłam na świecący się napis, a następnie wsiadłam do auta. Pojechałam do domu.


**Ho**


Pozwoliłem wejść bliskim chorego w odwiedziny. Niestety, lecz mogli tylko na dziesięć minut. Pechowo trafili na ostatnie minuty. Siedzieli przy nim, patrząc na jego bladą twarz.


Dr Yinsen: Najgorsze za nami.
Pepper: Skąd taka pewność?
Dr Yinsen: Ponieważ pracuję w tym zawodzie wiele lat i spotkałem się z przeróżnymi przypadkami medycznymi.
Howard: Wyzdrowieje, prawda?
Dr Yinsen: Ja mogę mu pomóc, ale on sam musi tego chcieć. Ludzie zawsze błagają lekarzy o ratunek, a tak naprawdę jedynie są wsparciem. Wszystko leży w rękach tego, który jest pacjentem. Siła woli życia decyduje o tym czy ktoś kopnie w kalendarz, czy też nie.
Rhodey: Doktorze, muszę się do czegoś przyznać.
Dr Yinsen: Nie bardzo rozumiem. Czegoś nie wiem?
Rhodey: Bo to nie były zwyczajne obrażenia.
Dr Yinsen: Wiem. Został centralnie poparzony przez silny laser, który przegrzał implant do takiego stopnia, że wybuch był tylko kwestią czasu.
Howard: Wybuch? Co takiego?!
Dr Yinsen: Howard, nie bój się. Tony przeżył i będzie dochodził do siebie. Wszystko jest pod kontrolą.
Howard: Dasz radę bez Victorii?
Dr Yinsen: Oczywiście, bo ona by tego chciała.


Na ułamek sekundy pomyślałem nad tym czy nie udzieliłem fałszywej odpowiedzi. Victoria Bernes była jedyną uczennicą, z którą potrafiłem dokonać rzeczy niemożliwych. Czy aby na pewno poradzę sobie bez niej? Musiałem. Innej opcji nie posiadałem.


Dr Yinsen: Zostawię was na chwilę. Gdyby coś się działo, będę w pobliżu.
Howard: Tak zrobimy.


I tak pozwoliłem im na dłuższą chwilę przy Tony’m. Wiedziałem, iż tego najbardziej potrzebowali. Na własnych oczach powinni zrozumieć jak wielką ma chęć przetrwania. Poszedłem do gabinetu napić się kawy. Na miejscu nikogo nie zastałem. Od dawna nie czułem się tak samotny. Niby miało to potrwać z jakiś miesiąc, więc musiałem wytrzymać tak długą rozłąkę z partnerką.
Po wypiciu kubka kawy, położyłem się na kanapie. Potrzebowałem nabrać z sił w razie wezwania. O dziwo alarmy milczały. Mogłem zasnąć w spokoju.


~*Następnego dnia*~


**Victoria**


Mama nakłaniała mnie, żeby szybciej przygotować się do ceremonii. Z jakiegoś powodu nie mogłam. Jakaś część mnie zaprzeczała. Wzbraniała się, żeby za wszelką cenę nie iść na ślub. Dlaczego akurat teraz pojawił się dylemat? Może… Może jeszcze nie byłam na to gotowa. Potrzebowałam dorosnąć do podjęcia tak poważnych decyzji.


Dr Bernes: Przepraszam, mamo. Nie mogę tego zrobić. Po prostu nie mogę.


Wybiegłam z domu, wsiadając do auta. Nie minęło pięć minut, a narzeczony zaczął do mnie wydzwaniać. Jako, że byłam w trakcie jazdy, nie mogłam odebrać. Akurat tej reguły nie zamierzałam złamać. Kochałam swoje obecne życie. Pewnie dlatego nie pragnęłam nic w nim zmieniać.
Po wyjechaniu na główną ulicę, wpadłam w korek. Zdarzało mi się to ciągle, dlatego przyzwyczaiłam się do manewru wymijającego. Kierowcy nie trąbili na mnie ze złością. Wręcz przeciwnie. Większość z nich wiedziała kim jestem. Z tego też powodu miałam wolną drogę przed sobą.
Kiedy znalazłam się blisko szpitala, ponownie odezwała się komórka. Wkurzyłam się, więc odebrałam dla świętego spokoju.


Dr Bernes: Nie mogę teraz rozmawiać! Jadę do pracy! I nie! Nie będzie żadnego ślubu!


Wykrzyczałam ostatnie zdanie, zakręcając gwałtownie na podjazd. Nie zauważyłam wyjeżdżającej karetki. Uderzyłam w nią dość solidnie. Poduszka powietrzna zamortyzowała uderzenie. Zamiast martwić się o siebie wysiadłam z auta, sprawdzając czy nikt nie został ranny.


Dr Bernes: Przepraszam. Nie chciałam tego. Czy wszyscy są cali?
Ratownik: Jest dobrze, dr Bernes. Proszę zadbać o siebie.
Dr Bernes: Powinnam spojrzeć na lusterko.
Ratownik: Rozumiem, ale następnym razem, niech pani uważa.
Dr Bernes: Dobrze.
Ratownik: A tak poza tym, proszę opatrzyć sobie głowę.
Dr Bernes: Coś nie tak?
Ratownik: Pani krwawi.
Dr Bernes: Cholera.


Wtedy do mnie dotarł ból głowy, zaś wzrok zamazywał się.


Ratownik: Pomogę.
Dr Bernes: Przepraszam za kłopot.
Ratownik: Teraz najważniejsze jest opatrzenie rany.


Podparłam się o jego ramię, przekraczając drzwi. Pomógł mi dojść do zabiegówki, gdzie wezwał jednego z lekarzy. Położyłam się na kozetce, nie myśląc o tym jak łepetyna cierpiała. Przez głupi telefon mogłam zabić niewinnych ludzi. No i samą siebie.


Dr Yinsen: Tak się bawimy przed ślubem, Victorio?
Dr Bernes: Ho? Ty tutaj? Myślałam…
Dr Yinsen: Widocznie nie myślałaś, zderzając się z karetką.


Odwrócił się w moją stronę, a na jego twarzy pojawił się ten głupawy uśmieszek. Mimo wszystko, cieszyłam się, bo mogłam znowu zobaczyć się z przyjacielem.


Dr Yinsen: Z czego się tak cieszysz? Zaraz nie będzie ci do śmiechu jak będę wbijał się igłą w twoje czoło.
Dr Bernes: Wybacz. Po prostu… Au!


Nie zdołałam dokończyć, gdyż z zaskoczenia zaczął szyć ranę.


Dr Yinsen: Ostrzegałem.


Starał się być delikatny. Z każdym ukłuciem bolało coraz mniej, a działał bez środków znieczulających.


Dr Yinsen: Dzielna pacjentka. Ani jednego krzyku. I to w dodatku bez znieczulenia.
Dr Bernes: Lata praktyki… A co z Tony’m?
Dr Yinsen: Jeszcze jest w szpitalu. Implant bardzo dziwnie się zachowuje.
Dr Bernes: Implant?
Dr Yinsen: Ogólnie, to organizm go odrzuca.
Dr Bernes: Coś jak odrzut przeszczepu?
Dr Yinsen: Dokładnie.
Dr Bernes: Trzeba zrobić badania.
Dr Yinsen: W nocy nic się nie działo. Było bardzo spokojnie co w tej pracy jest rzadkością.
Zdziwiłam się, bo takie coś bywa szansą jeden na miliard. Przez zmarszczenie czoła ból się nasilił. Lekko krzyknęłam.


Dr Yinsen: Cii… Już kończę. A tak swoją drogą, czemu nie jesteś ubrana w suknię ślubną?
Dr Bernes: Zmieniłam zdanie.
Dr Yinsen: Czyli?
Dr Bernes: Nie jestem gotowa.
Dr Yinsen: Hmm… A kiedy będziesz?
Dr Bernes: Spokojnie, Ho. Na wszystko przyjdzie czas.
Dr Yinsen: Okej. Gotowe.


Pozwolił mi wstać z kozetki, a głowę zabandażował.


Dr Bernes: To chyba nie będzie konieczne.
Dr Yinsen: Chcesz mi pomóc? A może będziesz moją pacjentką?
Dr Bernes: O nie! Tylko w twoich snach, Ho. Chcę pomóc jak tylko zdołam.
Dr Yinsen: Świetnie, więc chodźmy.


Wyszliśmy z sali zabiegowej, udając się do miejsca, gdzie leżał nasz pacjent. Na pewno został przeniesiony z pooperacyjnej do cyberchirurgii ze względu na mechanizm. Nie pomyliłam się. Leżał tam z monitorem serca, rozrusznika, maską tlenową oraz wszelkimi zestawami do naprawy urządzenia.


Dr Yinsen: Ciężko było ich wyprosić, a szczególnie naszą gadułę.
Dr Bernes: Jak on się trzyma?
Dr Yinsen: Tak jak widzisz. Jest ustabilizowany, lecz popatrz na wyniki badań.


Wręczył mi kartę z zapisem diagnostyki. Diabeł tkwił w szczegółach. Większość opisu rozumiałam. Poza jednym.


Dr Bernes: Problem z połączeniem przewodów wewnątrz sercowych. Co to znaczy?
Dr Yinsen: Nie potrafiłem tego inaczej nazwać jak wadą przy łączeniu mięśnia z implantem.
Dr Bernes: Na razie poobserwujmy. Może jakoś ciało zaprzestanie buntu i się znormalizuje.
Ponownie zerknęłam na wyniki, choć głównie skupiłam się na budowie nowego rozrusznika.


Dr Bernes: Zaczekaj. Coś tu nie gra.
Dr Yinsen: Co odkryłaś?
Dr Bernes: Pokaż mi wygląd poprzedniego rozrusznika.
Dr Yinsen: Sądzisz, iż o czymś zapomniałem?
Dr Bernes: Przyjrzyj się uważnie. Co widzisz?


Porównaliśmy obie wersje. Moja spostrzegawczość okazała się pomocna. Miałam wrażenie, jakby jego oczy miały wypaść z szoku.


Dr Yinsen: Brakuje metalu.
Dr Bernes: Dokładnie, a on wcześniej miał funkcję przesyłania energii. Jak go zastąpimy?
Dr Yinsen: Tego nie wiem.
Dr Bernes: Nie chcę, żeby umarł. Całe życie ma przed sobą.
Dr Yinsen: Niestety, ale nie poddawajmy się. Coś znajdziemy. Choćbym miał siedzieć cały dzień, zrobię to.
Dr Bernes: Nie przesadzasz?
Dr Yinsen: Nie skapituluję, Victorio. Jest bliski wyzdrowienia.


Nagle dostrzegłam jak oczy chłopaka otworzyły się. Chciał coś powiedzieć, ale nie pozwoliliśmy mu. Podaliśmy pusty notes wraz z długopisem.
Dr Bernes: Zapisz co chcesz nam przekazać. Wiemy jaki jest problem.
Dr Yinsen: Tony, jesteś geniuszem. Mógłbyś nam pomóc, a przede wszystkim sobie. Pewnie czujesz, iż coś jest z tobą nie tak, prawda?


Od razu odpowiedział, zapisując słowa.


„Brakuje kylitu. Bez niego nie będzie działać jak należy”


Dr Yinsen: To prawda, dlatego szukamy czegoś co zastąpi metal. Wiesz co można zastosować?
Dr Bernes: Rodzina liczy na ciebie, że wyzdrowiejesz, dlatego zastanów się na spokojnie.


Na moment zawiesił się w myślach co mogłam zobaczyć po błądzącym wzroku. Zamiast słów przekazał wiadomość poprzez obrazek, na którym był schemat jakiegoś urządzenia. Pod nim napisał co to jest.


„Zasilacz z regulacją energii”


Dr Yinsen: Genialne!
Dr Bernes: Więc do dzieła, doktorku.


Chłopak lekko uśmiechnął się, gdyż twarz pobladła z bólu. Podałam mu morfinę, aby lepiej zniósł cierpienie.


Dr Yinsen: To na nic. Musimy działać. Nie wiem czy dasz sobie radę w takim stanie.
Dr Bernes: Muszę, Ho. Bez względu czy połamię nogi, zawsze jestem do twojej dyspozycji.
Dr Yinsen: Pamiętaj o swoim zdrowiu. Jeśli o swoje nie zadbasz, wtedy nie pomożesz nikomu w potrzebie.
Dr Bernes: Rozumiem. Działajmy, nim będzie za późno.


Zasłonił kotarą widok na łóżko, a następnie wyjął narzędzia. Nie planował przewieźć chorego na blok. Zamierzał operować… tutaj. Nie widziałam powodu do sprzeciwu, bo i tak traciliśmy cenny czas. Błyskawicznie umyliśmy ręce, ubraliśmy odpowiednie odzienie do ingerencji chirurgicznej, a przez anestetyk uśpiliśmy pacjenta. Odpowiednio wygospodarowaliśmy miejsce w sali, aby mieć szybki dostęp do potrzebnych rzeczy.
Kiedy lek zaczął działać, wykonywałam polecenia mentora, ponieważ był zajęty tworzeniem potrzebnego zasilacza.


Dr Yinsen: Kontroluj funkcje życiowe i zrób głębokie nacięcie na dole implantu. Tylko nie przesadź.
Dr Bernes: Dobrze o tym wiem. Przecież nie widzę pierwszy raz takiego przypadku.


Nacięłam skórę, zważając na możliwość przebicia się w samą aortę. Jednak mogłam przyznać się, iż potrafiłam perfekcyjnie dokonywać cięć.


Dr Bernes: Długo ci zajmie budowa? Nie mamy całego dnia.
Dr Yinsen: To nie jest trudne. Prowizoryczne będzie gotowe już za moment.
Dr Bernes: Gdybyśmy mieli więcej czasu…
Dr Yinsen: Ale nie mamy. Pogódź się z tym.
Dr Bernes: Oby zadziałało.
Dr Yinsen: Wiara, Victorio. Więcej wiary.


No tak. Rodzice uczyli mnie tej kwestii od małego. Wiara w cuda i takie tam, ale medycyna to realia. Szpital to prawdziwe pobojowisko o istnienie jakiejkolwiek istoty życia. Może kwestia modlitwy była potrzebna śmiertelnie chorym pacjentom lub w trakcie długotrwałych operacji, lecz tutaj chodziło o technologię.
Kiedy obserwowałam funkcje na kardiomonitorze, do moich uszu dotarł dźwięk z mechanizmu.


Dr Bernes: Zepsuł się? Chyba nie wybuchnie, co?
Dr Yinsen: Nie może. Nie mógł się przegrzać.
Dr Bernes: Brak kontroli nad energią mógłby spowodować wybuch.
Dr Yinsen: Pojmuję powagę ryzyka. Gdyby ktoś pytał, to był mój pomysł.
Dr Bernes: A nie Tony’ego?
Dr Yinsen: Trupa nie zapytają.
Dr Bernes: Ho!
Dr Yinsen: Taki mały żarcik.


Bez kłopotu połączył dwa elementy mocnym spoiwem. Hałas ustał, a implant emanował światłem.


Dr Bernes: Udało się.
Dr Yinsen: Spisałaś się na medal.
Dr Bernes: Nie. To bardziej twoja zasługa.
Dr Yinsen: Nasza, partnerko.


Zszyłam miejsce od nacięcia i opatrzyłam je opatrunkiem. Postanowiłam zdrzemnąć się na moment w gabinecie, nie zdradzając tego Ho. Tak był zajęty obserwacją, że nawet nie zauważył jak zniknęłam.
Gdy spojrzałam na zegarek, dochodziła dziesiąta. To była pierwsza moja operacja, trwająca najkrócej.


~*Trzy godziny później*~


**Ho**


Wreszcie organizm zaakceptował wspomagacz. Nawet maska tlenowa okazała się być już niepotrzebna. Oddychał bez problemu, mógł mówić, był przytomny, a przede wszystkim nie czuł bólu. No poza ranami pooperacyjnymi, które do jego wesela na pewno się zagoją. Zrobiłem parę kontrolnych badań w celu sprawdzenia czy są jakieś przeciwwskazania, dotyczące wydania wypisu.


Dr Yinsen: Hmm… Bardzo dobre wyniki, Tony. Wracasz do domu. Cieszysz się?
Tony: Sam sobie nagrabiłem, doktorze.
Dr Yinsen: Nie przeczę, ale takie twoje życie Iron Mana.
Tony: Jak pan się domyślił? Nie mówiłem nic o tym.
Dr Yinsen: Nie jestem głupi. Wiele przeżyłem. Możesz mi nie uwierzyć, ale kiedyś służyłem w wojsku jako medyk. Tam doświadczyłem pacjentów z obrażeniami po walce z wrogiem. Łatwo było dopasować twoje rany.
Tony: Będę musiał bardziej wyszkolić się w obronie.
Dr Yinsen: A! I owszem. Powinieneś. Jednak ciesz się życiem. Korzystaj z niego jak należy, bo nigdy nie wiesz czy z kolejnego pojedynku wrócisz w jednym kawałku.
Tony: Dziękuję.
Dr Yinsen: Drobiazg, chociaż bez dr Bernes mogłoby być krucho.
Tony: Tworzycie zgrany zespół.
Dr Yinsen: Zgadzam się. Obyśmy nigdy się nie rozdzielili.


Wręczyłem mu wypis z zapisanymi zaleceniami co zdecydowanie oleje. Pewnego dnia się zmieni. Wydorośleje.


Dr Yinsen: Bezmyślność znika z czasem. U ciebie też tak będzie. Zdrowia, Iron Manie.


Pożegnałem się z nim. Jednak nie zdołałem uniknąć jego dziewczyny. Mierzyła mnie swym zabójczym wzrokiem z niezbyt dobrymi zamiarami.


Dr Yinsen: Zajmij się nim, dobrze? Niech nie szaleje za bardzo.
Pepper: Postaram się, doktorku.
Dr Yinsen: Świetnie, więc jest twój.


Uśmiechnąłem się, idąc w stronę gabinetu. Nie musiałem długo przemierzać korytarza, bo pomieszczenie znajdowało się w zasięgu ręki. Zadbałem o to, aby było blisko tego oddziału. W ten sposób mogliśmy z Victorią odpocząć w każdej chwili.
Po dotarciu na miejsce, przykryłem przyjaciółkę kocem.


Dr Yinsen: Dobranoc, Victorio.


Pozwoliłem jej zostać na kanapie, a sam zdrzemnąłem się na fotelu. Ciężki dzień z odważnymi decyzjami. Taka codzienność w byciu lekarzem.


**Victoria**


Słyszałam jak wchodził. Przez ból głowy nie chciałam otwierać oczu. Marzyłam o czymś wspaniałym. O świecie bez zła z prostymi wyborami życia i zero chaosu. Od dawna nie śniłam tak pozytywnie. Wyglądało na to, iż kolejna przygoda z Ho wiele wniosła pozytywnej energii do mojego życia. Najwyższy czas na zdrowy sen.

---***---
Ogólnie miało powstać osobne opowiadanie na temat Victorii Bernes, ale jak na razie robię one shoty o niej. Można powiedzieć, że bardzo mnie wchłonęło przy pisaniu. Wierzcie lub nie, ale pisałam to w jeden dzień. Kolejny one shot będzie już ostatnim, bo więcej nie napisałam, więc już w weekend startujemy z nowym opo.

Biegnij, Tony! Biegnij! ( z okazji urodzin Tośki)

0 | Skomentuj
tumblr_npor1gqkfs1qes700o1_1280.jpg
Anthony Edward Stark. Wszyscy znają tego pana, więc nie muszę go przedstawiać. Odkąd stał się Iron Manem, na Nowy Jork spadają przeróżne nieszczęścia. Teraz pewnie zastanawia was, dlaczego nasz bohater jest winny katastrofom. To wina jego elity wrogów, którzy co chwilę dają mu popalić. Jednak tego dnia ktoś inny był wrogiem. Kto? Zbroja. No tak. To ma sens, prawda? Jednak nie była to jedna zbroja. Zresztą, opowiem wam.
Tony wrócił z kolejnej walki zwycięsko. Odłożył swój pancerz na miejsce, a następnie zaczął wgrywać nową aktualizację oprogramowania.
Nagle do zbrojowni przyszedł Rhodey z porcją kanapek.


Rhodey: A ty dalej tutaj? Chłopie, siedzisz tu już ponad trzy godziny. Co robisz?
Tony: Niedawno wróciłem z akcji, więc jestem tu dopiero kilka minut.
Rhodey: Czekaj, bo nie ogarniam. Jaka akcja? Walczyłeś z kimś? Czemu ja nic o tym nie wiem?
Tony: Ej! Przestań. Zaraz zamienisz się w Pepper.
Rhodey: Wybacz. Po prostu martwię się. Musisz na siebie uważać, pamiętasz?
Tony: Oj! Pamiętam, pamiętam. Dziennie słyszę od ciebie tę samą śpiewkę.
Rhodey: Więc co to była za walka?
Tony: Tylko Maggia. Napadli na skarbiec Tong.
Rhodey: A Mandaryn też tam był?
Tony: Nie. O dziwo byli sami.
Rhodey: Pewnie szuka kolejnego pierścienia.


Przyjaciel położył mu jedzenie na stół roboczy, gdzie jakimś cudem znalazło się miejsce.


Rhodey: Jak skończysz się bawić, to wróć do domu.
Tony: Pewnie. Zaraz będzie gotowe.
Rhodey: To coś do zbroi?
Tony: Tak.


Odparł krótko, powracając do zajęcia. Rhodes wyszedł z bazy, zaś Pepper zajmowała się lekcjami z chemii. Nie ogarniała ich. Załamywała się na tyle, że jej pokój wyglądał jak po przejściu tornada.


Pepper: Kurna! Przeklęta chemia! Nienawidzę! No nienawidzę!


Postanowiła zadzwonić do Tony’ego, który był najmądrzejszy z przedmiotów ścisłych. Jednak nie odbierał. Dobijała się wielokrotnie, pisała SMS-y, zapychała skrzynkę mailową, aż w końcu cierpliwość rudzielca się wyczerpała.


Pepper: Dobra. Taki jesteś? Już jadę do ciebie.


Spakowała zeszyt, książkę, piórnik, a przede wszystkim telefon, żeby kochany tatuś nie zamartwiał się nad jej nieobecnością. Taki agent FBI zważa na niebezpieczeństwa i chciałby, żeby była odseparowana z dala od zagrożenia.
Kiedy dotarła na miejsce, dostrzegła geniusza jak biegł.


Pepper: O co chodzi?
Tony: Pepper, uciekaj!
Pepper: Ej! Co jest… grane?


Była w szoku, ponieważ za nim ścigały go zbroje. Każdą, którą stworzył. Miały jeden cel.
<<Zniszczyć Tony’ego Starka>>


Okej. To był żart. Tak naprawdę, to chciały go ochronić, czyli ściągnąć siłą do bazy i zamknąć w zbroi.


Tony: No rusz się!
Pepper: Aaa! Tony!


Przeraziła się, widząc ilość pustych pancerzy bez kontroli. Było ich więcej niż widziała zazwyczaj w zbrojowni. Chłopak chwycił dziewczynę za rękę, zwiększając siłę biegu.


Pepper: Możesz mi wytłumaczyć co zrobiłeś?
Tony: Sam tego nie rozumiem. To… To nie powinno się zdarzyć.
Pepper: Tony!
Tony: Przepraszam. Ja tylko chciałem usprawnić zbroję.
Pepper: Najpierw znajdźmy jakąś kryjówkę. Gdzieś, gdzie nas nie namierzą.
Tony: One chcą mnie. Ty jesteś wolna.
Pepper: Teraz już nie.


Szybko zniknęli z terenu fabryki.


Pepper: Tędy.


Wskazała na ślepy zaułek, skąd nie było żadnego wyjścia. Już chciał coś powiedzieć, ale zasłoniła mu usta swoją ręką.


Pepper: Wiem jak to wygląda i tłumaczyć się będziesz później. Teraz musisz mi zaufać, jasne?


Kiwnął głową.


Pepper: Świetnie.


Wyjęła telefon, wybierając numer do pewnej osoby. Oboje dobrze ją znali. Nie był to nikt inny jak James Rhodes. W skrócie Rhodey. Akurat skończył misję w grze Call of Duty. Odebrał telefon, bo wiedział, że ignorowanie rudej może skończyć się dla niego cmentarzem.


Rhodey: Cześć, Pepper. Jak tam?
Pepper: Rhodey, jest duży, a nawet mogę powiedzieć, że gigantyczny problem.
Rhodey: No dobra. A co konkretnie? Właśnie miałem zamiar robić kolejną część gry.
Pepper: To sprawa życia i śmierci!
Rhodey: Jeśli Tony się nie odzywa, zawsze ma powód.
Pepper: Ej! Nie o to chodzi!
Rhodey: Co się stało?
Tony: Pepper, pospiesz się.
Rhodey: Tony?


Teraz go zamurowało. Ostatnio widział geniusza w zbrojowni. Nie miał bladego pojęcia co się odwalało.


Rhodey: Coś wam grozi? Powiedzcie.
Tony: Pepper!
Pepper: O! Cholera! Jest ich jeszcze więcej!
Rhodey: Ale czego? Wyjaśnij!
Pepper: Nie mam na to czasu! Biegnij do zbrojowni wyłączyć komputer.
Tony: To nic nie da!
Pepper: No dobra... Zrób coś, bo nie mamy, gdzie uciec!
Rhodey: Dobra, dobra. Już lecę. I coś mi się wydaje, że to sprawka Tony’ego.
Pepper: Nie inaczej.


Dziewczyna rozłączyła się, gdyż musiała uciekać. Przyjaciel wybiegł z domu, kierując się do zbrojowni. Na szczęście w okolicy fabryki nie dostrzegł ani jednego pancerza, więc mógł spokojnie zakraść się i znaleźć rozwiązanie.
Kiedy on znajdował się w środku bazy, geniusz złapał zadyszkę. Potrzebował odpocząć.


Tony: Przerwa.


Nastolatka rozejrzała się za siebie, upewniając o bezpiecznej odległości od pościgu.


Pepper: Zgoda.
Tony: Nie uciekniemy.
Pepper: Wiem, ale musimy co jakiś czas zmieniać kryjówkę.
Tony: Głupie aktualizacje.
Pepper: No tak. Sam jesteś sobie winien, lecz teraz potrzebujemy znaleźć sposób na ich unieszkodliwienie. Może jakiś wirus. Masz coś w zanadrzu?
Tony: Nie.
Pepper: Oby Rhodey coś wykombinował. W nim nadzieja.
Tony: Da radę… W końcu… to Rhodey.
Pepper: Fakt. A! Właśnie! Od kiedy on gra w gry komputerowe?
Tony: Od zawsze. W ten sposób… pozbywa się… złych… emocji.
Pepper: To ma sens. Każdy potrzebuje czegoś takiego. Ja na przykład idę do piwnicy, gdzie kładę arbuza ze zdjęciem Whitney. Legalnie biorę broń i strzelam w nią, aż cała kartka będzie przedziurawiona.
Tony: O mój Boże! Kogo ja poznałem?
Pepper: Hehehe! A ty, Tony? Jak odreagowujesz?
Tony: Pracą. Budowanie czegoś w zbrojowni. Takie tam.
Pepper: Może kiedyś razem postrzelamy. Co o tym sądzisz?
Tony: Taki sposób na randkę?
Pepper: Powiedzmy.


Cmoknęła chłopaka w policzek, aż nieco się zarumienił. Ostrożnie zerknął czy gdzieś nie czaiły się kupy żelastwa. Odetchnął z ulgą.


Tony: Możemy już iść.


Niespodziewanie uderzył o coś metalowego w plecy. Patricia stała sparaliżowana ze strachu.


Tony: Pepper?
Pepper: Wiej!


Od razu odwrócił się, a z tych emocji miał wrażenie, jakby serce mu podskoczyło do gardła. Natychmiast ruszyli do ucieczki. W jakąkolwiek skręcali stronę, mieli zablokowaną drogę.


Pepper: Cholera! To na nic! Są za szybkie!
Tony: Mam pomysł.
Pepper: Jaki?
Tony: Kapitulacja.
Pepper: Co?! Oszalałeś?! Niby jakim cudem ma się to udać?!
Tony: Warto spróbować.


Oboje zatrzymali się, zaś zbroje otoczyły ich z każdej strony.


<<Anthony Stark>>


Tony: Tak. To ja.


<<Proszę z nami>>


Tony: Zgoda. Pod warunkiem, że…


Nie zdołał dokończyć, ponieważ jeden z pancerzy stracił głowę.


Tony: Co jest grane?


Byli w szoku, bo pojawił się Whiplash, który z chęcią niszczenia rozwalał pancerze na czynniki pierwsze.


Whiplash: Zginiesz, Iron Manie. I ty także, blaszaku.
Pepper: Co tu się odpierdala?!
Tony: Też chciałbym to wiedzieć.
Pepper: Zwiewajmy stąd, zanim nas zauważą.


Ponownie ruszyli do biegu, mijając zaskoczonych przechodniów. Niektórzy nagrywali wideo z walki biczownika. Jednak musieli przyznać, iż chciwy drań świetnie się przy tym bawił i do tego śmiał się złowieszczo nad kawałkami skafandrów.


Whiplash: Buahahaha! I kto tu jest najlepszy? To ja!
Mr. Fix: Skończyłeś się bawić?


Nie spodziewał się, że jego szef będzie miał do tego pretensje.


Whiplash: No co? Zniszczyłem Iron Mana.
Mr. Fix: Nie ma pilota. Niszczysz zbroje, ale nie jego. Dopóki go nie dorwiesz, będziesz spał w sosnowym pudle.
Whiplash: Ale szefie…
Mr. Fix: Powiedziałem co masz zrobić, więc do roboty.
Whiplash: Ech! No dobra.


Niechętnie zostawił resztki latających puszek po konserwie i wzleciał wysoko na swojej pile tarczowej w poszukiwaniu prawdziwego herosa. Poza tym, nienawidził spać w pudle, dlatego skłonił się do posłuszeństwa wobec swego pana.
W tym samym czasie, Rhodes główkował nad odnalezieniem rozwiązania problemu.


Rhodey: Dziwne. Wszystko wygląda na normalne. Co mogłem przeoczyć?


Wybrał numer do Tony’ego, aby upewnić się czy nie zostali ranni. Odebrał w zaskakująco błyskawicznym tempie.


Tony: Rhodey, powiedz, że coś znalazłeś.
Rhodey: Nadal nic, ale możliwe, że zepsuły się chipy inteligencji.
Tony: Znowu? To już któryś raz z rzędu!
Rhodey: Nie ma co do tego wątpliwości. Zresztą, zaraz odezwie ci się przypomnienie i lepiej do tego czasu wróć do zbrojowni.
Tony: Postaram się. Zresztą, mój przyjaciel drań pomógł pozbyć się kilku z ogona. Możliwe, że będę na czas.
Rhodey: Co? Jaki znowu przyjaciel?
Tony: Whiplash wpadł z wizytą.
Rhodey: Jasny gwint! Spadajcie stamtąd!
Tony: Spokojnie, panikarzu. Już się ulotnił.
Rhodey: Ale i tak musisz wrócić. Pospiesz się.
Tony: Dzięki za przypomnienie. To lecę.


Bez ostrzeżenia zakończył rozmowę.


Rhodey: Powodzenia.


Pościg przeciągał się na kolejne przecznice Nowego Jorku. W pościgu brały udział trzy pancerze: Mark I, Hulkbuster oraz pancerz zwiadowczy. Przeciwnik nawet nie zwracał na nie uwagi, zajmując się wyznaczonym zadaniem. Jedynie Tony z Pepper musieli jakoś poradzić sobie z nimi co nie było łatwe. Córce agenta FBI także dokuczało zmęczenie. Na domiar złego odezwał się alarm w bransoletce. Chłopak chwycił się za implant, głęboko oddychając.


Tony: Nie teraz… Nie mogę.
Pepper: Chyba naprawdę musimy się poddać.
Tony: Serio?
Pepper: To część planu. Posłuchaj mnie uważnie.


Szepnęła mu do ucha parę słów, które doskonale rozumiał. Wiedział, iż po raz drugi musiał jej zaufać. Zgodził się na pomysł. Wyszedł naprzeciw zbroi, jęcząc z bólu. Żeby było bardziej wiarygodnie upadł na ziemię, trzymając za mechanizm.


Pepper: Tony, co się dzieje? Słyszysz mnie? Powiedz coś!
Tony: Ach! Pepper… umieram.
Pepper: Nie! Nie pozwolę ci na to! Niech ktoś wezwie lekarza!
Tony: Tak się mówi jak jesteś w szpitalu.
Pepper: Sorki. Jeszcze raz… NIECH KTOŚ RATUJE MOJEGO CHŁOPAKA!


Na te krzyki zbroje przyleciały bardzo szybko. Jedna z nich wykonała skan medyczny.


<<Konieczne ładowanie implantu>>


Pepper: To wszystko wasza wina! Zraniłyście go!


<<Nigdy nie pozwolimy skrzywdzić naszego stwórcy. Chronimy jego życie>>


Tony: Pepper…
Pepper: Jak mogę wam zaufać?! Nie! Nie zabierzecie go!


Uroniła kilka łez z oczu. Miały wydawać się sztuczne, lecz Anthony doskonale zdawał sobie sprawę, że nie były one częścią teatrzyku. Mark I chwyciła go sposobem matczynym.


<<Zaufaj nam. Anthony Stark nie umrze pod naszą opieką>>


Pepper: Mam taką nadzieję.


Otarła policzki, a następnie patrzyła na odlatujące pancerze.


Pepper: Przynęta zarzucona.


Podczas gdy James zastanawiał się nad pozbawieniem życia sztucznej inteligencji, usłyszał hałas w okolicy fabryki. Wyszedł zobaczyć co się święciło. Przeraził się na widok nieprzytomnego przyjaciela w objęciach zbroi.


Rhodey: Tony!


Natychmiast podbiegł do nich, a one zaczęły do niego celować.


Rhodey: Whoa! Nic wam nie zrobię. Chcę tylko wiedzieć co z Tony’m.


<<My się nim zajmiemy>>


Odpowiedziały w tym samym momencie. Szły do bazy, skupiając się na ocaleniu wynalazcy. Czarnoskóry nie zamierzał ryzykować, więc poszedł na około, wchodząc tylnym wejściem.


Rhodey: Zwariowany dzień.


Powiedział sam do siebie, przechodząc przez bramę garażu. W ten sposób dotarł do celu jako pierwszy.
Nagle na komórkę zadzwoniła gaduła, choć w kontaktach była nazwana jako wredota.


Rhodey: Pepper, nie mogę teraz rozmawiać.
Pepper: Widziałeś je?
Rhodey: Zbroje? No tak. Poszły do zbrojowni.
Pepper: Czyli się udało.
Rhodey: Ale co? Zraniły go i tu zabrały? Taki był twój plan?
Pepper: Nie! Z Tony’m wszystko gra. Poza tym, że musi mieć naładowany implant, bo inaczej będzie kaput.
Rhodey: Ale nie wyglądał dobrze.
Pepper: Rhodey, nie panikuj. Po prostu on udaje.
Rhodey: Ale jak to ma niby rozwiązać problem?
Pepper: Tego akurat nie wiem. Obserwuj co się dzieje i gdyby zaczęły świrować jeszcze bardziej, masz prawo je rozwalić.
Rhodey: Chyba powinienem spytać się Tony’ego o zdanie.
Pepper: Eee… Wypadł z gry, więc stracił prawo głosu.
Rhodey: Okej?
Pepper: Bądź czujny. Później do was dołączę. Ciao!
Rhodey: Pepper, czekaj!


No i zerwała kontakt. Histeryk nie był tym zachwycony. Jednak skupił się na kontroli sytuacji, ponieważ zbroje już znalazły się w bazie.


Rhodey: Oj! Nie wygląda to dobrze.


Geniusz nadal udawał omdlenie, choć przez lekkie porażenie prądem z rękawicy podskoczył nieco do góry.


Tony: Aaa! Co to było?!


<<Musiałam cię obudzić. Musisz być przytomny podczas operacji>>


Tony: Co?! Operacji?! Nie zgadzam się!


<<Spokojnie, Anthony. To nie będzie bolało. Nic nie poczujesz>>


Pancerz szpiegowski przygotowywał wszelkie narzędzia do zabiegu, a Hulkbuster strzegł stalowych drzwi, aby nikt niepożądany nie przeszkodził.


<<No to możemy zaczynać>>


Podeszła z szlifierką kątową, na co Stark podskoczył z przerażenia. Wstał od stołu, broniąc się.


Tony: Nie zgadzam się.


<<To konieczne.Tylko tak będziesz miał zagwarantowane bezpieczeństwo>>


Tony: O nie! Nie pozwolę szperać w mojej głowie! Ach!


Niestety, lecz brak zasilania w mechanizmie go osłabiał na tyle, aż padł na kolana. Nie zamierzał się poddać. Wciąż liczył, że wybrnie z tej ciężkiej sytuacji.


<<Pozwól sobie pomóc>>


Tony: Nie… Nie w taki... sposób.
Rhodey: Tony!


<<Mamy intruza! Brać go!>>


Tony: Ach! Rhodey, ty idioto!


Tak. Nikt się nie przesłyszał. Właśnie tak nazwał przyjaciela, którego traktował niczym brata. Oberwał z repulsora, padając na podłogę. Gdzieś zagubił swoje rozsądne myślenie, bo inaczej nie da się wytłumaczyć tak kretyńskiego zachowania. Chory podszedł o własnych siłach do niego, sprawdzając czy nic mu się nie stało. Przepalona bluza, spora dziura w materiale. Nie. Na pewno nic mu nie jest. Poczujcie ten sarkazm.


Tony: Hej! Rhodey, pobudka!


Szturchanie było bezcelowe, chociaż usłyszał jakieś mruknięcie.


Rhodey: M… Mamo. Nie teraz.
Tony: Żyjesz. Co za ulga.


<<Nie na długo>>


Tony: Nie!


Zasłonił kumpla swoim ciałem.


Tony: Nie strzelisz!


<<Masz rację, dlatego muszę cię zabrać siłą>>


Tony: Autodestrukcja!


<<Co?>>


Tony: Zniszcz się!


Na te słowa trzy egzemplarze wybuchły, pozostawiając za sobą jedynie kawałki żelaza rozsypanego po zbrojowni.


Tony: No to… teraz… mogę… zemdleć.


Padł na podłoże, zamykając oczy. Rhodey zdołał się doprowadzić do porządku, gdyż jakimś cudem nosił pod ubraniem kawałek zbroi. Kiedy to zrobił? Nikt nie wie i raczej nigdy ta tajemnica nie zostanie odkryta. Chłopak podpiął mu ładowarkę do implantu, kładąc na jedno z łóżek w pomieszczeniu medycznym.
Kiedy zajął się sprzątaniem bałaganu, Pepper wkroczyła z olbrzymią wyrzutnią rakiet.


Pepper: Rany! Spóźniłam się.
Rhodey: Aaa! Pepper! Zostaw to!
Pepper: Jak je pokonałeś? Co zrobiłeś? Gdzie Tony? Wiele mnie ominęło?
Rhodey: Z tego co słyszałem, to Tony kazał im dokonać autodestrukcji.
Pepper: Co takiego?! A my lataliśmy prawie na koniec miasta, żeby im uciec, a on… On tylko kazał im wykonać rozkaz?! To jakieś jaja!
Rhodey: Też tak uważam, ale już po wszystkim.
Pepper: Gdzie on jest?
Rhodey: W lecznicy, ale bez obaw. Jest cały i zdrowy.


Więcej nie musiała pytać. Pobiegła do odpowiedniego pomieszczenia, skąd dostrzegła znajomą postać. Weszła bez wahania. Leżał, chrapiąc.


Pepper: Dobrze cię widzieć. Jak się obudzisz, czeka cię mała niespodzianka.



Cmoknęła w czoło śpiocha, a następnie pozwoliła mu odpoczywać do woli. Zasłużył. W końcu w jeden dzień wykrzesał z siebie sporego kopa energii. No i co było dalej? Pewnie jesteście ciekawi jak potoczył się ciąg dalszy historii. To bardzo proste. Spadła atomówka na Nowy Jork i wszystkich szlag trafił. Nie no żart. Takie zakończenie byłoby nie na miejscu. Można powiedzieć, że Tony z Pepper świetnie się bawili, strzelając do arbuzów, zaś Rhodey rozwalał przeciwników w Call of Duty. A Whiplash? Ten drań wieszał pranie. Okej. Na to nie dacie się nabrać. Nasz złoczyńca poszedł na karciankę do Unicorna i Killer Shrike’a. To chyba wystarczy, prawda? Świetnie, więc gasimy światełka i dobranoc.

---***---

Na rozgrzewkę wrzucam komedię. Powstała z myślą urodzin dla przyjaciółki, dlatego chyba nie pogniewa się, że to dodałam na bloga. Pamiętajcie, że wrzucam posty regularnie. Jedynie może ich nie być, jeśli zabraknie materiałów. Na szczęście jeszcze mi to nie grozi ;)
© Mrs Black | WS X X X