Część 14: Piekielna zemsta

0 | Skomentuj

**Tony**


Po dość długiej podróży, znaleźliśmy się w Stambule. Do naszych uszu dotarł komunikat, który poinformował nas, że mogliśmy wysiąść. Odpiąłem ładowarkę, założyłem bluzkę i chwyciłem za bagaże. Lekko szturchnąłem rudowłosą, aby się obudziła. Rhodey dość szybko się ocknął, gdyż bezpiecznie ewakuował się z pociągu. Pewnie wyszedł jako pierwszy.


Tony: Heh! I kto tu jest nieustraszony?
Pepper: Tony?
Tony: Cześć, myszko. Już jesteśmy u celu.
Pepper: Och! Naprawdę? No to chodźmy.


Wstała, zabierając ze sobą swój balast. Wyszliśmy bez problemu, bo większość siedzeń już była pusta. Nasz przyjaciel siedział na ławce wraz ze swoimi walizkami. Starał się nie śmiać, lecz z trudem się powstrzymywał. Przeczuwałem wojnę między nimi.


Pepper: O co chodzi?
Rhodey: O nic. Musimy zameldować się w hotelu.
Pepper: Eee… I to jest takie śmieszne?
Tony: Pep, masz…


Chciałem zdradzić powód chichotu histeryka, ale zasłonił mi usta swoją dłonią.


Rhodey: Cii… Pepper, nie słuchaj go. Upił się i będzie gadał brednie.
Pepper: Co zrobił?!


On na serio chce ją wkurzyć. Nie mogłem do tego dopuścić, dlatego zdjąłem jego rękę, usiłując złagodzić gniew Pepper.


Tony: On kłamie. Nic nie piłem. Zresztą, spójrz w lustro. Tu masz odpowiedź na jego śmiech.
Rhodey: Tony, miałeś nie mówić!
Tony: Ktoś ci zrobił psikusa, jak spałaś.
Rhodey: Widziałem jakieś dziecko, co się kręciło.
Tony: Tak. To prawda.
Pepper: Jaja se robicie.
Tony: Sama zobacz.


Nadal uważała, że żartujemy, ale dość szybko zmieniła wyraz twarzy na uśmiech. Nie byle, jaki, bo oznaczał niebezpieczeństwo.


Pepper: Czy to dziecko nazywa się James Rhodes?
Rhodey: Nie.
Tony: Tak.
Pepper: Rhodey!
Rhodey: Ej! Musiałeś mnie zdradzić?
Tony: Wybacz. To moja dziewczyna.
Rhodey: Ale brat jest ważniejszy!
Pepper: Rhodey, zabiję cię!


No i zaczęli się ze sobą gonić po całym peronie. Miałem przez to dobry powód do śmiechu, choć liczyłem na brak ran. Fakt, iż był takim, jakby bratem, ale z Pep wiązałem całą przyszłość. Gonili się, niczym małe dzieci. Mój uroczy rudzielec starał się kopnąć w tyłek, lecz za każdym razem on zdołał uciec.
Kiedy straciłem ich z oczu, zabrałem bagaże ze sobą, próbując dołączyć do pościgu. Największy ciężar czułem przy taszczeniu walizki od dziewczyny. Nie mogłem iść powoli, więc ruszyłem do biegu. Tak. Biegłem, ciągnąc pakunki na kółkach.


Tony: Hej! Poczekajcie!


Przyspieszyłem nieco tempa, mijając podróżników, którzy spieszyli się do wyjazdu. Rozumiałem, że w takim stanie nie powinienem biegać tak intensywnie, ale nie mogłem zostać w tyle. Wykorzystałem większą ilość energii, przez co złapałem sporą zadyszkę. Na szczęście dogoniłem znajomych. Zdążyłem się zatrzymać, zanim ciało mogło zrobić wywrotkę.


Tony: I co? Kara… była?
Pepper: Hahaha! Oczywiście. Dostał pięć kopniaków w swój zadek.
Rhodey: A co z tobą? Ktoś cię gonił?
Tony: Nie… Goniłem... was. Ach! Rany! Ostatni raz.
Pepper: Nikt ci nie kazał.
Tony: Ale musiałem.
Pepper: Dobra, moi mili. Idziemy się zameldować.
Tony: Zgoda.


Zdołałem oddychać już całymi płucami bez najmniejszych zakłóceń. Szliśmy według włączonej mapy z GPS w telefonie, co zawsze działał na moim podzie. Żeby dojść do miejsca noclegu, musieliśmy skręcić dwa razy w prawo, a przy uliczce z sklepami wystarczyło przejść na drugą stronę, a jako ostatnie wystarczyło ominąć stragany. Cała trasa zajęła nam jakieś piętnaście minut. O dziwo obyło się bez niespodzianek.


**Pepper**


Podeszliśmy do recepcji, potwierdzając wszelkie formalności, co do naszego pobytu. Geniusz załatwił wszystko za nas, a my w ramach wdzięczności pozbawiliśmy go balastu. Może nie pokazywał swego zmęczenia, ale wiedziałam, że na dziś miał dość.
Po ogarnięciu papierków, poszliśmy do naszego tymczasowego lokum. Tym razem, znajdował się na pierwszym piętrze, więc nie musieliśmy nawet korzystać z windy. Skorzystaliśmy ze schodów.


Pepper: Chcecie dziś gdzieś pochodzić?
Rhodey: Możemy, ale zależy, czy Tony da radę.
Tony: Ej! Nie traktujcie mnie, jak kaleki.
Pepper: Wybacz, ale my się martwimy o ciebie.
Tony: Gdybym umierał, to rozumiem wasze obawy. Jednak nadal żyję. Wyluzujcie.


Dotarliśmy pod drzwi, które otworzył kluczem. Niezbyt się rozglądałam, co mieliśmy. Najważniejsze było miejsce do spania, a reszta stanowiła mniejszy priorytet ważności. Odłożyliśmy wszelkie rzeczy obok łóżek. Sprawdziłam godzinę według czasu, który obowiązywał w Turcji. Dwudziesta trzecia? Dość późno.


Pepper: Okej. Jutro się przejdziemy do zoo, bo teraz jest zamknięte.
Tony: A nie chcecie tak pospacerować?
Rhodey: Zostajemy.
Pepper: Tak. Musimy zostać.


Zostawiłam ich na chwilę, żeby umyć twarz w łazience. Na szczęście pozbyłam się czarnych kresem, co okazały się łatwo zmywalne. Mogłam zrobić mu większe piekło. Mogłam, ale oszczędzałam siły na lepszą okazję.
Już miałam wyjść z pomieszczenia, kiedy usłyszałam dziwną rozmowę przyjaciół. Zaciekawiłam się, dlatego przyłożyłam ucho, nasłuchując wypowiadanych słów.


Rhodey: Dlaczego to robisz?
Tony: Niby co takiego?
Rhodey: Ciągle kłamiesz. Myślisz, że ja tego nie widzę? Wydawało mi się, że wreszcie coś do ciebie dotarło, ale ty… Ty znowu brniesz w to samo.
Tony: Rhodey, ja…
Rhodey: Daj mi skończyć.
Tony: Dobra.
Rhodey: Jeśli nie zadbasz o siebie i będziesz ciągle nas okłamywał, możesz stracić każdego, na kim ci zależy. Rozumiesz, co do ciebie mówię, Tony?
Tony: Tak.
Rhodey: Nic nie ukrywaj przed nami, bo w taki sposób nie pozwalasz sobie pomóc. Pepper świetnie się bawiła, goniąc mnie po całym dworcu. To był jedyny moment, kiedy była sobą. Nie zadręczała się złymi myślami. Ty zrób to samo.
Tony: Skończyłeś?


Naprawdę będzie mu matkował? Nie powinni się kłócić. To się źle skończy.


Rhodey: Tak. Już skończyłem.
Tony: Pepper, możesz wyjść? Potrzebuję skorzystać z toalety.
Pepper: Już kończę.


Odkręciłam kran, wylewając niepotrzebnie wodę, ponieważ byłam czysta. Tym trikiem chciałam dać kamuflaż. Małe kłamstwo jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Przekręciłam za klamkę, mijając się z nim.


Pepper: Masz wolną.
Tony: Dzięki.


Zamknął za sobą, robiąc swoje. Podeszłam do panikarza z chęcią przywalenia w policzek. Zrobiłam to, aż poczuł piekło na twarzy. Lekko poczerwieniał przez uderzenie, ale nie przejmowałam się tym. Miał za swoje.


Rhodey: Pepper, za co to było?!
Pepper: Za twoją głupotę!
Rhodey: Nie rozumiem.
Pepper: Po cholerę prowokujesz go do kłótni? Chcesz, żeby dostał kolejnego ataku serca? Chcesz, żeby umarł? No powiedz!
Rhodey: Myślałem, że…
Pepper: Że nie słyszę?! Oj! Źle myślałeś.
Rhodey: Przepraszam, ale po prostu chcę, żeby w końcu zrozumiał, jak bardzo jest źle. Nie chciałem żadnej prowokacji.
Pepper: Wiem. Zawsze pragniesz dla niego, jak najlepiej.
Rhodey: Ty też.
Pepper: Przynajmniej w tym się zgadzamy.

Część 13: Zabawa w zwierzyniec

0 | Skomentuj
Znalezione obrazy dla zapytania hamster
**Pepper**

Chyba ścięło mnie na dwie godziny. Spojrzałam na zegarek, który pokazywał trzynastą. Lekko uderzyłam o kostkę Rhodey’go, bo też przysnął przy swojej lekturze.

Pepper: Ej! Budzimy się.
Rhodey: Pepper…
Pepper: Wstawaj!

Wzięłam mu książkę, trzaskając mu przed nosem. No i to go obudziło.

Rhodey: Aaa! Przegięłaś!
Pepper: Sorki, ale nudzi mi się.
Rhodey: To się rozbierz i ubrań pilnuj.
Pepper: No bardzo śmieszne, Rhodey.
Rhodey: No co? Dałem ci propozycję.

Nie mógł przestać się głupawo uśmiechać, aż nabrałam ochoty na rozwalenie mu ząbków w drobny mak. Byłam zdolna do wielu rzeczy. Wiedział o tym doskonale, a mimo to, ciągle prowokował.

Pepper: Ponad dwadzieścia godzin podróży. Chyba wykituję.
Rhodey: A wolałaś ryzykować samolotem?
Pepper: Byłoby krócej!
Rhodey: Przeżyjesz. Możesz większość czasu przespać. Kto ci zabroni?
Pepper: Hmm… No nikt, ale…
Rhodey: Więc daj mi spokój.
Pepper: Oj! Proszę cię grzecznie. Pograjmy w coś.
Rhodey: Dziwię się, czemu nie dręczysz Tony’ego.
Pepper: On potrzebuje bardziej snu od nas.
Rhodey: Wiem.

Oboje doskonale zdawaliśmy sobie z tego sprawę, dlatego wciąż mieliśmy obawy, co do całej wycieczki. Postanowiłam poszukać jakiś gier w plecaku. Niestety, lecz poza kartami, nie znalazłam nic. Za słabo się przygotowałam do wyjazdu. No to nie zostało mi nic innego poza improwizacją.

Pepper: Kaczka.
Rhodey: Pepper, co ty…
Pepper: Masz wymienić jakieś zwierzę na “a”.
Rhodey: Eee… Nie rozumiem.
Pepper: Kaczka kończy się na “a”, więc na kończącą się literę szukasz zwierzaka.
Rhodey: Okej? No to, co powiesz na antylopa?
Pepper: Może być. Wreszcie załapałeś.

I tak graliśmy, aż skończyły nam się pomysły. Postanowiliśmy zaprzestać na tej grze. Zresztą, widziałam po jego minie, że nie potrafił się bawić. Coś go dręczyło i ja wiedziałam, co to było, bo miałam taki sam powód do niepokoju.

Pepper: Nie bój się. Tony nie przegra tej walki. Wytrwa do powrotu.
Rhodey: A jeśli tak nie będzie? Pepper, powinniśmy już wracać do domu, a my to odwlekamy.
Pepper: Rozumiem twój strach, ale powinniśmy bardziej w niego uwierzyć. Nie jest zwykłym nastolatkiem, pamiętasz? To człowiek z żelaza, więc taki ktoś poradzi sobie z chorym sercem.
Rhodey: Naprawdę chciałbym w to wierzyć, ale kończy nam się czas. Im dalej jesteśmy od Nowego Jorku, tym bardziej ryzykujemy. Pamiętaj o Duchu. On jeszcze nie skończył z nami.
Pepper: Ale skończy, gdy mój tatuś złapie tego drania.

Próbowałam jakoś myśleć pozytywnie, okłamując samą siebie. Histeryk zachowywał się w identyczny sposób, chociaż pozostał mu ten rozsądek. Położyłam głowę na ramieniu Tony’ego, zasypiając.

**Rhodey**

Oboje spali tak spokojnie, że nie powinienem się przejmować. Żeby zabić czas, wróciłem do poprzedniej lektury, jaką była biografia Churchilla. Bardzo chętnie ją czytałem i zawsze z wielką przyjemnością wracałem do niej. Bardzo motywowała mnie jego postawa, zaś strategie dowódcy wykorzystywałem w każdej walce z przestępcami. Najpierw myśleć, a dopiero potem działać. Jednak Iron Man często o tym zapominał, przez co mógł odnieść śmiertelne rany.
Kiedy zacząłem czytać następną część, usłyszałem ziewanie kumpla. Obudził się.

Rhodey: Nie wolisz dłużej pospać? To długa podróż, Tony.
Tony: Jakoś nie potrafię.
Rhodey: Coś cię trapi?
Tony: Tracimy czas.
Rhodey: Co masz na myśli?
Tony: Dobrze wiesz.

Tak. Wiedziałem, skąd nasunął mu się taki wniosek. Nie musiałem pytać o szczegóły.

Rhodey: Dopadną go. Zobaczysz. Nikomu nie zdarzy się nic złego.
Tony: A skąd możesz to wiedzieć? Nie ma cię tam. Nie wiesz, czy nie prześlizgnął się wokół ochrony Roberty. Nie masz pojęcia, co się dzieje!
Rhodey: Tony, nie krzycz. Musisz się uspokoić, bo będziesz miał kolejny atak.
Tony: Wybacz.

Dość szybko ochłonął, lecz nie mógł przede mną ukryć, że czuł ból. Dostrzegłem ten typowy grymas, kiedy zwykle cierpiał.

Rhodey: Niczym się nie przejmuj. Potrzebujesz odpocząć.
Tony: Pepper dalej śpi?
Rhodey: Na chwilę się obudziła i graliśmy.
Tony: O! Mam nadzieję, że nie w żadne sadystyczne gierki.
Rhodey: Nie, nie. To było normalne, choć nie znam nazwy.
Tony: Ona i normalne? Rhodey, co mnie ominęło?
Rhodey: Niewiele.
Tony: Hahaha! Moja Pep.

Śmiał się szczerze mimo ciągłego bólu, który prawdopodobnie miał swe źródło przy implancie. Zaraził mnie tym śmiechem, aż sam wybuchnąłem z tej emocji na cały przedział. Niektórzy patrzyli się na nas dziwnie. Głównie tyczyło się dorosłych, gdyż dzieci spały.

Rhodey: Gdyby ciebie teraz słyszała, miałbyś przerąbane.
Tony: Oj! Lepiej jej nie mów. Proszę cię.
Rhodey: Ej! To zostanie między nami.
Tony: Świetnie, chomiczku.
Rhodey: Chomiczku?
Tony: Przegiąłem?
Rhodey: Nie pocałuję cię.
Tony: Heh! Przecież tak się z tobą droczę. Ach!
Rhodey: Tony?

Zmartwiłem się. Zgiął się z bólu, ale od razu wyświetliło się przypomnienie na bransoletce.

Tony: Spoko. Podładuję rozrusznik. Nic strasznego.

Uśmiechnął się, a następnie wyjął ładowarkę. Ostrożnie odsunął rudą, podwinął bluzkę i podpiął się do urządzenia.

Tony: I po krzyku. Widzisz? Nie trzeba panikować.
Rhodey: I tak będę obserwował.
Tony: No serio. Miała rację.
Rhodey: Co?
Tony: Niańka od siedmiu boleści.

Znowu się zaśmiał, a ja nie znalazłem powodu do zachwytu. Po prostu chwyciłem za książkę, analizując poprzednie strony.

Tony: Chyba się nie obraziłeś, co?
Rhodey: Nie. Jedynie czytam, a tak wracając do tej zabawy, to mieliśmy mówić zwierzęta na literę, które zakończyło słowo.
Tony: A! To faktycznie jest normalne.
Rhodey: Mówiłem.
Tony: Słodko śpi.
Rhodey: Aż kusi namalować wąsy.
Tony: Rhodey, ani się waż, bo będziesz miał do czynienia ze mną.
Rhodey: Sorki, Romeo. Kara za bicie kapciem musi być.

Znalazłem w swoim plecaku czarny mazak, co miał posłużyć w zemście na gadule. Z głupawym uśmieszkiem tworzyłem dzieło na buźce nieświadomej ofiary.

Rhodey: Wąsik francuski.
Tony: Dobra. Tyle wystarczy.
Rhodey: Poczekaj. Jeszcze jeden element.


Dorysowałem okulary wokół umiejscowienia oczu, “tworząc” okulary.

Rhodey: Wybitny ze mnie artysta, prawda? Przyznaj, że wygląda zabawnie.
Tony: Będzie piekło.
Rhodey: Nie boję się. A ty?
Tony: Nigdy się nie bałem.
Rhodey: Kiepsko kłamiesz.
Tony: Poważnie. Jedynie strach objawia się z obawą o wasze życie. Nigdy nie wybaczę sobie, jeśli stanie się wam krzywda.
Rhodey: Będzie dobrze. Bardziej pomyśl o sobie.

Próbowałem dać mu do zrozumienia, iż miał poważne problemy ze zdrowiem. Nie mógł ich lekceważyć. Jednak on wolał nie przejmować się tym, bo bardziej pragnął z nami spędzić, jak najlepiej ten wyjazd.

Rhodey: Dobra. Na dziś mi starczy czytania. Później dokończę.
Tony: Chyba się przesłyszałem. Ty tak na serio?
Rhodey: Serio, serio, więc dobranoc, Tony.
Tony: Nie chcę spać.
Rhodey: Ale musisz. Jeśli nie chcesz robić tego dla siebie, zrób to dla Pepper.

No i chyba to mu dało do myślenia. Bez dalszego gadania zapadliśmy w głęboki sen.

Rhodey: Spokojnych snów, przyjacielu.

Część 12: Przygoda czeka

0 | Skomentuj

**Rhodey**


Przez zmęczenie podróżą oraz tym ciągłym niepokojem o stan Tony’ego, obudziłem się o dziesiątej rano. Nie zamierzałem przerywać snu Pepper, bo jeszcze byłbym przez nią pogryziony. O dziwo sama chciała wstać. Lekko rozciągnęła ręce nad głową i przetarła oczy.


Pepper: Och! Rhodey? Długo spałam?
Rhodey: Tyle, co ja. Spokojnie. Nie popełniliśmy żadnej zbrodni.
Pepper: Nie słyszałeś, żeby coś się działo?
Rhodey: Mówiłem ci. Dopiero wstałem.
Pepper: Chodźmy się z nim zobaczyć. Nikogo nie ma, więc możemy się wkraść.
Rhodey: To brzmi tak, jakbyś chciała kogoś obrabować.
Pepper: Idziesz ze mną, czy zostajesz?
Rhodey: Idę, ale gdyby nas przyłapali, jesteś winna.
Pepper: Oj! No dobra.


Szybko weszliśmy niezauważenie do pomieszczenia. Akurat Tony był na nogach. Siedział przy odpiętych kablach i ubierał bluzkę.


Tony: O! Hej! Chcieliście mnie podglądać? Co za zboczuchy.


Zaśmiał się w taki sposób, co zwykle pokazuje ruda. Widocznie polepszyło mu się albo… Albo genialnie grał, niczym prawdziwy aktor.


Rhodey: Widzę, że humor ci dopisuje, ale chyba nie chcesz uciec?
Tony: Hmm...
Pepper: Oho! Ja już znam tę minę. Zdecydowanie planuje zwiać.
Rhodey: To prawda, Tony?
Tony: Czuję się dobrze. Możemy wrócić do podróży. Jak będziemy w Nowym Jorku, pójdę do doktorka, żebyście się nie martwili. Pasuje wam taki układ?
Rhodey: No wiesz. Powinieneś…
Pepper: Jestem za, ale pod jednym warunkiem.
Tony: Jakim?
Pepper: Jeśli znowu będziesz miał atak serca, niezwłocznie wracamy, jasne?
Rhodey: Podpisuję się pod tym. Lepiej się zgódź.
Tony: Dobra, dobra. Kumam. Nie sprzeciwię się.
Pepper: No to git, a teraz chodu.


Chwyciła go za rękę, wyciągając z sali. Pilnowałem tyłów, żeby nie natknąć się na personel. Pomimo paru sprzątaczek oraz pani z rejestracji, wydostaliśmy się z budynku. Na nasze szczęście wystarczyło przejść niewielki kawałek, aby dojść na dworzec kolejowy. Takim transportem mniej narażał się na problemy z implantem. Położyliśmy bagaże obok ławki, a następnie podeszliśmy do rozkładu jazdy, na którym był rozpisany plan.


Rhodey: Następny pociąg będzie za pół godziny.
Tony: A nie wolicie polecieć samolotem?
Rhodey: A! Nie powiedzieliśmy ci o tym. Prawdopodobnie zostaną odwołane wszystkie loty do końca tygodnia.
Tony: Prawdopodobnie nie znaczy na pewno, Rhodey.
Pepper: Ale tak jest lepiej, bo nie będziesz musiał mieć koszmarów. Poza tym, ominą nas turbulencje, a taka jazda jest bezpieczniejsza dla ciebie, bo szybciej można dotrzeć na kolejny przystanek. Gdyby coś się działo, możemy bez problemu wysiąść.
Rhodey: Zgadzam się z Pepper. To najlepsza z możliwych opcji.
Tony: Okej. Uszanuję to. Najpierw załatwię bilety. Zostańcie tu.
Pepper: Idę z tobą.
Tony: Ej! Mogę iść sam. Nic mi nie będzie. Naprawdę.
Pepper: Mam lepszy pomysł.


Wyszarpała mu portfel z kieszeni i pobiegła do kasy.


Tony: Ej!
Rhodey: Hahaha! Nie sądziłem, że posunie się do tego.
Tony: Tak bardzo się boi o mnie?
Rhodey: Dziwisz się? Narobiłeś nam strachu, a twoje serce…
Tony: Nawet nie chcę słuchać tej gadki. Masz mi coś innego do powiedzenia?
Rhodey: Szczerze? No mam.
Tony: Więc usiądźmy i pogadajmy.


Wyprzedził moje myśli. Jednak mogłem przekazać wieści z Nowego Jorku. W ten sposób nie będzie się bał, przez co kolejny telefon Ducha nie wyprowadzi go z równowagi.


Rhodey: Mama jest bezpieczna. Pan Potts załatwił dla niej ochronę.
Tony: Poważnie? I chodzą za nią krok w krok?
Rhodey: Muszą. Takie mają zadanie.
Tony: Co jeszcze?
Rhodey: Doktor Yinsen życzył nam bezpiecznych podróży.
Tony: O! To fajnie. Nie wiedziałem, że też do ciebie dzwonił.
Rhodey: Nie odbierałeś, więc miał powód.
Tony: No racja.
Rhodey: Zdradził też, że pracuje nad pewną metodą, która ci pomoże. Nie bardzo wiem, o co chodziło, ale się przekonamy po powrocie.
Tony: Aż mnie zaciekawiłeś. Cieszę się, bo zero złych niusów.
Rhodey: Jest tylko jeden, bo o pogodzie już wiesz.
Tony: Co się stało?


Zapytał bardzo zaniepokojony, aż mechanizm zaczął migotać.


Rhodey: Nie bój się. To nie jest takie złe, jak ci się wydaje.
Tony: Jak mi nie powiesz, zacznę świrować. Chcesz tego?
Rhodey: Zostały trzy dni.
Tony: To niedobrze, chociaż z drugiej strony...
Rhodey: Nic jej nie będzie. Jest chroniona. Duch nie znajdzie okazji na atak.


Chyba uspokoił się, sądząc po zwykłym świetle urządzenia.


Tony: Tylko nie powinniśmy go lekceważyć. Wiesz, do czego jest zdolny.
Rhodey: Jest na celowniku wielu służb specjalnych, a w Nowym Jorku działają też herosi tacy, jak my.
Tony: Ech! Nie chcę się z tobą kłócić. Możesz mieć rację, choć z takim rywalem bywa trudno.
Rhodey: Doskonale znam jego sztuczki. Jednak nie jesteś sam w tej walce.
Tony: No tak. Masz…
Rhodey: Tony?


Przestał mówić na widok rudzielca, który wręczył nam bilety na przejazd do Stambułu. Oddała mu portfel, na co nie zareagował złośliwie.


Pepper: Nie jesteś na mnie zły?
Tony: Już nie. Chodźmy.


Wzięliśmy swoje bagaże, schodząc na odpowiedni peron. Tam czekał na nas transport. Zajęliśmy swoje miejsca  w przedziale. Liczyłem na spokojną podróż bez zmartwień. Czy tak będzie? Przekonamy się.


**Tony**


Ulokowałem się z Pep tak, jak wtedy w samolocie, czyli ja zająłem miejsce przy oknie, a ona od razu obok mnie. Naprzeciwko siedział mój przyjaciel, który nadal był podejrzliwy. Jak na razie nie puścili za mną pościgu. Na pewno mieli bardziej chorych pacjentów, co wymagają specjalnej opieki.
Kiedy ruszyliśmy, spoglądałem na widoki. Próbowałem skupić na czymś bardziej przyjemnym. Oparłem głowę o szybę, patrząc na chmury.


Pepper: W porządku?
Tony: Pewnie. Po prostu patrzę.
Pepper: Przestraszyłeś mnie, wiesz? Bałam się, że już cię nigdy nie zobaczę.
Tony: Oj! Kochana, wy zawsze przesadzacie. Nie zostanę pokonany przez własną słabość.


Pogłaskałem ją po włosach, aby poczuła się spokojniejsza. Podziałało.


Pepper: Masz mówić, jeśli coś będzie się działo, dobrze?
Tony: Oczywiście, myszko.
Pepper: Dziękuję, misiu.
Rhodey: Hahaha! Czyli znowu bawimy się w zwierzaki?
Pepper: Tak, strusiu.
Rhodey: W porządku, stonoga.
Pepper: Stonoga?!
Tony: Pep, tylko nie wyciągaj kapcia.
Pepper: Och! Mam lepsze zabawki.
Rhodey: Dobra, dobra. Poddaję się.


Podniósł ręce na znak kapitulacji. Moja papryczka zgodziła się, żeby nie walczyć. Siedzieliśmy bez ruchu, zajmując się sobą. Dziewczynę zmorzył sen, a moje ramię było dla niej poduszką. Nie przeszkadzało mi to. Przez spoglądanie w niebo zacząłem marzyć tak intensywnie, aż oczy zamknęły się. Na ułamek sekundy dostrzegłem książkę od niańki, lecz na krótko. Potrzebowałem snu.


Tony: Och! Karaluchy pod poduchy, przyjaciele.

Część 11: I tak źle. I tak niedobrze

0 | Skomentuj

**Tony**


Niezbyt zwracałem uwagę na ból, a w szczególności na implant. Cokolwiek wymyśliliby, jedynie przedłużą kilka dni więcej życia. Bez nowego mechanizmu nic nie da się zrobić, ale doktorek wyraźnie zakomunikował przed moim wyjazdem, że do tej pory nie ma żadnego w zapasie. Tego im nie powiedziałem. Już wystarczająco zepsułem ten wyjazd.


Pepper: Halo? Tony, odpłynąłeś.
Tony: Wybacz. Zamyśliłem się.
Pepper: Nie ten jeden i na pewno nie ostatni.


Ostatni. Tak myślałem, lecz próbowałem skłonić się do skupienia się na nich.


Tony: Więc, co myślicie o moim pomyśle?
Pepper: Hmm… Jakby tak na to popatrzeć, może się udać.
Tony: Na pewno.


Boże! Dlaczego kłamię? Robię im w ten sposób jeszcze większą krzywdę, niż przy zatajaniu sekretów. No nic. Pozostało mi ostatnie wyjście.


Tony: Och! Nie będziecie na mnie źli, jak pójdę spać.
Pepper: Heh! Żaden problem, choć chciałabym…
Rhodey: Pepper, daj mu spokój… Cieszymy się, że wracasz do zdrowia. Odwiedzimy cię jutro.
Pepper: Właśnie! I przyniesiemy jakieś gry, żebyś się nie nudził.
Tony: Nie trzeba, Pep. Niedługo mnie wypiszą. Już ja się o to postaram.


Uśmiechnąłem się głupawo, ukrywając prawdę. Jednak z tym wypisem sam nie byłem pewny, czy go dostanę. Wolałbym nie umrzeć w Paryżu. Jeśli mam zginąć, chcę, aby wykończył mnie mój przeciwnik.
Kiedy oni wyszli z sali, wybrałem numer do specjalisty. Długo niecierpliwiłem się na odpowiedź po drugiej stronie, aż się doczekałem.


Tony: Doktorze Yinsen, jest pan zajęty?
Dr Yinsen: O! Kogo ja słyszę? Witaj, Tony. Jak podróż? Mam nadzieję, że wszystko idzie zgodnie z planem.
Tony: No i tu jest problem.
Dr Yinsen: Co się stało? Roberta mi powiedziała, że podobno źle się czujesz, ale nie dowiedziałem się szczegółów.
Tony: Implant się wyczerpuje coraz szybciej.
Dr Yinsen: Obawiałem się tego najbardziej ze wszystkich złych przeczuć. Opowiedz mi, co dokładnie się wydarzyło.
Tony: Miałem atak serca podczas lotu do Stambułu. Teraz jestem w szpitalu w Paryżu i lekarze…


Niedobrze. Znowu zabrakło mi tlenu. Wziąłem głęboki wdech, a następnie wydech całą objętością płuc.


Dr Yinsen: Spokojnie. Nie mów za wiele, jeśli nie dasz rady. Oszczędzaj się.
Tony: Przepraszam, ale… Ale czy nie przeszkodziłem panu?
Dr Yinsen: Skądże. Dopiero zacząłem dyżur. Nawet cieszę się, że pomyślałeś, żeby do mnie zadzwonić. To miłe z twojej strony.
Tony: Nie ma za co. Pan zrobił dla mnie wiele, a spłata… Spłata…


Cholera. Duszę się.


Dr Yinsen: Tony, wszystko gra?
Tony: Dokończymy… później?
Dr Yinsen: Pewnie, ale nie pogarszaj swojego zdrowia. Rób to, co trzeba.


Nie zdołałem odpowiedzieć, gdyż telefon wypadł mi z rąk. Wcisnąłem przycisk w celu wezwania pomocy. Wszystko wyglądało na dobre i nagle spadłem do takiej sytuacji? Jakim cudem?
Zanim na dobre zatraciłem się w czerni, dostrzegłem trzy postacie. Lekarza oraz moich przyjaciół.


**Pepper**


Jeszcze zaledwie pięć minut temu, Tony wyglądał na w miarę zdrowego. Coś przeoczyliśmy? Moje obawy wróciły z podwójną siłą, zaś nadzieja… Ona ulatniała się. Ledwo zobaczyliśmy, co się działo, a potem zostaliśmy wygnani na korytarz. Za zamkniętymi drzwiami odbywał się dramat i nic nie mogliśmy na to poradzić. Byłam przerażona nie na żarty.


Pepper: Dlaczego, Rhodey? Dlaczego to musi się dziać?
Rhodey: Nie wiem, ale musimy dać mu siłę. On wygra tę walkę.
Pepper: Nawet nie zdążyliśmy przekazać dobrych wiadomości.
Rhodey: Jeszcze zdążymy. Przecież…
Pepper: Rhodey?


Nie zdołał dokończyć przez dzwoniącą komórkę. Wahał się nad odebraniem.


Pepper: Kto to? Nie zamierzasz z kimś gadać? To twoja mama?
Rhodey: Nie. Ktoś inny.


W końcu po jakiś dziesięciu sekundach, odebrał, a całą rozmowę przełączył na tryb głośnomówiący.


Rhodey: Doktorze Yinsen?
Dr Yinsen: Dzień dobry, Rhodey.
Pepper: Doktorek śmieszek?
Dr Yinsen: O! Witaj, Pepper. Rozumiem, że jesteście w komplecie. Dobrze się składa.
Rhodey: Coś jest nie tak, prawda? Proszę powiedzieć. Zrozumiemy wszystko.
Dr Yinsen: Chciałem spytać, czy z Tony’m jest lepiej. Nie mogę się do niego dodzwonić, a zmartwiłem się.
Rhodey: Stracił przytomność i próbują go ocalić.
Dr Yinsen: Rozumiem. A długo czekacie?
Rhodey: Jakieś trzy minuty.
Pepper: No niech nam doktorek zdradzi, co się wyprawia. Chcieliśmy zrobić rozmowę wideo, żeby mógł pan pomóc niedoświadczonym lekarzom z implantem. My naprawdę chcemy, aby wszystko grało, więc proszę coś zrobić.
Rhodey: To nasz przyjaciel. Potrzebujemy go.
Dr Yinsen: Dzieciaki, ja wszystko rozumiem. Przyjaźń, większe relacje, traktowanie jako rodzina… Naprawdę lubię was, ale postawmy sprawę jasno.


Cały czas mówił z pełną powagą. Jedynie przy przywitaniu nas zachował swój humor. Widocznie oglądaliśmy świat w złej palecie barw.


Pepper: O co chodzi?
Dr Yinsen: Cokolwiek byście wymyślili, żaden sposób się nie powiedzie.
Pepper: Ale gdyby pan udzielał im wskazówek, Tony mógłby…
Dr Yinsen: Sama operacja może go zabić.


Serce podskoczyło mi do gardła. Zabić?


Pepper: Jak to… zabić?
Dr Yinsen: Wyjęcie mechanizmu w celu naprawy może być ryzykowne i kosztować jego życie.
Pepper: Nie… To nieprawda.
Rhodey: Czyli nie da się mu pomóc?
Dr Yinsen: Nie powiedziałem tego. Po prostu trzeba podejść do tego w inny sposób.
Pepper, Rhodey: JAKI?
Dr Yinsen: Od wielu miesięcy pracuję nad pewną metodą leczenia. Jeszcze nie wszystko stracone. Na razie zostawiam wam wszystko w waszych rękach.
Rhodey: Dziękujemy.
Dr Yinsen: No to jesteśmy w kontakcie. Dzwońcie, gdyby zaszła taka potrzeba.
Pepper: Dobranoc, doktorku.
Dr Yinsen: Mam piętnastą.
Pepper: A! Zapomniałam o tych strefach, więc do usłyszenia.
Dr Yinsen: Bezpiecznych podróży.


Zakończyliśmy konwersację, co zmieniła nam sposób myślenia. Nadal była szansa na uratowanie geniusza.
Kilka minut później, uchyliły się drzwi. Lekarz przekazał nam informacje. Mimo złych przeczuć, wysłuchaliśmy Francuza do samego końca.


Lekarz: Sytuacja opanowana. Leki podziałały i może oddychać bez przeszkód. Rany! A tak myślałem, że jutro dam mu wypis.
Rhodey: Tak szybko?
Lekarz: Nie wyglądało, żeby miało mu się pogorszyć, ale jak widać, świat zaskakuje.
Pepper: Co z nim teraz będzie? Możemy z nim porozmawiać?
Lekarz: Na razie zostanie na obserwacji. Zobaczymy, co będzie w kolejnych dniach. Jeśli chodzi o wizyty, akurat zasnął.
Pepper: Nie mamy, gdzie nocować. Czy możemy spać na korytarzu?
Lekarz: Ech! Trochę niezdrowe, ale pójdę wam na rękę. Ten jeden raz.
Pepper: Dziękujemy.
Lekarz: Tylko nie mówcie, że pozwoliłem. Miałbym przez to bardzo kiepsko u ordynatora szpitala.
Pepper: Dobrze. Będziemy milczeć.
Rhodey: W tym jesteśmy najlepsi.
Lekarz: Cóż… Liczę was za słowo.


I tymi słowami zakończył z nami rozmowę. Usiedliśmy na krzesłach, zasypiając na siedząco.


Pepper: Dobranoc, histerio.
Rhodey: Śpij dobrze, gaduło.

Część 10: Na krawędzi

0 | Skomentuj

**Pepper**


Według strefy czasowej, obowiązującej w Paryżu, mieliśmy godzinę dwudziestą. Do tego czasu ani razu nie zobaczyliśmy przebudzenia Tony’ego. Prawdopodobnie potrzebował więcej odpoczynku, niż poprzednio. Na szczęście lekarz był taki dobroduszny i pozwolił nam być przy nim. Najgorsze było ciągłe czekanie, a doktorek nadal nie pojawił się w szpitalu. Czy on w ogóle zamierza ruszyć tyłek z kraju?


Rhodey: Nadal nie mam wieści od mamy. Ciągle tracimy czas.
Pepper: Wiem, a najgorsze w tym wszystkim jest ta niepewność. Musimy być przygotowani na każdą ewentualność. Jeśli dr Yinsen nie będzie mógł przylecieć… Jeśli twoja mama nie załatwi zgody na leczenie… Jeśli…
Rhodey: Pepper, jakoś to będzie. Grunt, żeby miał siłę do walki.
Pepper: Nie mogli nic zrobić. Mogą tylko podawać lekarstwa. To okropne.


Z moich oczu uciekły łzy, co spłynęły po policzkach.


Rhodey: Pepper…
Pepper: Muszę wyjść.


Gwałtownie wstałam, wybiegając z sali. Wybuchnęłam niekontrolowanym płaczem. Byłam taka słaba, bezużyteczna, a do tego bezradna. Nie potrafiłam opanować swych emocji. Tak beznadziejnie już dawno się nie czułam.
Kiedy chciałam wrócić do pomieszczenia, zadzwoniła moja komórka. Byłam w szoku, lecz mimo swojego stanu, odebrałam.


Virgil: Córciu, jak tam wyjazd?
Pepper: W porządku. Tak, jakby.
Virgil: Mnie nie oszukasz. Płaczesz? Przez kogo?
Pepper: Przez lekarzy, bo… Bo są bezradni. Nie potrafią… Nie potrafią pomóc Tony’emu.
Virgil: Oj! Nie martw się. Wszystko jest na dobrej drodze. Właśnie chciałem wam przekazać pewne wieści. Sami uznacie, czy są dobre, a może wręcz przeciwnie.
Pepper: Wieści? Od kogo?
Virgil: Ode mnie i od Roberty. Jeśli nie masz w pobliżu Rhodey’go, przekaż od razu, gdy skończysz ze mną gadać.
Pepper: Mam się bać, tatku?
Virgil: Skądże, więc gotowa?
Pepper: Zawsze.


Otarłam policzki dłonią, wsłuchując się w słowa ojczulka. Byłam tak ciekawa, że na tę chwilę odpłynęły troski.


Pepper: Zamieniam się w słuch.
Virgil: Tylko nie krzycz, jak to usłyszysz.
Pepper: Eee… Postaram się.
Virgil: Pierwsza sprawa to załatwienie ochrony dla mamy Rhodey’go. Agenci pilnie nad nią czuwają, aby nic jej złego się nie stało.
Pepper: To dobrze. Czyli możemy spokojnie latać po świecie?
Virgil: Nie widzę problemu. Po drugie: została poinformowana o stanie Tony’ego i powiedziała, że powiadomi specjalistę od razu, gdy wróci z pracy.
Pepper: Świetnie!
Virgil: Jako, że są plusy, znalazły się też i minusy.


Wiedziałam. Znajdą się jakieś przeciwności.


Pepper: To znaczy?
Virgil: Duch pozostaje nadal nieuchwytny. Nie wiemy, gdzie się znajduje i co planuje.
Pepper: Czy to wszystko?
Virgil: Jest jeszcze jedno.
Pepper: Co takiego?
Virgil: Nie wiadomo, czy jakiś samolot odbędzie lot. Warunki w Nowym Jorku są niesprzyjające. Zresztą, w innych miastach jest podobna sytuacja.
Pepper: O! To fatalnie! On jest nam potrzebny! Musi przybyć do Paryża! Od tego zależy życie Tony’ego!
Virgil: Au! Mówiłem, żebyś nie krzyczała.
Pepper: Wybacz.
Virgil: Dobrze, córeczko. Ja muszę iść posprawdzać teren. Może wpadnę na tę zjawę.
Pepper: Uważaj na siebie.
Virgil: Ty również.


Nie zdążyłam się pożegnać, a już nas rozłączyło. Jednak zrobił coś niemożliwego. Pomógł odnaleźć w beznadziejnej sytuacji coś, o czym każdy człowiek potrafi zapomnieć. Słowo na N, a brzmi ono “nadzieja”.


**Rhodey**


Rudzielec wrócił z dość podejrzanie optymistycznym nastawieniem. Można powiedzieć, iż tryskał szczęściem. Widocznie ktoś lub coś ją podbudowało. Nawet nie musiałem pytać. Sama wszystko wyśpiewała.


Pepper: Rozmawiałam z tatą i powiedział mi, że twoja mama ma ochronę agentów. Poza tym, po pracy miała powiadomić doktorka, żeby tu przyleciał. Problem może być z lotem, bo jest niebezpiecznie w powietrzu.
Rhodey: Co oznacza, że nasze dalsze loty mogą być wstrzymane. Kiepsko.
Pepper: No wiem, ale przynajmniej są też i dobre wiadomości.
Rhodey: Mimo wszystko, dr Yinsen musi się tu znaleźć, bo w przeciwnym razie…
Pepper: Nie kończ. Tony nie umrze. Jest silny, a w dodatku wychodził zwykle bez szwanku.
Rhodey: Tylko zauważ, w jakim stanie jest obecnie implant. Potrzebuje wymiany.
Pepper: Niestety.


Po kilku minutach, zauważyłem ruch dłoni. Poruszył nią delikatnie, zaś powieki się uchylały.


Pepper: Wołaj lekarza.


Nie potrzebowała więcej mówić. Natychmiast wybiegłem sprowadzić specjalistę. Wpadłem na niego na korytarzu. Zamiast tłumaczyć, co się stało, wyrzuciłem z siebie dwa proste słowa.


Rhodey: Obudził się.
Lekarz: Tak szybko? To dobrze się składa. Widać, że jest silny. Walczy całym sobą.
Rhodey: Doktorze, zawsze tak było.


Uśmiechnąłem się lekko, bo cieszyłem się z tego obrotu spraw. Teraz wystarczyło, aby wytrzymał do przyjazdu Ho Yinsena.
Kiedy dotarliśmy na miejsce, Tony oddychał bez korzystania z maski tlenowej. Miał problemy z mówieniem, ale i tak próbował ukryć swój ból przez wymuszony uśmiech.


Lekarz: Wyjdźcie na chwilę, bo muszę przeprowadzić kilka badań.
Pepper, Rhodey: ZGODA.


Razem opuściliśmy pokój. Ruda długo nie wytrzymała, skacząc z wielką euforią.


Pepper: Jupi! Wreszcie się ocknął! Czemu się nie cieszysz?
Rhodey: Cieszę się, ale jestem rozsądny. Oszczędzam energię na nasze dziwne zabawy.
Pepper: W sumie, to dobrze robisz.
Rhodey: Martwi mnie jedna rzecz.
Pepper: Jaka?
Rhodey: Pamiętam, że mój ojciec spóźnił się z powrotem do domu o trzy tygodnie. Winą była zła pogoda na niebie. Wolałbym nic nie krakać, lecz trzeba być przygotowanym na każdą ewentualność.
Pepper: Ale tak teoretycznie, do innego kraju można dostać się pociągiem.
Rhodey: Podróż potrwa dłużej, ale… Wiesz, co? Nawet dobry pomysł.
Pepper: Ominie turbulencje, anomalie pogodowe, chociaż… Chociaż Nowy Jork i pociąg przez ocean? Eee… Coś tu nie pasuje do reszty.
Rhodey: A! Faktycznie, lecz można popłynąć statkiem.
Pepper: Aj! Caramba! Przerąbane. Musimy znaleźć inne wyjście. O! Chyba mam.


Wyjęła telefon, pokazując mi aplikację, która jest w stanie połączyć się ze zbrojownią i wysłać zbroję. To był bardzo zły pomysł. W ten sposób tylko zdradzimy tożsamość Iron Mana.


Rhodey: Zbyt ryzykowne. On nie może dowiedzieć się prawdy.
Pepper: A masz lepszy sposób na przemierzenie takiego dystansu?
Rhodey: Albo pogoda się poprawi, albo będzie mógł rozmawiać na odległość.
Pepper: Potrzebujemy pomocy naszego geniusza. Na pewno na coś wpadnie.
Rhodey: I naprawdę chcesz go męczyć w takim stanie? Jeszcze nie wydobrzał po ataku, a do tego…
Pepper: Spokojnie, panikarzu. Da radę.


Postanowiłem pójść z nią, pamiętając o zdrowiu przyjaciela. Weszliśmy do sali, gdzie nie zastaliśmy lekarza. Widocznie wyszedł szybciej, a my nawet nie zdołaliśmy tego zauważyć.


Pepper: Hej, Tony. Jak się trzymasz? Nie będziemy długo przy tobie siedzieć, bo wiemy, że potrzebujesz odpocząć, ale mamy do ciebie malutką sprawę. Pomożesz?
Tony: Heh! Tęskniłem za wami. Jeśli mogę coś zrobić, to mówcie.
Pepper: Rhodey?
Rhodey: No, bo mamy pewien problem. Chodzi o dr Yinsena. Samolot może nie wystartować w tym tygodniu, a z uwagi na zniszczony implant, tylko on może cię uratować.
Tony: Ej! Nie bójcie się. Wszystko jest… w porządku.
Pepper: Tony, co z tobą?


Wiedziałem. Od samego początku udawał poprawę samopoczucia. Wziął maskę tlenową, przez co mógł kontynuować z nami pogadankę.


Tony: To normalne i macie rację. Jest jedyną osobą, która się na tym zna.
Pepper: Myślałam nad użyciem zbroi, ale Rhodey mnie ochrzanił.
Tony: Mam lepszy pomysł.
Pepper, Rhodey: JAKI?
Tony: Rozmowa wideo.

Część 9: Sprawa wielkiej wagi

0 | Skomentuj


**Tony**


Siedziałem z Rhodey’m i Pepper w szkole na teście z angielskiego. Nie potrafiłem odpowiedzieć na żadne z pytań, a co dopiero zinterpretować wiersz. Byłem uziemiony. Brak opcji oraz pomysłów. Jedynie historyk pisał z łatwością egzamin, co mogłem dostrzec po spokoju ducha, a długopis bazgrał, niczym z automatu wszelkie jego myśli.


Tony: Kapituluję.


Powiedziałem szeptem do siebie, aby nikt tego nie słyszał. Oddałem pani profesor kartkę, a następnie wyszedłem z klasy na dach Akademii. Przez większość czasu siedziałem tam sam, spoglądając w budynki różnych firm. Zastanawiałem się, czy Iron Man będzie miał dziś wolne.


Pepper: O! Tu jesteś!


Ten głos rozpoznałbym bez patrzenia za siebie. Rudzielec dosiadł się do mnie, patrząc w ten sam punkt, co ja.


Pepper: Jak ci poszło?
Tony: Kiepsko. Roberta będzie zła.
Pepper: Oj! Angielski czasem bywa trudny, ale nie martw się. Rhodey ci udzieli korepetycji i na pewno poprawisz swój wynik, skoro uważasz, że było tak kiepsko.
Tony: A ty?
Pepper: Raczej napisałam na wystarczającą ilość punktów.

Mijały kolejne minuty, a naszego druha brakowało.


Tony: Rhodey jeszcze nie skończył?
Pepper: Chyba za bardzo się rozpisuje i braknie mu kartki.
Tony: Poczekajmy na niego.


Kiedy wstałem w celu rozruszania kości, zakręciło mi się w głowie. Niemożliwe, żebym się zatruł.


Pepper: Tony, wszystko gra?
Tony: Pepper…


Upadłem na kolana, walcząc z bólem. Klatka piersiowa tak była ciasna, że nie mogłem oddychać. Długo nie wytrwałem i całym ciałem leżałem na dachu.


Pepper: Tony! Tony, trzymaj się! Idę po pomoc!
Tony: Pep, nie… Nie zostawiaj… mnie… Proszę.
Pepper:  Przecież wrócę. Poczekaj tu na mnie.


Zanim straciłem możliwość obserwacji, jej sylwetka rozmazywała się. Im była coraz dalej, tym bardziej bałem się, że już nigdy nie zobaczę mojej rudej. Mojej Patricii Potts.
Nagle cały świat pokryła ciemność. Nie istniało już nic.


**Rhodey**


Nie zdążyłem. Odjechali beze mnie, ale przynajmniej odebrałem bagaże bez najmniejszego problemu. Nie wiedziałem, w jakim szpitalu miał znaleźć się Tony. W Paryżu było ich mnóstwo.
Niespodziewanie zadzwonił mój telefon. Od Pepper. Natychmiast odebrałem.


Rhodey: Pepper, gdzie jesteś? Nie udało mi się was złapać.
Pepper: Jestem w drodze do szpitala. Wyślę ci adres SMS-em, bo nie umiem wymówić tej nazwy.
Rhodey: No dobra. Będę czekać.
Pepper: Ej! Nie rozłączaj się! Jesteś mi potrzebny!
Rhodey: Co się dzieje?
Pepper: Nic, ale mam problem z formularzem! Bez tego nie będą wiedzieli, jak mu pomóc!
Rhodey: Okej. Po pierwsze: uspokój się. Po drugie: twoja wiedza jest wystarczająca. Resztę można wypełnić przed możliwą operacją.
Pepper: Błagam. Nie mów mi o takich rzeczach. Musi wydobrzeć.
Rhodey: I tak będzie. Posłuchaj mnie, Pepper. Bądź przy nim, a ja zaraz do was dołączę.
Pepper: Ale ty nie masz zielonego pojęcia, jak się boję!
Rhodey: Pepper, uspokój się. Już tam jadę.


Zakończyłem rozmowę, ponieważ nie zamierzałem słuchać jej krzyków. Potrzebowała opanować swoje emocje. W takim stanie nic nie zdziała, a przecież chce mu pomóc.
Po zapłaceniu za taksówkę, otrzymałem wiadomość od niej z adresem. Pokazałem to kierowcy, który od razu wiedział, jaką wybrać trasę. Wszelkie walizki położyłem na pustych siedzeniach za pozwoleniem kierowcy. Również martwiłem się o stan kumpla. Wszyscy przeżywali ten strach.
Dwadzieścia minut później, znalazłem się u celu. Wziąłem balast ze sobą. Moje umiejętności w komunikacji z obcokrajowcami były dość przeciętne, ale jakoś zapytałem w rejestracji o przyjaciela. Dowiedziałem się, że jest na zabiegu. Nie byłem w stanie zapamiętać nazwy, więc poszedłem pod drzwi zabiegówki. Tam natrafiłem na rudzielca. Rzuciła mi się w ramiona.


Pepper: Rhodey, nareszcie!
Rhodey: Whoa! Zaraz mnie udusisz!
Pepper: Przepraszam.


Uwolniła mnie z uścisku, siadając z powrotem na krześle. Zrobiłem to samo, gdyż byłem zmęczony. Podała mi kartki do wypełnienia.


Pepper: Z tym mam kłopot. Lekarz powiedział, że potrzebuje pełnych informacji oraz zgody rodzica na leczenie, więc mamy kłopot, bo pani Rhodes nie przyjedzie do Francji i musimy coś innego wymyślić.
Rhodey: Naszą nadzieją jest doktor śmieszek. Mam nadzieję, że tutaj przyleci.


Bez najmniejszego trudu udało mi się zapełnić brakujące dane. Większość z nich znałem na pamięć.


Rhodey: Gotowe. Co mam z tym zrobić?
Pepper: Musimy poczekać, aż skończą.
Rhodey: A długo już to trwa?
Pepper: Z jakieś pięć minut na pewno.
Rhodey: Podobno to jakiś zabieg. Mówił, co chcą zrobić?
Pepper: Ech! Jestem w tym zielona, ale przez implant będą mieć kłopoty.
Rhodey: Wiem. I to jest w tym wszystkim najbardziej przerażające.


Kiedy oboje chcieliśmy zamilknąć, drzwi od sali otworzyły się. Usiłowaliśmy porozmawiać z doktorem, ale całkowicie nas ignorował. Całą drogę na oddział obserwacji zachowywał milczenie. Dopiero przy podpięciu do odpowiednich aparatów i sprzętu do monitorowania pracy serca, Pepper nie wytrzymała i szarpnęła go za kitel.


Pepper: Co z nim? Zrobiliście coś? Będzie żył? Jak długo będzie nieprzytomny? Implant sprawiał kłopoty? Proszę mi powiedzieć, bo zacznę krzyczeć!


No i chyba nic nie zrozumiał.


Rhodey: Przepraszam za nią, ale bardzo się boi o niego. Niech pan powie, czy wszystko z nim w porządku.
Lekarz: Nie zrobiliśmy nic poza podaniem leków. Na razie zostaje nam tylko obserwacja.
Rhodey: Czyli nie było żadnego zabiegu?
Lekarz: Przez to, co ma umieszczone na klatce piersiowej, nie mogliśmy. Jednak mam dla was dobre wieści. Poprawiła się wydolność oddechowa, lecz na wszelki wypadek ma maskę, która dostarczy odpowiednią ilość tlenu.


Przekazałem mu formularz, z czego niewiele rozumiał. Musiałem mu wytłumaczyć. Dobrze, że znał angielski.


Rhodey: Coś nie tak?
Lekarz: Czym dokładnie jest implant?
Rhodey: To taki wspomagacz, który ma pobudzać serce do działania. Wysyła impuls, dzięki czemu może żyć.
Lekarz: Rozumiem, więc dobrze zrobiłem, rezygnując z małej ingerencji chirurgicznej. Jednak i tak potrzebuję zgody na leczenie.
Pepper: A skoro było zagrożenie życia, czy takie świstki papieru nie powinny być, aż takie ważne? Przecież do tego czasu mógłby umrzeć.
Lekarz: Doskonale pojmuję, co masz na myśli. Takie są zasady.
Rhodey: A gdyby je tak lekko nagiąć? Moja mama jest jego opiekunką prawną i raczej nie poleci do Paryża przez ciągły natłok pracy.
Lekarz: Hmm… W takim wypadku można załatwić to w inny sposób.
Rhodey, Pepper: JAKI?
Lekarz: Jeśli lekarz chłopaka będzie miał na papierku zgodę od opiekuna, ustalając wszelkie procesy leczenia, wtedy jesteśmy w stanie podjąć jakieś kroki.


No i tu leżał pies pogrzebany. Specjalista spisał odpowiednie dane i poszedł odwiedzić innych pacjentów z tego samego oddziału. My zostaliśmy.


Pepper: Musimy czekać.
Rhodey: Wiem o tym, Pepper. Wiem.

Część 8: Awaryjne lądowanie

0 | Skomentuj
Podobny obraz
**Rhodey**


Siedzieliśmy w fotelach, zajmując się własnym zajęciem. Ja czytałem najnowsze wydanie gazety o teoriach spiskowych XXI wieku, Pepper słuchała muzyki, a Tony… Nie potrafiłem określić, co robił. Siedział z głową w chmurach.
Nagle usłyszałem pisk, który nie był przyjemny dla uszu. Dochodził z implantu. Przeczuwałem najgorsze.


Rhodey: Tony, dobrze się czujesz?


Zamiast odpowiedzieć, zaczął ciężko oddychać, aż chwycił się za klatkę piersiową. Rudzielec natychmiast rzucił się do pomocy, odczepiając słuchawki.


Pepper: Tony, słyszysz mnie? Bardzo cię boli?


Nadal nic nie mówił. Jedynie upadł z hukiem na podłogę. Dziewczyna się przestraszyła, krzycząc na cały samolot wołanie o pomoc. Jak to możliwe, że stan tak gwałtownie się pogorszył? Mieliśmy coraz mniej czasu.
Kiedy przybiegła do nas stewardessa, chory stracił przytomność. Poklepała go po policzku, a jako ostatnie przyłożyła głowę, sprawdzając oddech. Jej mina sugerowała to, co myślałem. Doznał ataku serca.


Stewardessa: Zanim dolecimy do Stambułu, może być za późno na pomoc.
Pepper: A może jest jakiś lekarz na pokładzie?
Stewardessa: Możesz sprawdzić, jeśli chcesz.


I to wystarczyło, aby zerwała się do poszukiwań specjalisty wśród pasażerów. My w tym czasie położyliśmy go na plecach, dając maskę tlenową w celu ułatwienia oddychania.


Stewardessa: Choruje na coś?
Rhodey: Tak. Ma problemy z sercem.
Stewardessa: Biedak. W takim wieku musi się męczyć.
Rhodey: Czy można polecieć do Nowego Jorku? Tylko tam jest osoba, która może mu pomóc.
Stewardessa: Niestety, ale to potrwa zbyt długo. Jedyną opcją jest lądowanie w Paryżu.
Rhodey: Ile zajmie podróż?
Stewardessa: Godzinę… Pójdę powiadomić pilota.


Wstała, a następnie pobiegła do kontrolera maszyny.


Rhodey: Tony, trzymaj się.


Bałem się o niego. Jeśli mechaniczne serce przestanie działać, stracę przyjaciela. Tyle przeżył, a coś, co go utrzymuje przy życiu ma zniszczyć mu życie?


Pepper: Rhodey, już jestem! Jak z nim?


Przestałem rozmyślać, widząc ją. Oby miała dobre wieści.


Rhodey: Wciąż bez zmian, ale będziemy mieć awaryjne lądowanie. Za godzinę znajdziemy się we Francji.
Pepper: O! Lubię ten kraj, chociaż nie był w naszym planie.
Rhodey: A ty? Znalazłaś jakiegoś lekarza?
Pepper: Nie ma nikogo z takimi zdolnościami. Trafiłam na studenta medycyny, który dopiero ma zacząć się uczyć, więc musimy jakoś poradzić sobie sami.
Rhodey: Do sześćdziesięciu minut.
Pepper: Zadzwonię do taty i powiem o tych groźbach, a ty wymyśl coś.
Rhodey: Ej! Czemu ja?
Pepper: Bo ja będę zajęta, a ty zdecydowanie masz więcej doświadczenia w sprawach z implantem.
Rhodey: Ech! Nie mylisz się. Zrobię, co mogę. Nie pozwolę mu tutaj umrzeć.


Obserwowałem odczyty z bransoletki, zaś hałas mechanizmu wreszcie ustąpił. Światło emanowało z urządzenia dość słabo, ale przy takich uszkodzeniach wspomagacza nie byłem tym faktem zdziwiony.


**Pepper**


Zostawiłam Rhodey’mu opiekę nad Tony’m. Ja musiałam załatwić inne rzeczy. Wybrałam numer do taty, który nie siedział w pracy. Wolne w środku tygodnia? Byłam w szoku. Postanowiłam mu wszystko opowiedzieć. Zaczęłam od początku wyjazdu, wspomniałam o groźbie Ducha, kopercie z zdjęciem pani Rhodes, a do tego lekko napomknęłam o ostatnich zabawach w parku.


Virgil: No to widzę, że macie tam wesoło.
Pepper: Tatku, czy możesz pomóc mamie Rhodey’go? Potrzebuje ochrony i…
Virgil: Córciu, wszystko zrozumiałem. Zaraz wyślę kilku agentów. Może chcesz, żebym coś jej przekazał.
Pepper: Eee… To znaczy… Tak! Jest jedna sprawa.
Virgil: Jaka?
Pepper: Z Tony’m jest nie najlepiej i jako, że będziemy dopiero we Francji, to tam mu nie pomogą odpowiednio. Trzeba jakoś ściągnąć doktorka w tamto miejsce. Wiem, jakie są kłopoty z lotem, ale tu chodzi o życie mojego przyszłego męża.
Virgil: Whoa! Nie za daleko myślisz naprzód? Spokojnie. Przekażę jej. Najważniejsze, że nie jesteście ranni, a z Duchem osobiście się rozprawię.
Pepper: A T.A.R.C.Z.A.? Co oni robią?
Virgil: Nie wiem.
Pepper: Raczej oni powinni dorwać tego niewidzialnego idiotę, co ciągle sprawia problemy!
Virgil: Słońce moje, nie krzycz. Nie marnuj swojego głosu. Pamiętaj, że wszystko jakoś się ułoży.
Pepper: Pa, tatku.
Virgil: Dobranoc, Patricio.


Rozłączyłam się, żeby nie nabijać większego rachunku za rozmowy za granicą. Przynajmniej wiem, iż dotrzyma słowa, a mój ukochany wyzdrowieje.
Kiedy schowałam telefon do torebki, spojrzałam na bransoletkę, na którą również gapił się głodomor.


Pepper: Uspokoiło się. Co za ulga.
Rhodey: To prawda, że twój ojciec przekaże mojej mamie o…
Pepper: Tak, tak. Dobrze słyszałeś. A tak w ogóle, to nieładnie z twojej strony tak podsłuchiwać czyjąś pogawędkę.
Rhodey: Zaraz będziemy lądować. Później będziesz na mnie krzyczeć. Teraz są inne priorytety. Ważniejsze!
Pepper: Oj! Wiem, wiem.


Po otrzymaniu komunikatu o zbliżaniu się do lądowiska, zapięliśmy pasy. Żeby Tony nie wyleciał gdzieś na koniec pokładu, wyjęłam duży pas, jaki przypięłam do jednego z siedzeń. W ten sposób nie ma szans na ucieczkę.


Rhodey: Chyba już jesteśmy.


Miał rację, bo zaczęliśmy zwalniać. Koła wysunęły się, hamując na lotnisku. Odczepiliśmy pasy bezpieczeństwa i podzieliliśmy się zadaniami.


Pepper: Ja wezmę Tony’ego, ty taszczysz walizki. Poradzisz sobie?
Rhodey: Muszę.


Myślałam, że powie coś więcej, a tu proszę. Jedno słówko. Chwyciłam chłopaka sposobem matczynym, wynosząc ostrożnie z kabiny. Stewardessa pomogła mi otworzyć drzwi. Histeryk w tym czasie poszedł po nasz balast.


Stewardessa: Karetka powinna podjechać pod lotnisko.
Pepper: Myśli pani, że wytrzyma taką podróż?
Stewardessa: Powinien. Taki Iron Man może walczyć cały dzień, żeby tylko odnieść zwycięstwo. Proszę się nie martwić.


Jak tak wspomniała o blaszaku, uświadomiłam sobie, że mój strach jest niepotrzebny. Zresztą, jeśli doktorek przyleci do kraju żabojadów, jest szansa na kontynuowanie podróży. No i pozostała kwestia Ducha.
Kilka minut później, dostrzegłam ambulans. Z niego wyszli sanitariusze, którym dałam herosa pod opiekę. Pozwolili mi jechać z nimi, zaś Rhodey nie zdążył. Chwyciłam przyjaciela za rękę, dając wsparcie.


Pepper: Bądź silny.


Medycy rozcięli mu koszulkę i podłączyli do przenośnego kardiomonitora. Mówili coś między sobą, a ja nic z tego nie rozumiałam. Nigdy nie miałam okazji nauczyć się francuskiego. Mogłam tylko mieć minę skołowanej. Wiedzieli, że martwię się o Tony’ego.
Chwilę mojego milczenia przerwało pytanie zadane po angielsku.


Sanitariusz: Nie mówisz po francusku?
Pepper: Nie.
Sanitariusz: Proszę. Wypełnij to. Bardzo nam tym pomożesz.


Podał mi jakiś formularz napisany w moim ojczystym języku. Zaczęłam zaznaczać odpowiednie rubryki. Rhodey posiadał większą wiedzę na temat stanu geniusza sprzed wypadku oraz od razu po nim. Pewne części pozostawiłam puste.

Sanitariusz: Czegoś nie rozumiesz?
Pepper: Nie wiem wszystkiego. Mój przyjaciel potrafi więcej zaznaczyć.
Sanitariusz: Zadzwoń do niego.

Pepper: Dobrze.

Część 7: W drogę. Do Stambułu

0 | Skomentuj

**Tony**


Byliśmy zmęczeni tańcem, więc skończyliśmy grę w butelkę. Z plecaka wyjęliśmy przekąski, delektując się ich smakiem. Niezbyt miałem apetyt, lecz nie chciałem, żeby się czepiali. Jakoś zjadłem bułki z serem i ogórkiem, Rhodey skonsumował ten sam prowiant, ale z małą różnicą. Zamiast zielonego warzywa miał pomidor, a Pepper jedynie piła wodę. W sumie, to wcześniej spożywała takie, jakby śniadanie, więc raczej nie była głodna.
Po posiłku, położyliśmy się na chwilę. Zaczęła się trudna rozmowa.


Tony: Duch psuje cały wyjazd. Muszę wrócić do siedmiu dni, bo inaczej komuś stanie się krzywda.
Pepper: Wiemy. Sytuacja jest bardzo nie w porządku. Jednak mam odpowiednie rozwiązanie.
Tony: Jakie?
Pepper: Zamiast skracać trasę, mogę powiadomić tatusia o zagrożeniu. Na pewno postawi jakiś agentów, którzy będą dbać o bezpieczeństwo pani Rhodes i każdego, kto znajdzie się na celowniku.
Rhodey: Jestem za. Wtedy nie musimy zmieniać planów.
Pepper: Też tak sądzę… A ty, Tony? Jak to widzisz?
Tony: On jest sprytny i potrafi obejść taką ochronę, dlatego wolałbym pominąć parę miejsc.
Rhodey: Tony, my wszyscy się boimy. Na pewno jakoś sobie poradzą, a przecież są też grupy herosów, które aktywnie działają w imieniu miasta.
Pepper: Zgadzam się z powyższym mówcą. Nie ma powodów do obaw. Wszystko będzie dobrze.
Tony: Łatwo tak powiedzieć.
Pepper: Ej! Głowa do góry. Poradzimy sobie.


Z jednej strony, to chciałem wierzyć w jej słowa, ale jakaś część mnie nie dawała nawet szansy na cień nadziei z happy endem. Wstałem z koca, wyjmując mapę świata, na której zaznaczyliśmy przed wyjazdem każde miasto do zwiedzenia. Żeby widzieć plan, również wrócili do siadu.


Tony: Popatrzcie. Jeśli zrezygnujemy z Dubaju, Bombaju, Bangkoku, czy też Singapuru, będziemy mieć więcej czasu na powrót.
Pepper: Nie podoba mi się twój pomysł, łasico.
Tony: Łasico? To nawet nie brzmi romantycznie.
Pepper: Heh! Nie musi, ale możemy nieco zmodyfikować plan w taki sposób.


Wzięła do ręki długopis, rysując nową drogę. Pominęła te części, o których wcześniej wspominałem. Jednak zrobiła coś dziwnego. Może i miałem miano geniusza, stworzyłem zbroję, wymyśliłem sztuczną inteligencję, a swoim mózgiem jestem w stanie skołować dorosłych, ale te jej strzałki wyglądały, niczym magia. Nie pojmowałem sposobu myślenia mojego leniwca.


Tony: Rhodey, ty coś z tego rozumiesz?
Rhodey: Chciałbym, ale pogubiłem się na samym starcie.
Pepper: Oj! Serio jesteście tacy głupi, a może tylko udajecie? To dziecinnie proste. Jutro lecimy do Stambułu, a potem do Delhi. Pomijamy Dubaj oraz Bombaj, bo możemy wpaść tam przy okazji jakiegoś nieplanowanego postoju. Teraz czaicie bazę?
Tony, Rhodey: CHYBA.
Pepper: Poza tym, możemy skrócić pobyt do dwóch dni. Wiem, jak to brzmi, ale skoro taki Tonuś ma pośpiech do domu, trzeba wziąć każdy wariant pod uwagę.
Tony: Wybacz. Znowu zepsułem.
Pepper: Nieprawda. Po prostu wyłączyłeś myślenie. Nic strasznego, wężyku.
Tony: Eee… Możemy skończyć zabawę w zwierzyniec?
Pepper: Okej. Na dziś wystarczy, lecz w samolocie znowu zacznę.
Rhodey: A skoro już wspomniałaś o locie, to musimy się spakować. Później możemy pomyśleć nad resztą trasy.
Pepper: Och! Zgoda, chociaż masz rację. Zrobiło się dość późno.
Tony: Tak długo się bawiliśmy, aż straciliśmy rachubę czasu. Wracajmy.


Zgodzili się ze mną, a plan postanowiliśmy odłożyć na następny raz. Zabraliśmy swoje klamoty i wróciliśmy do hotelu przed ciszą nocną. Przed drzwiami nie znaleźliśmy żadnych kopert. Wszystko wydawało się takie… normalne.


**Pepper**


Nie myśleliśmy nad żadną aktywnością. Po prostu położyliśmy się do łóżek, zasypiając. Nikt nie miał z tym problemu, ale ja jakoś nie potrafiłam zmrużyć oczu do snu. Słyszałam ciężkie oddychanie Tony’ego. Zmartwiłam się, chociaż ten niespokojny dźwięk nie trwał zbyt długo. Mimo wszystko, jego zdrowie było dla mnie największym priorytetem. Zamknęłam paczadła, tuląc się do poduszki.
Następnego dnia, szybko wstaliśmy, zabierając ze sobą bagaże. Załatwiliśmy wszelkie rzeczy przed wyjściem, do czego zaliczało się oddanie kluczy oraz samo wymeldowanie.
Po wyjściu z budynku, geniusz zapłacił na przejazd taksówką na lotnisko. Całą drogę nie odezwałam się ani jednym słowem, a moją głowę zaprzątały złe przeczucia. O mojego ojca nie martwiłam się, bo zawsze dawał radę. Jedynym wypadkiem było trafienie na Whiplasha. O dziwo ten dzień zmienił na zawsze całe moje życie.
Godzinę później, przeszliśmy odprawę na lotnisku. Nie pojawił się żaden kłopot. Jak po maśle. Usiedliśmy na swoje miejsca w takiej samej kolejności, jak ostatnio.


Pepper: Wszystko gra? Wiem, iż czeka nas kolejny lot, ale nie bój się. Jestem z tobą.
Tony: Wiem i dziękuję ci za to… Wam obojgu.
Rhodey: Drobiazg, druhu. Razem przejdziemy przez jakąkolwiek przeszkodę. Któregoś dnia będziesz się śmiał, wspominając ten wyjazd.
Tony: Nadal mam przed oczami Pepper, co biega i krzyczy “Papaja!”
Pepper: Hahaha! To było zabawne.


Nikt z nas nie zachowywał powagi, na twarzach zagościły uśmiechy, a maszyna powoli frunęła w strefę powietrzną. Przeżyliśmy turbulencje, co również tyczyło się naszego Einsteina.


Pepper: I jak? Przeżyłeś?
Tony: Dzięki tobie, kruszynko.


Pocałował mnie w usta dość gwałtownie, aż wbiło moje ciało w fotel. Histeryk od razu schował twarz za książką, bo nie powiem, ale z jego perspektywy wyglądało to na gwałt.


Pepper: Tony, starczy. Jeszcze ludzie pomyślą, że jesteśmy jacyś nienormalni.
Tony: Przepraszam. Chciałem posmakować twoich ust.
Rhodey: Nie powiem, jak to brzmi.
Pepper: Rhodey, nie chowaj się. Do niczego nie doszło.
Rhodey: Nie dziś, ale jutro, pojutrze, popojutrze…
Pepper: Już do mnie dotarło. Dzięki za info.
Rhodey: Heh. Drobiazg, pawianie.
Pepper: Pawianie?! Osz ty!


Wkurzyłam się dość porządnie. Wstałam z miejsca, przywalając mu w pysk, a następnie wyjęłam z plecaka jedną parę kapcia, którą solidnie tłukłam paranoika.


Pepper: A masz!
Rhodey: Au! Nie bij! Będę grzeczny! Tony, ratuj!


Nie słuchałam jego gadaniny, waląc dalej. Śmiałam się, jak sadystka i jakoś nikomu na pokładzie to nie przeszkadzało.


Tony: Idę na ratunek!


Nie mogłam się powstrzymać, dlatego nie zauważyłam, z jakiej strony wszedł Tony. Tak się wmieszał, że tym razem, to on dostał bronią po twarzy.


Tony: Au!
Pepper: Wybacz. Nie trzeba było się ruszać.
Tony: No i mam za swoje.


Odłożyłam buta na miejsce, powracając na swoje siedzisko.


Pepper: Bardzo boli?
Tony: Troszkę.
Pepper: A jak pocałuję, będzie w porządku?
Tony: Spróbuj.


Zbliżyłam wargi do prawego policzka, co miało lekkiego sińca z mojego lania.


Pepper: Lepiej?
Tony: Lepiej.
Pepper: A mogę cię zapytać o jedną sprawę? Trochę mnie dręczy.
Tony: Mów, kotuś.
Pepper: Śnił ci się jakiś koszmar?
Tony: Tak, ale nie martw się. Poradziłem sobie z nim.

Część 6: Zagrajmy

0 | Skomentuj

**Pepper**


Próbowałam nie dawać mu powodu do paniki. Cokolwiek zdarzyłoby się naszym krewnym, nie jesteśmy bezradni. Przynajmniej uspokoił się na tyle, że światło mechanicznego serca nie mrugało, niczym kula dyskotekowa.


Pepper: Wracamy do parku, czy chcesz jeszcze postać?
Tony: Możemy iść, bo pewnie coś jeszcze przygotowałaś.
Pepper: Oczywiście. Chcę nagrać wasze tańce.
Tony: Pep, nic nie mówiłaś o dyskotece.
Pepper: A kto nam każe iść do klubu? Poczekamy do wieczora w parku i sami zabawimy się. Dobrze wiesz, że muzyka jest wszędzie.
Tony: Nie jesteś na mnie zła?
Pepper: Za co? Weź nie dramatyzuj. Po prostu skup się na relaksie, a będzie dobrze. Nie przyjechaliśmy po to, aby siebie nawzajem dołować. Odpoczynek jest naszym celem, myszko.
Tony: Dobrze o tym wiem, papużko.
Pepper: O! Jak miło.


Nie spodziewałam się, że tak szybko zbliżą się nasze usta. Tym razem, trwaliśmy dłużej, niż poprzednim razem. Chyba zakochałam się w nim na nowo.
Gdy rozłączyliśmy wargi, chwyciliśmy się za ręce, idąc do Rhodey’go. Jesteśmy parą. Nie potrzebnie ukrywamy ten fakt przed resztą świata. Zresztą, w samym Londynie mogłam zliczyć tysiąc par. Miłość nie powinna być zakazana.
Po dotarciu na miejsce, usiedliśmy w kole. No dobra. W takim niby okręgu. Bardziej przypominało trójkąt.


Pepper: No dobra, moi drodzy. Zaczynamy drugą część chilloutu, jaką będzie...
Rhodey: Striptiz dla ubogich?
Pepper: Przywalę.
Tony: Scrabble?
Pepper: Pudło, gołąbku.
Tony: Ej! To za papużkę, tak?
Pepper: Nie. Robię to z miłości do ciebie.
Rhodey: Ulala! Jaki romantyzm zaleciał.
Tony: No to w końcu, co to za gra?
Pepper: Butelka.
Rhodey: O nie!
Pepper: O tak!
Tony: Nie skończyliśmy osiemnastki, pamiętasz?
Pepper: No i? Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.


Zaśmiałam się diabelnie, wyjmując potrzebny przedmiot. Byli w szoku. Nic dziwnego, ale i też nie nielegalnego.


Pepper: Zanim zaczniecie mnie podejrzewać o pijaństwo, wyjaśnię. Po pierwsze: to flaszka po piwie tatusia. Po drugie: jest pusta. Po trzecie: zabrałam ją, kiedy chciał wyrzucić śmieci.
Tony: Ale dlaczego butelka? Coś mam obawy do tej twojej zabawy.
Pepper: Oj! Nie pękaj, a latanie w zbroi nad innymi krajami bez papierka jest w porządku? No właśnie.


Położyłam ją w środku, wykonując jeden obrót. Szyjka wskazywała na histeryka. O! Dobry start.


Pepper: Prawda, czy wyzwanie?
Rhodey: Prawda.
Pepper: Heh! Odważnie, więc czy kiedykolwiek całowałeś się z jakąś dziewczyną? Podkreślam, iż chodzi o żywą osobę z krwi i kości.
Rhodey: Fałsz.
Pepper: Musisz mówić prawdę. Lepiej nie ściemniaj.
Rhodey: Taka prawda. Jedynie całowałem mopa z przyklejoną twarzą Joanny D’arc.


Nie mogłam. Jakie zwierzenie. Pewnie więcej frajdy byłoby przy alko, lecz wiedziałam, że nie wciskał nam ciemnoty.


Rhodey: Dobra. Moja kolej.


Zakręcił tak mocno, aż miałam wrażenie, że ta butelka wyleci i kogoś grzmotnie w łeb, a  następnie poleje się krew, czego nikt nie pewno nie chciałby doświadczyć. Jednak pomyliłam się, a następną osobą do odstrzału byłam… ja?


Rhodey: Prawda, czy wyzwanie?
Pepper: Wyzwanie.
Rhodey: O! To będę musiał coś wymyślić.
Pepper: Spiesz się powoli. Mamy czas.
Rhodey: Okej.
Pepper: Ale nie przeginaj zbytnio, jasne?
Rhodey: Spoko. Jestem normalny.


On chyba robił to specjalnie. Prawie prychnęłam przez to, co powiedział. Normalny? Błąd. Nikt normalny nie całuje mopa i nie kocha historii. Może w innym uniwersum. Kto wie?


Rhodey: Masz krzyczeć “Papaja!”, okrążając drzewa w parku.
Pepper: Wszystkie?!
Rhodey: Pozwolę ci ominąć kilka z nich.
Pepper: O rany! Wyjdę na pacjenta, który spieprzył z psychiatryka.
Rhodey: Wybacz. Mogłaś wybrać prawdę.


Westchnęłam ciężko, szykując gardło do tej próby. Na złość wziął kamerę, celując we mnie. Będzie to nagrywał? Świetnie. Żenada zostanie do końca życia. Przynajmniej nie każe się rozbierać.


**Rhodey**


Mogłem być wredny, dając coś chorego do zrobienia, ale takie wyzwanie powinno poprawić nasze nastroje. Szczególnie Tony’ego. Próbował udawać, że wszystko gra, choć w środku go coś dręczyło.
Po tym, jak ruda ruszyła do biegu, usłyszałem jej krzyki.


Pepper: PAPAJA! PAPAJA! LUDZIE! PAPAJA!
Tony, Rhodey: HAHAHA!
Tylko my reagowaliśmy na to śmiechem. Reszta ludzi zabierała swoje pociechy z dala od gaduły. Niestety, lecz parę dzieciaków włączyło się do zabawy, wrzeszcząc na cały głos to słowo. Wszystko pozostanie nie tylko w naszej pamięci, ale i też taśmie. Idealnie uchwyciłem w kadrze jej bieganie.
Gdy okrążyła ostatnie drzewo, padła na koc, usiłując złapać dech w piersiach. Kumpel sam turlał się ze śmiechu, aż ewidentnie rozbolał brzuch.


Rhodey: Zaliczone.
Pepper: No ja myślę.
Rhodey: Fajnie, że nie byłaś sama. Miałaś młodszych przyjaciół.
Pepper: Hahaha! A on tak dalej będzie się taczać?
Rhodey: Nie wiem. Spytaj go.
Pepper: Tony, ogarnij się.


Lekko walnęła w jego plecy, przez co wrócił do tureckiego siadu. Powoli opanowywał się, a sądząc po pisku implantu, ból zmusił do spokoju.


Tony: Ach! Dobra… Już skończyłem. Nigdy tego nie zapomnę.
Rhodey: Ja też.
Tony: Dobra. Ja bez losowania chcę wyzwanie.
Pepper: Wow! Kolejny odważny się znalazł. Spoko, więc twoim zadaniem będzie… Będzie… Kurde! Mam to na końcu języka… Rhodey, co mam mu dać?
Rhodey: Z liścia za kłamstwa. O! Zapomniałem, że nie powiedział nam o tej rozmowie.
Pepper: Ja wiem.
Rhodey: Serio? Mów.
Pepper: Duch rzucił groźby, że zrobi coś naszym rodzicom, jeśli Tony się nie zjawi w Nowym Jorku do tygodnia.
Tony: Czyli musimy skrócić podróż. Pomyślimy po powrocie. Macie już dla mnie czalendż?
Pepper: Mam! Pocałuj Rhodey’go.
Tony, Rhodey: CO?!
Pepper: To był żart. No spokojnie.
Tony: Pep, przejdź do rzeczy.
Pepper: Dobra. Twoje zadanko będzie polegało na zatańczeniu kaczuszek.
Tony: Kaczuszki? Poważnie mam zrobić z siebie durnia na oczach wszystkich?
Pepper: Ja zrobiłam, więc twoja kolej, korniku.
Tony: Nie znam muzyki.
Pepper: Już ci puszczam.


Pepper miała wszelkie niezbędniki ze sobą. Oniemiałem na widok głośników,


Tony: Ile mam tańczyć?
Pepper: Minuta wystarczy, ale możesz więcej, boberku.
Tony, Rhodey: BOBERKU?!


Muzyka zaczęła rozbrzmiewać z urządzenia. Ta mina brata była bezcenna. Kamera była włączona, gdyż ten występ przejdzie do historii w życiu Iron Mana. Poruszał się według rytmu, z czym nie miał problemu. Starałem się nie śmiać, ale to było ponad moje siły. Brązowooka już cisnęła bekę z niego, a filmik się nagrywał.
Kiedy już zamierzał zakończyć swój występ, dołączyłem do niego. Tańczyliśmy oboje. Ludzie dorośli mieli nas za wariatów, którymi byliśmy na co dzień.


Pepper: Ej! Ja też idę.


No i tak we trójkę robiliśmy z siebie idiotów, co w gruncie rzeczy sprawiało nam dużo przyjemności. Dawno tyle nie ruszałem się ciałem. Geniusz także czuł się tak samo.


Pepper: Ole!

Część 5: Pożegnalny piknik

0 | Skomentuj

Wzięliśmy ze sobą nasze plecaki, w których znajdował się prowiant, napoje, koc, ubrania na zmianę oraz apteczka pierwszej pomocy. To ostatnie było na wszelki wypadek. Tony do tego musiał jeszcze zabrać ładowarkę, bo implant mógł w każdej chwili upomnieć się o braku energii, zaś Pepper… Nawet nie będę się wtrącał. Miała wszystkiego w nadmiarze i większość rzeczy stanowiło zagadkę. Jednak potrafiła znieść takie obciążenie na swoich plecach.


Rhodey: Nie będę wścibski, ale i tak zapytam się. Co ty tam masz?
Pepper: Eee… Trochę tego, trochę tamtego. No wiesz.
Rhodey: Nie wiem.
Pepper: Wszystko, co najważniejsze. Jestem przygotowana na każdą ewentualność. Tobie radzę to samo.
Rhodey: Dzięki.
Pepper: A ty, mój waleniu?
Tony: Pepper, ja żartowałem.


Usiłowałem powstrzymać się od śmiechu, lecz nie miałem szans. Wybuchnąłem tak głośno, aż wydawało mi się, że zmieniłem się w hienę.


Tony: Rhodey, ty także przeciwko mnie?
Rhodey: Hahaha! Sorki.
Pepper: Okej. Chodźmy już, bo jeszcze się rozmyśli nasz węgorz.
Tony: Węgorz?! Pep, coś ty brała?
Rhodey: Chyba jesteś dla niej każdym zwierzątkiem świata.
Tony: Dżdżownicą też?
Pepper: Być może.


Teraz i ona miała ubaw po pachy. Zabraliśmy swoje bagaże, zamykając za sobą drzwi od pokoju. Przechodziliśmy przez korytarz w milczeniu. W windzie atmosfera również była napięta. Dopiero po wyjściu na ulicę, język gaduły się rozplątał.


Pepper: Ej! A może wstąpimy do zoo? Skoro tak mówimy o zwierzętach, to spróbujmy. Jakiś sprzeciw? Nie? Super.
Tony: Nie podejmuj za nas decyzji. My również mamy coś do gadania.
Rhodey: Zgadzam się z Tony’m.
Pepper: No dobra, ale wy wymyślacie. Zawsze zmieniacie zdanie, przez co ja muszę podejmować wybór.
Rhodey: Coś w tym jest.
Pepper: Widzisz? Znam was na wylot.


Gdy przeszliśmy przez centrum, dostrzegliśmy wielką część zieleni. Pomimo godziny dziesiątej, mnóstwo londyńczyków zajmowało park. Ruda nie zamierzała się wycofać. Zaczęła polować na wolne miejsce. Geniusz był rozbawiony tą sytuacją.


Tony: Heh! Mam nadzieję, że nie będzie nikogo taranować.
Rhodey: Tu wolałbym uważać na słowa, bo z tak wielkim plecakiem mogą być ofiary.
Tony: Sądzisz, że kiedy nazywa mnie jakimś żyjątkiem, to jest w tym coś romantycznego dla niej?
Rhodey: Hmm… Może tak być, chociaż próbuje zapomnieć o tym, czego się dowiedziała.
Tony: Moja wina.
Rhodey: Ej! Nie przewidziałeś tego. Czasami życie potrafi dać nam w kość.
Tony: Masz rację, Rhodey.
Rhodey: Chodźmy do niej, bo inaczej zrobi się nieciekawie.


Nie widział sprzeciwu, więc dorwaliśmy rudzielca. Na całe szczęście obyło się bez rannych. Nikt nie ucierpiał.


**Tony**


Znaleźliśmy ją pod jednym z drzew. Nawet rozłożyła koc, wyjęła jedzenie razem z butelkami wody oraz piłkę i… kamerę? Zdziwiłem się na widok tych dwóch ostatnich drobiazgów. Nim zdołałem coś powiedzieć, sama skłoniła się do tłumaczenia.


Pepper: Mówiłam o zapomnieniu zmartwień, więc będziemy się bawić, a chciałabym mieć jakąś pamiątkę, to wzięłam kamerę od taty. Mówię wam. Będzie super.
Tony: Nie mam nic przeciwko. Zabawmy się.


Uśmiechnąłem się do nich z dobrymi emocjami. Gdzieś te negatywne odpłynęły. Pep rzuciła nam piłkę. Pierwsza gra miała polegać na jej odbijaniu, jak w siatkówce, lecz bez siatki i zbieraniu punktów. Oddaliliśmy się nieco od siebie, stojąc w odpowiedniej odległości. Zacząłem jako pierwszy serwować. Mój wyjątkowy rudzielec odbił ją, a następnie poleciała w stronę Rhodey’go. I tak bawiliśmy się, nie zwracając uwagi na czas. Poczułem się, jak nowo narodzony. Odzyskałem utracone siły. Dostałem pozytywnego kopa energii, że mogłem grać z nimi cały dzień.
Kiedy musiałem odbić w ich kierunku, usłyszałem mój dzwonek. Ktoś dobijał się na telefon.


Tony: Chwila przerwy.
Pepper: Okej. Tylko wróć szybko.
Tony: Spokojnie, szynszylu. Wrócę.
Pepper: Szynszylu?!
Tony: No co? Też się bawię w zwierzyniec.


Uśmiechnąłem się głupawo, rzucając im piłkę. Odbijali między sobą, a ja w tym czasie sprawdziłem numer. Nieznany. Mimo wszystko, odebrałem.


Tony: Halo?
Duch: Witaj, Anthony. Tęskniłem za tobą.
Tony: Duch, skąd ty masz…
Duch: Nie wysilaj się, młody. Lepiej mnie posłuchaj, bo mam ci coś do przekazania.
Tony: To ty wysłałeś kopertę do Londynu?
Duch: Zgadza się, a mój człowiek ją dostarczył w moim imieniu.
Tony: Przysięgam, że jeśli skrzywdzisz Robertę, to pożałujesz tego.
Duch: Oj! Coś słaba ta groźba. Nie postarałeś się.
Tony: Masz ją zostawić w spokoju!
Duch: Nie denerwuj się tak, bo możesz tego nie przeżyć.


Cholera. On wie. Wszyscy wiedzą o tej słabości, która wkrótce miała mnie pogrzebać do grobu.


Duch: Jesteś tam, bohaterze?
Tony: Co mam zrobić?
Duch: To bardzo proste. Chcę, żebyś wrócił do Nowego Jorku.
Tony: Serio? Tylko tyle?
Duch: Ja jeszcze nie skończyłem.
Tony: Więc kończ, bo właśnie zepsułeś mi humor.
Duch: Och! Najmocniej przepraszam, Stark. Jednak jako Iron Man nigdy nie zaznasz spokoju. Chyba, że po śmierci.
Tony: Gadaj, czego chcesz?!


Tak głośno krzyczałem, że czułem na sobie spojrzenia przyjaciół oraz ludzi w parku. Mało brakowało, a odezwałby się ból.


Duch: Masz tydzień, żeby przyjechać i zmierzyć się ze mną.
Tony: Naprawdę ci się nudzi, Duch? Nie masz, z kim innym walczyć?
Duch: Jeśli do tego czasu nie pojawisz się w mieście, Roberta Rhodes umrze, a kolejną osobą na liście jest Virgil Potts. Od ciebie zależy, czy posunę się do tego. Twój wybór, Iron Manie.


I to były ostatnie słowa, zanim całkowicie padła łączność. Wróciłem do mojej paczki, unikając tematu o przeprowadzonej pogawędce z wrogiem. Niestety, lecz zauważyli, że coś było ze mną nie tak. Byłem zdenerwowany. Mechanizm migotał, czego nie zdołałem przed nimi ukryć. Grałem dalej, chociaż już nie byli zbyt chętni.


Tony: Coś się stało?
Rhodey: Ty nam powiedz.
Tony: Jest okej.
Pepper: Słaby z ciebie kłamca. Albo nam powiesz, albo…
Tony: Nie mogę.


Wybiegłem, kierując się na most. Potrzebowałem rozluźnić się, ale słysząc groźbę Ducha, nie byłem w stanie zapanować nad emocjami. Musiałem jakoś pozbyć się tego gniewu. Robiłem głębokie wdechy wraz z wydechami naprzemiennie. Dzięki temu, implant świecił normalnie. Patrzyłem się na płynącą wodę, wsłuchując się w jej bieg.


Tony: Muszę coś zrobić. Nie mogę tu zostać, ale… Ale Rhodey i Pepper chcieli odpocząć i…
Pepper: I nie będą na ciebie źli, jeśli powiesz o swoich zmartwieniach.
Tony: Aaa! Pepper!


Przestraszyłem się. Długo stała przy mnie? Jak mogłem tego nie zauważyć?


Pepper: Wybacz. Nie chciałam cię zostawić samego, a wiem, że coś się stało. Opowiedz mi o tym.
Tony: To Duch.
Pepper: Duch?
Tony: Tak. On stoi za groźbami. Powiedział mi, że mam tydzień, żeby wrócić, bo inaczej skrzywdzi Robertę, a potem zajmie się twoim ojcem.
Pepper: Oj! Brzmi poważnie, ale bez obaw. T.A.R.C.Z.A. go dorwie i nie będzie nam podskakiwać do gardeł.


Przytuliła mnie spontanicznie, ale ten gest był konieczny. Odczułem ulgę. Przecież nigdy nie walczyłem sam.


Tony: Dziękuję.

--**---

Na prośbę pewnej czyteliczki (dziękuję, że wytrwałaś, Dalibora) rozpędzam się z notkami :)
© Mrs Black | WS X X X