Rozdział 8: Jeszcze ci mało?

0 | Skomentuj

**Pepper**



Zamiast przejmować się swoim stanem, byłam zmartwiona o resztę drużyny. Szczególnie Claire, której kryształ miał więcej pęknięć, niż poprzednio. Była dobrą aktorką, bo idealnie ukrywała swój ból. Jednak nie mogła ukryć kropelek potu, co spływały po czole. Męczyła się coraz szybciej, a to nie wróżyło nic dobrego.



Pepper: Claire, nic ci nie jest?
Claire: Kilka niegroźnych draśnięć. Jest okej.
Tony: Okej? No raczej nie powiesz tego o swoim krysztale. Ach!
Claire: Nie mów zbyt wiele. Oszczędzaj się.
Tony: Ale powiedz.
Claire: Jeszcze żyję, jeśli pasuje ci taka odpowiedź.
Pepper: Claire, daleko jeszcze?
Claire: Niebawem miniemy pustkowia i wejdziemy na lód.
Pepper, Rhodey: LÓD?
Claire: Mój wymiar ma wiele stref.



Więcej nic nie powiedziała. Zatrzymała się, a nam kazała zrobić to samo.



Claire: Poczekajcie chwilę.



Spojrzała na bransoletkę, gdzie mogłam zauważyć włączony skaner. Szukała wrogów. Możliwe, żebyśmy natknęli się na kolejną partię stworzeń? Oby nie.



Claire: Fałszywy alarm. Możemy iść. Teren czysty… Rhodey?
Rhodey: Potwierdzam brak sygnatur nieznanego pochodzenia.
Claire: Idę pierwsza, a wy bądźcie od razu za mną.
Rhodey: Zgoda.



I ponownie ruszyliśmy w drogę. Nadal pytałam o dystans, jaki musieliśmy przemierzyć do odnalezienia centrali. Po jakiejś godzinie stwierdziła, że pozostały trzy kilometry. Świetnie. Lepiej być nie mogło. Tony trzymał się fatalnie, bo opatrunki zaczęły przeciekać. Na chwilę się zatrzymaliśmy. Położyliśmy go, a ona zmieniła gazy oraz zawinęła bandaże wokół rany. Zamieniłam się z Rhodey’m, żeby odpoczął od dźwigania naszej księżniczki.



Pepper: Jak się czuje nasza księżniczka?
Tony: Ty też, Pepper? No ludzie! Ach! Odczepcie się.
Pepper: No co? Role się odwróciły.
Rhodey: Możemy już się zamienić.
Pepper: Nie ma mowy. Nabierz sił.
Tony: Przesadzacie. Nic mi nie…
Pepper: Tony?
Claire: Zatamowałam krwawienie, ale nadal może być słaby.
Pepper: On zemdlał!
Rhodey: Co?!
Claire: Nie panikujcie. Na razie jest dobrze. Musi odpocząć.
Rhodey: Jak my wszyscy.



Dla pewności włączyła skaner, który zaczął sprawdzać ciało naszej ofiary. Ta jej bransoletka mogłaby zastąpić wiele urządzeń na raz. Niesamowite.



**Claire**



Odczyty nie pokazywały nic groźnego, ale i tak ranę miał poważną. Kiedy sprawdziłam jego organizm, szliśmy dalej w stronę ostatniej bazy. Dostrzegłam w każdym jakieś urazy, choć na nie się nie skarżyli. Bardziej martwili się o stan swego przyjaciela. Nic dziwnego, skoro dość długo się znają, a do tego walczą ramię w ramię z przestępcami. Pepper ciągle dopytywała, czy wszystko było w porządku. Nie kłamałam, bo sama widziała, jak się czuł. Stracił przytomność, krew nadal gromadziła się na opatrunku, a do tego serce szybko biło.



Pepper: Wyliże się z tego, prawda?
Claire: Miejmy taką nadzieję… Ty z Rhodey’m też oberwałaś. Na pewno nie macie poważnych ran?
Pepper: Mnie jedynie głowa boli.
Claire: Mogę zobaczyć?
Pepper: Tutaj.



Wskazała na tylną część łepetyny, a następnie zdjęła swój hełm. Dostrzegłam tam siniak sporej wielkości i również potrzebowała dodatkowej diagnostyki.



Claire: Musisz uważać, by nie oberwać mocniej.
Pepper: Ale nie jest tak źle. Gorzej ma Tony.
Claire: Nie lekceważ tak groźnego urazu. Bądź ostrożna… Rhodey, podejdź tu do mnie na chwilę.
Rhodey: Co jest? Z Tony’m się pogorszyło?
Claire: Muszę sprawdzić, czy jesteś cały.
Rhodey: Kilka zadrapań, ale jest dobrze.
Claire: Nie wydaje mi się.



Dla pewności zbadałam ostatnią osobę, która mogła być zagrożona utratą życia. Zdjął pancerz, pozwalając na diagnostykę. Skan tylko wykazał ranę ciętą na nodze. Wyjęłam z plecaka apteczkę, opatrując ranne miejsce.



Claire: Będzie do zszycia. Medycy z bazy zajmą się wami, jak tam dotrzemy.
Rhodey: A ty?
Claire: Tylko kryształ muszę wymienić.
Rhodey: To jest możliwe?
Claire: Tak, bo byli przygotowani na każdą ewentualność.
Pepper: No to chodźmy.



Oboje zostawili swoje blaszane puszki, idąc w swoim codziennym stroju. Raczej nic nie dałoby chodzenie w nieodpornym skafandrze.
Kiedy minęła następna godzina, do końca drogi pozostały dwa kilosy. Jedynie dwa. O dziwo kreatury odpuściły polowanie na nas. Pewnie planowali atak w inny punkt.



**Rhodey**



Wyprawa ciągnęła się w nieskończoność. Takie odnosiłem wrażenie, ale nie dało się przyspieszyć. Nikt nie mógł czuć się bezpieczny, a pewnie te bestie czekały, aż znajdziemy się blisko miasta. Nie dość, że nasz geniusz był w ciężkim stanie, nasze urazy również nie należały do tych przyjemnych. Ja na swoją ranę nie zwracałem uwagi, ale z rudą coś złego zaczęło się dziać. Zaprzestała chodu, wymiotując.



Claire: No i brakowało nam kłopotów, co?
Rhodey: Pepper?
Pepper: Idziemy dalej. O Boże! Znowu!



Ponownie haftowała na piasek. Biedna.



Rhodey: Nie możesz wezwać jakiegoś statku, posiłków… No czegokolwiek!
Claire: Jesteśmy blisko. Poradzimy sobie. Niebawem będziemy mieć towarzystwo.
Rhodey: To nie brzmi zbyt dobrze.
Pepper: Jakie… towarzystwo? O nie!
Rhodey: Pepper, nie na buty!



Za późno. Trampki zostały obrzygane. Obleśne.



Claire: Mam na myśli wsparcie. Pojawią się przy bramie, także spokojnie.
Rhodey: Powiedz to im.
Pepper: Pomóż… mi. Cholera!
Claire: Może mam jakieś leki. Coś poszukam.



Wyjęła z zestawu tabletki w okrągłych pojemnikach. Miała podpisane, które służyły do danego zastosowania. W tym czasie pomagałem przyjaciółce dojść do siebie.



Rhodey: Masz coś?
Claire: Tak, ale najpierw potrzebujemy wody.
Rhodey: Nie masz tego?
Claire: Niestety.
Rhodey: Ej! Gaduło, wytrzymaj. Będzie dobrze.
Pepper: Nie klepaj mnie po plecach, bo znowu się zrzygam!
Rhodey: Wybacz.



W końcu zdołała opanować się, co zajęło jakieś pięć minut. Czas nam uciekał, a najgorsze będzie, jeśli następny członek drużyny znajdzie się w fatalnym stanie. Tak niewiele nas dzieliło od celu. Tak niewiele, ale oczywiście musiały pojawić się kolejne przeszkody. Bo nikt nie spodziewał się ich.

Rozdział 7: Śmiertelne cięcie

0 | Skomentuj

**Pepper**



Nie mogłam na to patrzeć. Ci pożeracze zaczęli szarpać ciało Gene’a w różne strony, a on jedynie krzyczał. Claire próbowała jakoś ich powstrzymać, lecz nawet magia tu nie podziałała. Zostawić go, czy ryzykować własnym życiem? Nie byłam w stanie słuchać wrzasków dawnego przyjaciela, dlatego wykorzystałam rezerwy do ostatniego ataku. Stwory oberwały jednocześnie unibeamem i repulsorami z rękawic. Siła była na tyle mocna, że nas odepchnęło daleko. Stwory oderwały się od niego, lecz to trwało bardzo krótko. Ponownie wróciły do poprzedniej czynności. Rhodey też wykorzystał cały arsenał broni. Nikt nie miał pomysłu, jak je zniszczyć.
Nagle dostrzegłam jakieś oślepiające światło. Kreatury zmieniły się w kupkę popiołu. Promień dochodził z jakiegoś statku na niebie.



Claire: Wreszcie pojawiło się wsparcie.
Tony: Co oni zrobili?
Claire: Wykorzystali działo termojądrowe. Wykorzystuje ciepło, żeby zmienić każde życie w to, co było z niego wcześniej. Pożeracze zostali stworzeni z ognia, dlatego pozostał po nich popiół.
Pepper: Gene… On…
Tony: Pepper, nie daliśmy rady.
Claire: Uwaga! Zbliżają się następni! Musimy stąd uciekać.
Pepper: Ale… Ale dlaczego on…
Claire: Te stwory lubią zjadać kosmitów, a szczególnie Makluańczyków. Jako, że byłam w pobliżu, też znalazłam się na ich celowniku.
Tony: Pepper?
Pepper: Tak, tak. Idę.



Tym razem nie zwróciłam żarcia, bo chyba już nie miałam czym rzygać. Było mi szkoda Mandaryna. Miałam taką nadzieję, że będzie po naszej stronie, ale nie udało się. Ostatni raz popatrzyłam na niego i wyruszyliśmy w drogę.



**Claire**



Statek z patrolu zajął się kolejnymi kanibalami, więc mogliśmy na spokojnie iść w stronę centrali. Tam znajdziemy lepsze uzbrojenie do walki z najeźdźcami, a poza tym, będę w stanie odesłać bohaterów do domu. Czy śmierć Khana coś zmieni? Nie będzie wojny? Nie. Wręcz przeciwnie. To pogarsza sytuację. Jak bardzo? Niebawem się o tym przekonamy.



Claire: Jeszcze cztery kilosy. Jak się trzymacie?
Pepper: Brakuje nam mocy do walki.
Claire: Zdołałam zauważyć… A jakieś rany?
Pepper: Czysto.
Rhodey: U mnie też… Tony?
Tony: Żadnych.
Claire: To dobrze. Musicie być silni, żeby przetrwać.



Cieszyłam się, że byli w dobrym stanie, chociaż ciągle czułam niepokój. Miałam złe przeczucia. Oby żadne z nich się nie sprawdziły. Wolałam uniknąć kolejnej potyczki. Wykorzystałam wszystkie kryształy, czyli jedyna broń leżała w telekinezie oraz sztyletach. Również pistolet nie nadawał się już do dalszego użytku. Amunicja się skończyła.
Kiedy przemierzaliśmy kolejne kroki przez pustynię, wykryłam obecność kosmitów z hełmami. Ile zlokalizowałam przeciwników? Dziesiątkę. O kurwa.



Tony: Wszystko gra?
Claire: Dziesięć obcych form życia.
Tony: O cholera! Masz rację! Co teraz?
Claire: Nie poradzimy sobie. Musimy uciekać.



Ruszyliśmy do biegu, mijając porzuconą stertę żelastwa po starych żołnierzach. Nie mieliśmy czasu na ustalenie planu. Tym razem trzeba było zdezerterować.



**Rhodey**



Nie znosiłem uciekać, lecz nie potrafiliśmy zmierzyć się z taką hordą nieprzyjaciół. Próbowaliśmy im zniknąć z oczu. Porażka. Wykryli nas wcześniej i rzucili się na nas. Strzelali ze swych dział. Jeden strzał przeszył moją zbroję prawie na wylot. Syknąłem z bólu. Ruda też odczuła ból, zaś Tony jakoś się trzymał. Kapitan miała najgorzej. Niewiele mogła zdziałać. Wystrzeliłem ostatnią serię pocisków, odpychając wrogów z dala od nas. Krzyczeliśmy z bólu, a największy wrzask powodowała nasza sojuszniczka. Bez zbroi stała się łatwym celem. Wspólnymi siłami odpieraliśmy atak, aż doszło do najgorszego. Moc została na końcówce.



Claire: Uciekajcie! Ach! Zatrzymam ich!
Rhodey: Nie poradzisz sobie sama!
Claire: Róbcie, co wam każę.
Pepper: Ej! My nie jesteśmy w twoim korpusie! Możemy robić, co chcemy.
Claire: Chcecie zginąć?!
Tony: Z tobą na pewno.



Zebraliśmy resztki sił, wzlatując w powietrze. Wycelowałem celownikiem snajperskim, trafiając w kreaturę. Zostało dziewięciu.



Tony: Mają jakąś słabość?
Claire: To po części roboty. Jeśli usmażysz im obwody…
Tony: Da radę.



Oddaliliśmy się, dając mu pole do manewru. Wykorzystał impuls elektromagnetyczny na całą grupkę stworzeń. Od razu padły.



Claire: Szybko się pozbierają. W nogi!
Tony: Dobrze, Kapitanie.



Ponownie zaczęliśmy biec, nie patrząc za siebie. Biegliśmy niezbyt szybko, bo byliśmy wyczerpani. Z niektórych ran sączyła się spora ilość krwi.
Już byliśmy daleko od przeciwników, ale stało się coś niespodziewanego. Usłyszałem krzyk przyjaciela. Cholera! Dopadli go! Pobiegłem mu pomóc. Wykorzystałem siłę w mechanice pancerza, uderzając w kosmitę.



Rhodey: Żyjesz?
Tony: Rhodey…
Rhodey: Cholera jasna!



Dostrzegłem dziurę w napierśniku w umiejscowieniu brzucha. Stamtąd spływała czerwona ciecz.



Pepper: Co ty tak się drzesz, Rhodey? Trupa chcesz obudzić? Claire, powstają też jakieś umarlaki?
Claire: Nie ma tu zombie.
Rhodey: Daleko do najbliższej bazy?
Claire: Co się dzieje?
Rhodey: Tony oberwał.
Claire: Pokaż mi ranę.



Położyłem rannego na piasku, a ona stworzyła jakąś barierę nad nami. Pepper w końcu też była przejęta całą sytuacją. Z plecaka wyjęła apteczkę, kładąc obok niego.



Claire: Muszę zdjąć zbroję. Wytrzymasz bez niej?
Tony: Muszę. Ach!
Claire: To może zaboleć.



Pomogłem jej pozbyć się metalu, odsłaniając warstwę ubrań. Podwinęła bluzkę, zaś palcami sprawdziła głębokość nacięcia. Nie mógł się powstrzymać od wulgaryzmów. Leciała cała wiązanka.



Claire: Nie jest dobrze. Prawdopodobnie masz przebitą śledzionę.
Tony: No super!
Pepper: Ale przeżyje, tak?
Claire: Mogę jedynie dać opatrunek i odkazić ranę, ale i tak bez operacji się nie obejdzie… Rhodey, ostatnia najbliższa baza to centrala. Nie ma innej. Większość przestała istnieć.
Rhodey: Czyli musimy się pospieszyć.



Chwyciłem kumpla na ręce. Bariera zniknęła i musieliśmy iść dalej.



Tony: Możesz mnie postawić. Potrafię iść sam.
Pepper: Oj! Jesteś księżniczką w opałach. Przyzwyczaj się do najbliższych godzin.
Tony: Księżniczką? Ach! To już przesada.
Claire: Nie możesz stać. Lepiej nie pogarszaj swojej sytuacji.
Tony: Zgoda.
Rhodey: A co z tobą?
Claire: Kilka draśnięć w ramię, czyli standardzik.



Stwierdziła z uśmiechem, idąc ciągle w tym samym kierunku.

Rozdział 6: Zmiana

0 | Skomentuj

**Claire**



To był koszmar. Najgorszy sen z możliwych. Miałam dowodzić całym korpusem? Jednak on nie kłamał. Nawet Tony wcześniej wykrył blisko jakieś słabe oznaki życia. To musiała być Asir. Nie ma innej możliwości. Potrzebowałam wziąć się w garść. Ona chciałaby tego. Jeszcze wojna się nie skończyła. Na razie mogliśmy zatrzymać się w tej małej bazie, lecz i tak naszym celem wciąż została centrala. Pięć kilometrów. Jakoś poradzimy sobie.
Kiedy zastanawiałam się, jak być dobrym Kapitanem, Tony starał się podnieść mnie na duchu.



Tony: Wszystko będzie dobrze. Poradzisz sobie, a poza tym, jesteśmy z tobą.
Claire: Tylko do czasu, aż będziecie mogli wrócić do domu.
Tony: Wiem, co to znaczy być dowódcą. Planować ruchy, strategię, chociaż plan zwykle wymyśla Rhodey… Claire, chodzi o to, że nikt cię nie zostawi z tym samą. Tu masz przyjaciół, którzy będą wspierać w każdym trudnym wyborze. Jesteś silna mimo swej słabości.
Claire: Masz rację. Dzięki.
Tony: Pomogłem?
Claire: Bardzo.



Przytuliłam go, na co ruda musiała pokazać swoje humorki. Traktowałam geniusza, niczym bratnią duszę. Wiązał nas ten sam los. Nic więcej.



**Rhodey**



Pepper miała ochotę ją rozszarpać, lecz swoje emocje wyrzuciła, bijąc mój pancerz. Stał gdzieś obok reszty blaszaków i miała niezły trening. Jeden z żołnierzy zaproponował wspólne granie, ale ona wolała walić o blachę. My jedynie przyglądaliśmy się temu. Ciągle nie zamierzała odpuścić. Tyle ma w sobie energii?



Rhodey: Pepper, on już cierpi. Daj mu spokój.
Pepper: Nie ma mowy. Jeszcze trochę.
Rhodey: Przestań się tak wkurzać. Przecież Claire nie odbije ci twojego przyszłego męża.
Pepper: Wybiję ci te twoje ząbki, panikarzu.
Rhodey: O! Przepraszam bardzo, ale się zmieniłem. Nie to, co ty.
Pepper: Poważnie? No raczej dalej niańczysz Tony’ego, a ma ojca z powrotem.
Rhodey: Ty tego nie rozumiesz.
Pepper: Hmm…. Być może.
Rhodey: Zazdrosna?
Pepper: Och! Tony jest mój i odwal się.
Rhodey: Hehe! No dobrze, złośnico. Jesteście razem. Kumam.
Pepper: Chcę się na czymś wyżyć i tyle. Nie jestem zła.
Rhodey: Nikogo nie oszukasz. Mi możesz powiedzieć.



Nasza rozmowa została przerwana przez alarm. Pewne rzeczy pozostają. Nie wiedzieliśmy, co się stało. Gene również był ciekawy. Wszyscy wstali, przyglądając się wyświetlonemu obrazowi. Cztery punkty, które zmierzały w kierunku miasta.



Claire: Pojawili się bardzo szybko.
Żołnierz: Pożeracze.
Tony, Rhodey, Pepper: POŻERACZE?
Gene: Macie na myśli stwory, co żywią się ludzkimi szczątkami?
Żołnierz: Zgadza się. Idą w stronę centrali… Kapitan Santori, jakie rozkazy?
Claire: Wy zostajecie tutaj, a my rozprawimy się z nieprzyjacielem.
Żołnierz: Przyjąłem.



Uzbroiliśmy się w pancerze, wychodząc z bazy. Gene nadal usiłował użyć pierścieni, ale z jakiegoś powodu nie działały. Widziałem w jego oczach wściekłość oraz bezradność. Sprowadził na nas kłopoty. Drugi raz. Do trzeciego nie dopuszczę.



**Gene**



Przeklęty pech. Dlaczego te cholerne pierścienie nie mogą działać? O co chodzi? Nowa Kapitan powinna mi wyjaśnić, czemu tak się dzieje. Byłem wkurzony, co chyba każdy mógł dostrzec. Szedłem za nimi, rozglądając się wokół. Nic tylko piasek. No i… zwłoki. Znalazłem je, ale nie powiedziałem im. Chcieliby oglądać rozszarpane wnętrzności kobiety? Na pewno nie Pepper.



Claire: Mandarynie, ruszysz dupę? Przez ciebie możemy się spóźnić.
Gene: Już idę.



Dołączyłem do nich, zapominając o tym, co odkryłem. Mogłem wstrzymać się z kreowaniem portalu, ale ja tylko chciałem wygonić intruzów z terenu mojej posesji. Nic wielkiego. Nie spodziewałbym się trafić z nimi do piątego wymiaru. Następnym razem rozwiążę problem w inny sposób. O ile przeżyję.
Kiedy oddaliliśmy się od ruin na kilometr, zaczął wiać wiatr, przez co piasek dostawał się nam do oczu.



Claire: Nikt nie mówił, że będzie łatwo.
Gene: Możesz mi odpowiedzieć na jedno pytanie?
Claire: Chcesz wiedzieć, co się stało z pierścieniami?
Gene: Czytasz w myślach? Przerażasz mnie.
Claire: Nie czytam. Wiem po prostu, co ci nie daje spokoju. W końcu musiałeś o to zapytać.
Gene: No i?
Claire: W tym świecie pierścienie nie istnieją.
Gene: Jak to?
Claire: Zostały zmienione w czystą energię. Moje kryształy zawierają część ich mocy. Nie zauważyłeś tego?
Gene: Jakoś nie byłem tak spostrzegawczy.



**Tony**



Claire tak zagadała się z Gene’m, że nie zauważyła ruchu w piasku. Kolejni obcy. Zastawili pułapkę. Tego byłem pewny.  O dziwo zmierzali w kierunku Mandaryna. Co jest grane?



Pepper: Mamy mu pomóc?
Tony: Też się nad tym zastanawiam, ale ona też jest w niebezpieczeństwie.
Rhodey: Czyli działajmy.



Pobiegliśmy, strzelając w piasek, skąd wypełzły stwory. Strzelaliśmy repulsorami, co wciąż nie działało na nie. Claire rzuciła klejnotem, zamrażając jednego z obcych. Pozostało trzech. Tylko, czy oni nie mieli być gdzieś indziej?



Gene: Stark, uważaj!
Tony: Co jest? Aaa!
Pepper: Tony!



Zdołałem wydostać się z sideł bestii, wykorzystując unibeam. Do tego wystrzeliłem rakiety z naramiennika. Spowolniłem kreaturę. Na nic moje starania, gdyż całe trio wskoczyło na naszą Kapitan i chinola.



Tony: Unibeam! Teraz! Na raz… dwa…
Pepper, Rhodey: TRZY!



Zużyłem resztki energii, padając na kolana. Brakowało mi sił na kolejny atak, a wszystkie funkcje zbroi wyświetlały się na czerwono. Kiepsko. Pepper podbiegła do mnie, sprawdzając, w jakim jestem stanie.



Pepper: W porządku?
Tony: Już nie powalczę. Nie mam energii.
Pepper: To tak, jak ja. Jedynie Rhodey może im pomóc.
Tony: Oby dał radę.



Nagle usłyszeliśmy krzyk Khana. Nie mogłem w to uwierzyć, co się działo.

Rozdział 5: Świat chaosu

0 | Skomentuj

**Tony**



Czyli to Claire miała na myśli, mówiąc o wojnie. Prawdziwe pobojowisko. Poza piaskiem mogliśmy dostrzec elementy zepsutego uzbrojenia. Hełmy, napierśniki i inne elementy od osób, które walczyły na polu bitwy. Pepper chyba nadal miała przed oczami oderwaną rękę Gene’a, bo nie odzywała się ani jednym słowem. Martwiłem się.



Tony: Pepper, dobrze się czujesz?
Pepper: A jak myślisz?! Zadajesz głupie pytanie tak, jak zawsze! Ech! Nie dość, że nasza pani oficer robi dziwne rzeczy, to jeszcze utknęliśmy w jej wymiarze!
Tony: Uspokój się. Wydostaniemy się stamtąd. Obiecuję.
Pepper: Na pewno?
Tony: Coś wymyślę… Claire, gdzie my dokładnie jesteśmy?
Claire: Tu walczyłam przed pojawieniem się portalu. Broniłam ostatniej twierdzy, która nadal stoi w jednym kawałku. Muszę poszukać Kapitan Asir i reszty ekipy. Chodźcie za mną i pod żadnym pozorem nie atakujcie… Gene, ciebie też to dotyczy, jasne?
Gene: Nie mam wyboru, ale niepotrzebnie mnie sprowokowałaś!
Claire: Tak? Niby czym?
Gene: Nikt normalny nie odjebie ci ręki bez powodu!
Pepper: Błagam was. Nie mówcie… o tym.
Tony: Pepper!



Schyliła się, odsłaniając hełm. Zwymiotowała na piasek. Biedna. Dłużej nie mogła wytrzymać. Pomogłem wstać rudej. Przez pozbycie się pożywienia straciła sporo energii na dalszy ruch. Potrzebowała pomocy.



Tony: Już dobrze?
Pepper: Chyba… Chyba tak.
Claire: Musimy ruszać. W swoich zbrojach nie zdołacie przeżyć ataku obcych.
Rhodey: Czekaj, bo nie rozumiem. Jacy obcy?
Claire: Wyglądają, jak zwyczajni ludzie, ale pod hełmem mają przerażającą twarz. Zabijają bezlitośnie. Nie będę mówić, co robią z pokonanymi, ponieważ nie wszyscy to zniosą.
Tony: Możemy się domyślić, co masz na myśli.
Claire: No to w drogę.



Całą piątką zaczęliśmy przemierzać przez pustynię. W oddali było widać niezdobytą twierdzę. Tam mieliśmy się udać. Dotarliśmy na miejsce bez problemu. Nikt nas nie zaatakował. Chwilowa cisza przed burzą.



Claire: Nikogo nie ma? Dziwne… Mówi oficer drugiego stopnia Galactica Corps. Czy ktoś mnie słyszy?



Skontaktowała się przez bransoletkę, lecz usłyszała tylko ciszę. Nikt nie odpowiadał.



Tony: Może są w innym miejscu?
Claire: Nie wiem… Halo! Kapitan Asir? Słyszysz mnie?
Gene: Nic tu po nas. Jak można stąd uciec?
Claire: Od twierdzy najbliższa baza znajduje się pięć kilometrów dalej. Nie potrafię oszacować, ile nam zajmie dotarcie. Jednak tylko w ten sposób będziemy bezpieczni, a wy wrócicie na swoją planetę. To znaczy tak teoretycznie na niej jesteście, chociaż w innym wymiarze.
Tony: Przeskanuję teren.
Gene: Stark, moje pierścienie tu nie działają. Myślisz, że twoja puszka…
Tony: Chyba coś mam. Bardzo słabe oznaki życia.
Claire: Gdzie?
Tony: Analiza pokazuje jakieś ruiny.
Claire: No jasne! Ukryli się!
Pepper: O nie!
Tony: Pepper, co jest? Znowu będziesz haftować?
Pepper: Nie jesteśmy tutaj sami.



Coś poruszyło się pod nami. Natychmiast odskoczyliśmy na bok, unikając ciosu. Domyśliłem się, że to są ci kosmici. Mieli hełmy, więc zakrywali twarze, a do tego mówili niezrozumiałe słowa. Żaden tłumacz nie zdołał rozgryźć komunikatu wroga.



Claire: Uciekajcie! Zajmę się nimi!
Rhodey: To samobójstwo! Walczymy z tobą!
Claire: Nie dacie rady! Idźcie!
Tony: Zostaję z tobą… Rhodey, zajmij się Pepper i idźcie z Gene’m do ruin. My dołączymy później.
Rhodey: Uważajcie na siebie.



Poprosił i pobiegli przed siebie. Razem z oficer próbowałem pozbyć się stworów. Strzelałem z repulsorów, które nie działały na nie. Zmieniłem nawet częstotliwość na posiadaną przez cel. Wykorzystałem też atak soniczny. Również zero.
Nagle dostrzegłem, jak kryształ Claire migocze. Zupełnie, jakby odczuwał jej bicie serca. Uderzenia z pistoletów przyniosły porażkę, a do tego męczyliśmy się coraz szybciej.



Tony: Jakiś pomysł?
Claire: Jeden.



Skierowała dłoń w stronę przeciwnika, unosząc go nad pustynią. Drugą dołączyła, aż zaczęła zgniatać uzbrojenie najeźdźcy. Pokonała jednego. Wystrzeliłem rakiety, spowalniając kolejnego obcego. Niezbyt podziałało, gdyż szybko zbliżył się do mojego karku, ściskając dłońmi. Próbował udusić z całej siły. Nie mogłem oddychać.



Claire: Trzymaj się, Tony.
Tony: Claire…



Przed oczami pociemniał się obraz. Tak mam skończyć? Bezradnie czekać na śmierć? Nie ma mowy. Przekierowałem moc do unibeamu, odrzucając kosmitę daleko. Powoli wstawałem, łapiąc oddech. Niestety, lecz nie było jeszcze końca walki. Pozostał jeden. Na szczęście cios ze sztyletu poskutkował, zabijając drania. Podszedłem do niej.



Claire: Udało się. Ach! To była… ciężka... walka.
Tony: Trafili cię?
Claire: Znowu w kryształ… Jak tak… dalej pójdzie… umrę.
Tony: Nie bardzo rozumiem.
Claire: To moje… serce.
Tony: Claire!



Chwyciłem ją, nim upadła. Przeskanowałem dziewczynę, czy nie dostała poważnych urazów. Jedynie klejnot miał 34% uszkodzeń.



**Pepper**



Znaleźliśmy najbliższe ruiny, co mogły pasować do możliwej kryjówki żołnierzy. Nie wchodziliśmy tam. Czekaliśmy, aż Claire z Tony’m wrócą. Bałam się o nich. Oboje mieli taką samą słabość. W głowie pojawiło się mnóstwo pytań, lecz ściszyłam myśli, widząc towarzyszy za sobą. Nie potrafiłam się powstrzymać.



Pepper: Co się stało? Byli bardzo silni? Pokonaliście kosmitów? Znaleźliście kogoś?
Tony: Pepper, za dużo pytań. Wygraliśmy walkę, ale Claire mocno oberwała. Wiedzieliście, że kryształ zapewnia jej życie.
Claire: Mówiłam im… kiedy ty… spałeś.
Rhodey: Trzeba zregenerować siły.
Claire: Najpierw sprawdzę… czy ktoś… jest… tutaj.
Tony: Ostrożnie.



Wstała na równe nogi, lecz na zdrową nie wyglądała. Odkopała jakiś kamienny panel z korbą. Nie chcieliśmy stać i patrzeć. Pomogliśmy kręcić, aż pojawiło się przejście. Z niego wyskoczyli ludzie w kombinezonach, mierzących z jakiegoś działa.



Żołnierz: Kim oni są, Claire? Twoi przyjaciele?
Claire: Nie wszyscy, ale tak. Gdzie Kapitan?
Żołnierz: Dobrze cię widzieć żywą. Martwiliśmy się o ciebie. Wiemy, że zostałaś ranna.
Claire: Wyleczyłam się. Dzięki tej trójce.



Wskazała na nas, uśmiechając się lekko.



Claire: Ale kryształ…
Żołnierz: Potrzebujesz wymiany, a w tej bazie tego nie zrobimy. Musisz iść do centrali.
Claire: Daleka droga.
Żołnierz: No to wchodźcie, bo zaraz zajdzie zmrok i tych kreatur wypełznie więcej.



Byliśmy wdzięczni za danie dachu nad głową. Mogliśmy odsapnąć na kilka godzin. Zdjęliśmy swoje zbroje, bo w bazie był tlen. Tony był zafascynowany technologią. Neonowe kostiumy z ogromnym wyposażeniem. Zostaliśmy zaprowadzeni do głównego pokoju, gdzie ludzie odpoczywali, grając w wirtualną rozrywkę. Trójwymiarowe figurki walczyły przeciwko sobie na wyznaczonej arenie. Usiedliśmy na białych siedzeniach, oddychając w spokoju.



Claire: Nie odpowiedziałeś na pytanie. Gdzie jest Kapitan Asir?
Żołnierz: Dużo się wydarzyło od twojego zniknięcia.
Claire: To znaczy?
Żołnierz: Kapitan Asir nie żyje.
Claire: Co?!
Żołnierz: Eris dowodziła jednostkami w zastępstwie za ciebie.
Claire: Czyli, że ja…
Żołnierz: Jesteś nowym Kapitanem.
Pepper: Brawo, Claire. Zasłużyłaś sobie na to.
Claire: Nie wierzę. To nie może się dziać!
Żołnierz: Poradzisz sobie.
Claire: Jak zginęła?
Żołnierz: Broniąc twierdzy. Była jako ostatnia na linii frontalnej. Przebili się przez barierę i kazała wycofać się reszcie jednostek.
Claire: Ale twierdza stoi.
Żołnierz: To iluzja. Przegraliśmy.



Współczułam jej. Na pewno traktowała tą Kapitan na bardzo bliską osobę. Jeśli przegrali, to znaczy, że kosmici najadą na nasz wymiar? Oj! Się pokiełbasiło.

Rozdział 4: Jesteś potworem

0 | Skomentuj


**Rhodey**



Czekaliśmy, aż Claire rozmówi się z Gene’m. Może przekona go, żeby dobrowolnie pozbył się pierścieni Makluan. A! Kogo ja oszukuję? Jest zbyt uzależniony od swej potęgi, więc nie pójdzie po dobroci. Przynajmniej mam sporo “zabaweczek” skuteczne na jego upartość. Pepper nie mogła ustać w miejscu i ciągłe chodziła bezcelowo wzdłuż drzew. Też chciała walczyć, zaś Tony o dziwo był spokojny. Aż za spokojny.



Rhodey: Chłopie, ja ciebie nie poznaję. Nie masz ochoty mu przywalić? Przecież ty najbardziej przez niego ucierpiałeś. Wysadził samolot, wykorzystał twojego ojca, a do tego…
Tony: Pamiętam o tym doskonale, ale Claire poradzi sobie. Ma miano oficera. Wygra.
Rhodey: Stopień nic nie znaczy. Musi wykazać się sprytem.
Pepper: Ach! Zróbmy coś wreszcie, bo zaraz umrę z nudów! Tony, ratuj!



Niespodziewanie w naszą stronę wyleciała dziewczyna. Przebiła się przez okno, padając twarzą do ziemi.



Pepper: No nareszcie coś się dzieje.
Tony: Wszystko gra?
Claire: Nie pójdzie po dobroci. Ech! Nawet groźby nie podziałały. Jakieś pomysły?
Pepper: Totalny rozpierdol!
Tony: Ej! Czekaj!
Rhodey: Z rudymi są same kłopoty.
Tony: Niestety... I ona ma być moją żoną? Wolne żarty!



Natychmiast wystartowaliśmy za Rescue, co też zrobiła nasza sojuszniczka. Nie cackała się z Mandarynem. Od razu przebił się przez ścianę, bo granaty laserowe nie powodują łaskotek. Rzuciliśmy się na przeciwnika, a ten zaczął używać swojej mocy. Oberwałem tornadem, przyjaciel dostał kwasem, a gaduła poczuła piekielny ból z winy ognia. Nawet kryształy nie dawały rady. Próbowała zamrozić gnojka, lecz on szybko stopił lód. Używała też pistoletów, co również nie podziałały. Każdy walczył, żeby nie zginąć. Krzyczeliśmy, gdyż ciało cierpiało.



Gene: Nadal nie rozumiecie? Nikt nie może równać się z potęgą Mandaryna!
Pepper: Aaa! Gene, opamiętaj się! Ty taki nie jesteś! Wiem to! Pomogłeś nam z jaszczurkami! Jesteś po dobrej stronie!
Gene: Mylisz się, Pepper. Nie jestem… Ktoś ma już dość? Mogę tak robić całą wieczność.
Claire: Przez ciebie moi ludzie giną i jest wojna! Taki potwór nie zasługuje na życie!
Gene: Potwór?
Tony, Rhodey: UWAŻAJ!
Claire: Aaa!



Widziałem, że oberwała w kryształ falą uderzeniową, aż pojawiły się pęknięcia. Niedobrze. Musieliśmy coś wymyślić, zanim doznamy śmiertelnych ran.



**Claire**



No pięknie. Nie ukrywam tego, ale nasza sytuacja była wręcz tragiczna. Poczułam dotkliwie cios na tyle, że serce przyspieszyło swoje bicie. Potwór. Dla chorych ambicji był w stanie zniszczyć każdego, kto spróbuje mu dorównać siłą. Gdybym miała więcej kryształów, może unieszkodliwiłabym Mandaryna? Całkiem możliwe. Brakowało mi pomysłów, chociaż… To będzie bolało.
Kiedy wystrzeliłam sporą serię pocisków, blaszaki strzelały promieniami, co nic nie zmieniły. Potrzebowałam odwagi. Na co? Na coś dziwnego.



Claire: Osłaniajcie mnie!
Rhodey: Co ty chcesz zrobić?
Claire: Zaufajcie mi, dobra? Mam pewien plan, ale musicie w nim pomóc.
Tony: Jak?
Claire: Strzelajcie najsilniejszym arsenałem… Rhodey, wykorzystaj każde działo z rakietami. Powinno wystarczyć.
Pepper: A ja?
Claire: Wnerwiaj go, bo to robisz najlepiej.



Zaśmiałam się lekko, a oni też parsknęli śmiechem. Doskonale pojmowali, co miałam na myśli, mówiąc o wyprowadzaniu ludzi z równowagi. Prawdziwa broń. Bardzo skuteczna.
Gdy drużyna Tony’ego zajmowała się atakiem z różnych stron, włączyłam kamuflaż poprzez bransoletkę. Miała wiele zastosowań i ta sprawdzała się najlepiej przy zasadzkach. Zniknęłam im z oczu, podchodząc niebezpiecznie blisko tyrana.



Claire: To ci już nie będzie potrzebne.



Zamachnęłam sztyletem, mierząc w jego prawą dłoń. Wrzasnął z bólu. Część ręki odpadła, pozostawiając resztę. Krew kapała na podłoże. Nie patrzyłam na nią, lecz wymieniałam spojrzenia z nieświadomym wrogiem. Zbroje uderzyły z rdzenia, powodując upadek Khana. Zwycięstwo.



Pepper: Co to jest?!
Claire: Nie patrz na to.
Pepper: O Boże!
Claire: Pepper, spokojnie.
Pepper: Zaraz zwymiotuję.
Claire: I co, Gene? Teraz taki silny nie jesteś. Przegrałeś.
Gene: Jesteś w błędzie.
Claire: No nie! Kurwa mać! I wszystko poszło się jebać!



Byłam wkurwiona. Jego dłoń wróciła na swe miejsce. Zrosła się z ramieniem.



Gene: Miarka się przebrała. Teraz nie będzie litości. Pora wrócić do domu, oficerze!
Claire: Uciekajcie! Szybko!
Gene: Za późno.



Wykorzystał jeden z pierścieni do otworzenia portalu na niebie. Chciałam znowu znaleźć się w swoim wymiarze, ale bohaterowie Nowego Jorku nie mogli tam pójść. Rzuciłam się na chinola, usiłując wyrwać mu pierścień z palca.



Gene: Wasz koniec jest bliski!
Claire: Nie wiesz, co się stanie, jak otworzysz przejście! Wszystkich nas wciągnie! Ciebie też!
Gene: O nie! Złego diabli nie biorą!
Claire: Gene!



Na nic krzyki. Nie dało się nic zrobić. Dość szybko pojawiła się czarna szczelina. Nie kontrolował tego. Symbole mocy zaczęły migotać, a on nie był w stanie zapanować nad energią.



Claire: Zamknij to!
Gene: Nie mogę!
Pepper: Posłuchaj jej! Musisz przestać!
Gene: Pierścienie mnie nie słuchają! Co mam zrobić?!
Tony: Ty dupku, pozbądź się ich! To takie trudne?!
Rhodey: Albo ty to zrobisz, albo pokroimy cię na kawałki.
Gene: Nie jestem w stanie!



Dziura powiększyła się, przyciągając nas swoją siłą. Walczyliśmy, chwytając się o drzewa, ale one same poleciały wyrwane z korzeniami. Drań pragnął zostać na Ziemi. Jednak nie potrafił zatrzymać tego procesu. Wpadliśmy do pęknięcia, przechodząc do innego świata. Mijaliśmy tylko czerń.
Nagle przestaliśmy się przemieszczać, spadając w dół. Wylądowaliśmy w piasku.



Tony: No i na co ci to było? Utknęliśmy!
Gene: Może teraz zadziałają… Cholera!
Tony: Claire, gdzie my jesteśmy?
Claire: Witajcie na Xeno. Innej Ziemi.

Rozdział 3: W tobie jedyna nadzieja

0 | Skomentuj

**Gene**



Świat się zmienił. To prawda i nie kryję się z tym, że ja spowodowałem te zmiany. Jestem odpowiedzialny, więc tylko ja jestem winny. Drużyna blaszaka próbuje walczyć z tymi kreaturami, ale na dłuższą metę nie dadzą rady. Nie zamierzam się wtrącać, chociaż pojawienie się osoby nie z tego świata wszystko komplikuje. Muszę ją poznać.



**Tony**



Pepper potrafi nastraszyć każdego. Claire bardzo się przejęła, słysząc o pojawieniu się szczeliny. Komputer wykazał coś innego. Fakt, że coś się pojawiło na niebie, ale nie portal. Mogłem uspokoić oficera, bo nie potrzebowaliśmy interweniować. SHIELD też nic nie robiła. Wszelkie jednostki były w pogotowiu. Mogliśmy jedynie obserwować.
Po skończonym ładowaniu, odłączyłem się od ładowarki. Byłem w lepszym stanie, niż poprzednio. Mogliśmy rozpocząć poszukiwania Mandaryna, a kwestią jej powrotu zostawiłem na później. Podszedłem do systemu, sprawdzając źródło energii. Pozaziemskiego pochodzenia? Brawo, Gene.



Claire: Wszystko w porządku, Tony?
Tony: Nienawidzę magii, a szczególnie walki z kosmitami. Jednak nie mamy powodów do obaw. Twoi ludzie nadal walczą. To nie jest żadna szczelina, a przejście Makluańczyków z ich statku bojowego. Mogą spróbować przypuścić atak, ale najpierw musimy odnaleźć Mandaryna.
Pepper: Wzywamy Rhodey’ego?
Tony: Jeszcze nie. Niech pogada z Robertą i ją uspokoi. Wolałbym nie mieć z nią do czynienia.
Claire: A co z budową portalu?
Tony: Jeśli odnajdziemy sprawcę całego chaosu, a on naprawi swe szkody, zmieni się twój świat, prawda?
Claire: No tak, ale raczej nie zrobi tego dobrowolnie.
Pepper: To my go do tego zmusimy.
Tony: Znajdziemy drania.



Wpisałem specjalny program, poszukując śladów energii pierścieni Makluan. Claire uzbroiła się po zęby, zaś moja ruda wskoczyła w swój pancerz. Poszedłem w ślady Pep, wkładając na siebie Mark II.
Gdy byliśmy gotowi do podróży, drzwi od zbrojowni się otworzyły. To był Rhodey i… Roberta? No i w cholerę wziął nasz sekret. Stała w osłupieniu, a nasz przyjaciel też zabrał swoje wdzianko i wylecieliśmy przez właz. Dziewczyna wskoczyła mi na barki i polecieliśmy. Myślałem, że zestrzelę War Machine w powietrzu, by sprawdzić wytrzymałość zbroi brata.



Rhodey: Gdzie lecimy?
Tony: Komputer jeszcze nic nie wykrył, ale nie chciałem tłumaczyć się twojej mamie z sekretu.
Pepper: Rhodey, ja cię zabiję! Jak mój tata się dowie, będę skończona! Zobaczysz, że nie dożyjesz jutra!
Claire: Whoa! Hej! Uspokójcie się! Może wyszło dość niezręcznie, lecz mamy zadanie. Skupmy się na nim, a później pomogę wam uniknąć konsekwencji.
Tony: Rhodey, po co ona szła do zbrojowni?
Rhodey: Nie wierzyła w to, co jej powiedziałem. Mówiłem, że musisz ładować implant, a ona jakoś nie zaufała mi. Mogliście nie wchodzić do zbroi i poczekać na mnie.
Pepper: Tony, proszę. Pozwól zabić tego pacana. Eee… Tony?
Tony: Wybacz. Po prostu nie jestem cierpliwy. Chcę mieć to za sobą. Gene musi wszystko odkręcić.
Rhodey: A może cofnijmy się w czasie, żeby zapobiec zdobyciu pierścieni?
Tony: Hmm… Dobra myśl, ale to zajmie więcej czasu, niż budowa portalu międzywymiarowego.



Nagle usłyszałem dźwięk zakończenia poszukiwań. Mam cię, gnojku.



Pepper: Co jest?
Tony: Znalazłem Mandaryna. Tak, jak myślałem. Zaszył się w Chinach.
Pepper: No to, na co jeszcze czekamy? Lećmy!
Tony: Gdyby próbował jakiś sztuczek, wiecie, co robić?
Rhodey: Strzelać, aż gnida padnie na kolana.
Tony: Prawidłowo.
Claire: Mnie też dotyczy ten plan?
Tony: Tak.



**Pepper**



Kilka godzin spędziliśmy na locie aby dotrzeć do celu. Tak miałam ochotę przywalić Gene’owi, ale z drugiej strony, on się zmienił. Chciał być bohaterem tak, jak my. Powinien dostać drugą szansę, a teraz od niego zależał los całej ludzkości. Los obu wymiarów leżał w rękach dawnego przyjaciela.
Kiedy podążaliśmy za sygnaturą, dostrzegliśmy mały bambusowy domek. Pewnie tam się ukrywał. Czułam, że coś nas zaskoczy. Przeczucia nie okazały się błędne. Zza drzew wyskoczyła armia Tong. Super. Walka z ninja. Stare, dobre czasy. Zaczęliśmy strzelać repulsorami, aż padali na glebę. Tylko kilku z nich znikało, pojawiając się za naszymi plecami. Na szczęście umiejętności naszej nowej znajomej zmusiły ich do odwrotu. Oberwali kryształami, zmieniając się w lód.



Pepper: Co teraz?
Tony: Gene, wiemy, że tu jesteś! Nie chowaj się i wychodź! Mamy do pogadania!



Znikąd pojawił się nad nami, pokazując się w swojej zbroi.



Gene: Jak mogliście mieć śmiałość, żeby zakłócać mój spokój?!



Tony: Zanim zaczniesz nas atakować, wysłuchaj nas.
Gene: Ciebie nie zamierzam, Stark. Ktoś inny?
Pepper: Gene, nie przyszliśmy z tobą walczyć. Chcemy, żebyś coś zrobił. Nie dla nas, ale świat cię potrzebuje.
Gene: To chyba jakaś kpina. Musicie być bardzo zdesperowani.
Rhodey: Sam zniszczyłeś ten świat, więc może ruszysz swoją dupę i naprawisz to?
Pepper: Rhodey, przestań. Nie mów tak do niego.
Rhodey: Zasłużył sobie na takie traktowanie po tym, do czego doprowadził swoją chciwością.
Gene: Chciwość, powiadasz? Jak zwykle jesteś nieomylny, Rhodes.
Claire: Albo dobrowolnie zrzekniesz się pierścieni, albo świat czeka zguba.
Gene: Zaraz, zaraz. Ty nie jesteś stąd?
Claire: Zgadza się.
Gene: Mamy zwycięzcę. Ciebie chętnie wysłucham, a wy nie ruszać się ani kroku dalej, bo was wyślę donikąd.



Zagroził, a następnie zmienił się w człowieka. Zabrał gdzieś Claire i nic nie mogliśmy zrobić. Mogliśmy tylko czekać. Tony nienawidzi magii, zaś moja słabość to brak żelaznej cierpliwości. Raczej nie zrobi jej krzywdy. Wyglądał na opanowanego. Obym się nie myliła.



**Claire**



Zostałam zaprowadzona do jakiegoś pomieszczenia. Tam znajdowały się chińskie artefakty przeszłości. Nie miałam czasu, by je podziwiać. Musiałam wypełnić zadanie. Pierścienie zawiesił na niewielkim sznureczku, który miał na szyi. Niezbyt dobre rozwiązanie, ale nieważne.



Gene: Opowiedz mi coś o sobie.
Claire: Nie przyszłam z tobą gawędzić. Masz zrzec się mocy pierścieni. Jeśli tego nie zrobisz, wkrótce z mojego wymiaru wypełzną stwory, o których nawet ci się nie śniło.
Gene: Widziałem wiele, bo w końcu mogę kształtować rzeczywistość.
Claire: Znam twoje moce i wiem, jak skończysz w moim wymiarze. Wiem, co cię spotka za los, ale nie powiem. Nie mogę, bo skutki będą katastrofalne… Mandarynie, oddaj pierścienie lub je zniszcz.
Gene: A może zastanowiłaś się kiedyś, że to ja wysyłam te stwory. Ja je kontroluję i specjalnie sieję chaos oraz spustoszenie. Może tego chcę. Nie pomyślałaś nad tym?
Claire: Twoim przeznaczeniem było ocalić Ziemię, a zamiast tego doprowadzasz do anihilacji planety. Twoja matka nie chciałaby tego.
Gene: Nie masz prawa o niej mówić! Wynoś się stąd! Skończyłem! Nie oddam pierścieni! To moja moc i nikt nie zabroni mi korzystać z potęgi Makluan!
Claire: Czyli wojna będzie trwać. Chyba, że ciebie zabiję.



Wyciągnęłam zatruty sztylet, trzymając blisko gardła tyrana. Jeden ruch i umrze.



Gene: Na co czekasz? No zabij mnie. Nie masz jaj? Co z ciebie za oficer?!
Claire: Nie mówiłam nic o sobie. Skąd ty wiesz, kim ja jestem?!
Gene: Moja moc jest nieograniczona. Sięga do wielu wymiarów. Wiedziałem, że tu się pojawisz.



Opuściłam broń, aż ręce zaczęły drżeć ze strachu. Powoli docierało do mnie, kto otworzył ten portal wtedy nad twierdzą. To był on. Jednak nie rozumiałam jednego. Dlaczego?

Rozdział 2: O kilka słów za dużo

0 | Skomentuj


**Pepper**



Z jednej strony byłam bardzo ciekawa swojej przyszłości, ale niestety nie mogła nam za wiele zdradzić. Do tego musieliśmy być gotowi do kolejnej walki i tym razem, będę z nimi walczyć. Na razie pozostało nam tylko czekać na przebudzenie Tony’ego. Nie powinno mu to zająć zbyt wiele czasu. Chyba, że został ranny. Dla pewności sprawdziłam, czy nie doznał jakiś urazów. Komputer przeskanował jego ciało, wykazując brak uszkodzeń ciała. Całe szczęście.



Claire: Jeśli w waszym świecie dojdzie do ataku obcych z mojego wymiaru, to będzie oznaczało przegraną wojnę.
Rhodey: Nie da się tego jakoś zatrzymać?
Claire: Ktoś jest winny i ta osoba powinna coś z tym zrobić… Czy mieliście już inwazję Makluańczyków?
Pepper: O Boże! Gene zawinił, prawda? Przez to, że zdobył ostatni pierścień, jaszczurki się pojawiły. Wygraliśmy, a on zniknął. Potem pojawiały się inne stworzenia, jakieś roboty, więc…
Claire: Dobra, przystopuj. Rany! Widocznie nic się nie zmienisz.
Rhodey: Będzie gadułą w twoich czasach?
Claire: Największą na świecie.
Pepper: Och! Brzmi, jak komplement.
Claire: Gdzie mogę znaleźć tego Gene’a?
Pepper: Nikt nie wie, gdzie się ukrywa. Nie ujawnił się od roku.
Claire: Ten, kto stoi za tym chaosem, musi pozbyć się swojej mocy.
Pepper: O! Czyli mamy mu ukraść pierścienie? Żaden problem. Hehe!



Zaśmiałam się, bo to brzmiało trochę dziecinnie. Nic nie wydarzyłoby się, gdyby nie pokonał ostatniego strażnika. No pięknie.



Tony: Coś mnie ominęło?
Pepper: Tony!



Rzuciłam mu się w ramiona. Szybko się ocknął, ale implant nadal potrzebował ładowania. Dopiero miał 27%.



Tony: O czym gadacie?
Rhodey: O Mandarynie. Nasz “kumpel” spowodował wojnę przez swoje pożądanie mocy.
Tony: Serio? Claire, mówi prawdę?
Claire: Zgadza się.
Pepper: Musimy go odnaleźć.
Tony: Żaden problem. Pewnie siedzi gdzieś w Chinach. Zaraz sprawdzę, czy satelita coś wyłapała.
Pepper: Najpierw odpocznij. Mamy czas.
Claire: To pojęcie względne, ale masz rację. Tony musi nabrać sił.
Tony: Zaraz… Jeszcze ci się nie przedstawiałem. Skąd ty…
Claire: Wiem o was wszystko. Znam wasze życie, jak się dalej potoczyło. Tam też jesteście bohaterami. Nadal żyjecie, chociaż stan ciała ma wiele do życzenia… Więcej nie mogę powiedzieć.
Tony: Coś nam się stało?
Claire: Gdybyście kiedyś znaleźli się na Xeno, może spotkacie swoje wcielenia.



Rozmowa została przerwana przez telefon Rhodey’go. Po jego minie zdołałam zgadnąć, kto mu umila życie. Oczywiście prawniczka Roberta Rhodes, czyli ukochana mamusia histeryka.



Rhodey: Muszę iść. Ty też, Tony.
Tony: Będzie bardzo zła, jak przyjdę później?
Rhodey: Powiem, że jesteś przykuty do ładowarki, to zrozumie.
Tony: Mogę pójść teraz.
Pepper: Nie ma mowy. Leżysz i się stąd nie ruszasz, aż się naładujesz do końca.
Rhodey: Oj! Lepiej się jej słuchaj, bo możesz oberwać.



Uśmiechnął się głupawo i wyszedł w ostatniej chwili, gdy szykowałam się do uderzenia. Farciarz, ale nic nie trwa wiecznie.



**Claire**



Im dłużej siedziałam w ich wymiarze, tym bardziej bałam się, co zobaczę po powrocie do domu. Czy Kapitan Asir dała radę obronić twierdzę? Ktoś ocalał z bitwy? Tyle niewiadomych, ale jednego byłam pewna. Mandaryn był nadzieją na cofnięcie strat z czasów początku wojny. Trzeba go odnaleźć, jak najszybciej. Z plecaka wyjęłam bransoletkę, wkładając ją na nadgarstek prawej ręki. Próbowałam nawiązać kontakt. Bezskutecznie. Nie da rady. Niezgodna częstotliwość.



Tony: Mogę zobaczyć? Może uda mi się naprawić twój komunikator.
Claire: Nie jest uszkodzony. Po prostu nie działa.
Tony: Zobaczymy.



Zdjęłam gadżet, podając go geniuszowi technologii. Przez chwilę przyglądał się temu. Tak, jak przewidywałam. Nic nie mógł zrobić. Włożyłam ją z powrotem, myśląc nad planem.



Tony: Wybacz. Zbyt skomplikowany układ, a poza tym, nastrojona częstotliwość nie zadziała tutaj. Nawet, gdybym zmienił moc, nie skontaktujesz się z drugim światem.
Claire: Wiedziałam, że tak będzie. Nie martw się. Wystarczy, że stworzysz portal międzywymiarowy. Potrafisz zrobić coś takiego?
Tony: Potrzebuję kilku dni, a z twoją pomocą uda się szybciej. Twoja broń jest niezwykła. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Sama wymyśliłaś?
Claire: Można tak powiedzieć. Znam się zarówno na magii, jak i technologii.
Tony: Niezwykłe. Jesteś wyjątkowa.
Claire: W Galactica Corps tylko tacy żołnierze walczą na linii ognia.
Tony: Rozumiem.
Claire: Gdy naładujesz się i będziesz w stanie pracować, możemy spróbować budowanie portalu.
Pepper: Najpierw odpoczynek, bo nie ręczę za siebie.
Tony: Claire, czy ona nadal będzie mi grozić rękoczynami?
Claire: Oczywiście, ale spróbuje być miła, bo… Zresztą, nieważne. Macie ze sobą wspólną przyszłość. Kurde! Wygadałam się!
Tony, Pepper: HAHAHA!
Claire: Wybaczcie.
Tony: Heh! Nie szkodzi. Brzmi intrygująco. Obym nie był jej mężem.
Pepper: Ej!
Tony: No co? Chyba nie wytrzymałbym nerwowo.



Śmiał się, jak głupek, że już chciała mu przywalić w ząbki. Jednak wyprzedziłam ją, robiąc to samo. Nie mogłam powiedzieć wszystkiego, bo wtedy może coś się zmienić.



Tony: Świetnie. Każda kobieta marzy, żeby mi przywalić.
Claire: Szczerze? Czasem musisz oberwać.
Pepper: Moje dzieci nie wytrzymają z takim tatuśkiem.
Tony: Dzieci?
Claire: Pepper…
Pepper: Będziemy mieli małe bobaski?
Claire: Już nic nie mówię.
Pepper: Ha! Uznam to za tak.
Tony: No i widzisz, co narobiłaś? Teraz nie da spokoju nawet na sekundę.



Wyglądał na załamanego, choć potrafił udawać. Rude są szalone i nie do opanowania. Nie uczył się tego? Chciałam coś odpowiedzieć, lecz ich system zaczął świrować. Odezwał się hałas. Kolejne zagrożenie? Pepper sprawdziła, skąd pochodzi sygnał.



Pepper: Chyba wrócisz szybciej do domu.
Claire: Jak to?
Pepper: Pojawiła się szczelina.
Claire: Jasna cholera! To nie powinno się zdarzyć!
Tony: Co się dzieje?
Claire: Przegrali obronę twierdzy. Teraz potwory z mojego wymiaru przedostają się do was. Wspaniale, prawda?
Tony: Oj! Nie dadzą ani chwili spokoju. Trzeba wezwać Rhodey’go.
Claire: Przerąbane. No po prostu przerąbane.



Nie wierzyłam, że to się dzieje naprawdę. Za szybko. Zdecydowanie pospieszyli się z atakiem. Co teraz? Co robić?

Rozdział 1: Strzał w dziesiątkę

0 | Skomentuj

**Tony**



Widocznie nie tylko ja zdębiałem na widok tych liczb. To musiała być jakaś pomyłka. Dziesięć sygnatur energetycznych wroga? Coś tu nie gra. Sprawdziłem dodatkowe namiary oraz dane. Wszystkie pochodzenia Makluańskiego. Oj! Gene, przez ciebie cały świat ma przerąbane. Natychmiast włożyłem swoją zbroję, co też zrobiła reszta mojej drużyny. Oni nigdy nie puszczą mnie samego na misję. Nigdy.



Rhodey: A co zrobimy z Claire?
Tony: Faktycznie. Powinien ktoś z nią zostać… Pepper, mogłabyś…
Pepper: Nie, nie, nie! Nie ma mowy! Tylko Rhodey bawi się w niańkę! Niech on zostanie.
Rhodey: Ja pilnuję Tony’ego, żeby nie narobił głupstw, a bez ciebie też damy radę.
Pepper: Ej! To bolało. O tutaj.



Wskazała na miejsce, gdzie było umieszczone jej serce. Posmutniała, odłożyła pancerz i zamilkła.



Pepper: No lećcie, bo wam jaszczurki uciekną.
Tony: Pep…



Objąłem ją i cmoknąłem w policzek, żeby nieco ochłonęła. Byla potrzebna w zespole, ale teraz liczyła się też opieka nad oficerem. Potrzebowała wrócić do swojego świata w jednym kawałku.



Pepper: No dobra. Zostanę, ale uważajcie na siebie. Tyle wrogów nie wróży nic dobrego.
Tony: Będziemy w kontakcie.



Zasalutowałem, uśmiechając się do mojego rudzielca. Wylecieliśmy przez właz, kierując się na Times Square. Tam wykryliśmy obecność obcych. Nie było żadnych robotów ani też kosmitów. Myślałem, że zwariowałem. Rhodey od razu przygotował cały swój arsenał na przeciwników.



Tony: Rhodey, czy ty to widzisz?
Rhodey: Rycerze z pierwszej świątyni. No to będzie zabawnie.
Tony: Wróćmy bez szwanku, dobra?
Rhodey: Mi nie musisz tego mówić.



Zaczęliśmy ostrzeliwać kamienne postacie. Wcześniej powstrzymałem ich, zdając test. Tutaj tego nie było. Musieliśmy walczyć, aż padną. Wykorzystaliśmy większość mocy. Ja jedynie uderzałem z repulsorów, ale oni wstawali na nowo. Odradzali się. Przeklęta magia. Nienawidzę jej.



**Claire**



Znowu zemdlałam? Świetnie. No po prostu świetnie. I ponownie leżę w tym samym miejscu. Na szczęście nie byłam sama. Dziewczyna siedziała na fotelu i obserwowała jakieś funkcje zbroi. Znałam ich technologię. W końcu, to moja powstała na podstawie pierwszych pierwowzorów. Powoli wstawałam, a ból przestał mi dokuczać. Nareszcie zregenerowałam swoje ciało po zadanych ranach. Jedynie kryształ doznał niewielkiego pęknięcia. Trzeba uważać. Wyszłam z pomieszczenia, podchodząc do niej.



Pepper: Wszystko gra?
Claire: Czuję się, jak nowo narodzona… Gdzie twoi przyjaciele?
Pepper: Walczą.
Claire: Pomogę im.
Pepper: A jesteś w stanie?
Claire: Nie takie rzeczy musiałam przeżyć.



Uśmiechnęłam się, zabrałam plecak oraz uzbroiłam się po pas.



Claire: Jak się stąd wychodzi na zewnątrz?
Pepper: Za sobą masz drzwi. Kod to 1139.
Claire: Dzięki. A tak w ogóle, jak masz na imię?
Pepper: Pepper.
Claire: Ładne imię, choć w moim świecie każdy przejął inną nazwę. Poza tym, twoja przyszłość jest w dobrych rękach.
Pepper: Poważnie? Opowiedz mi coś o tym.
Claire: Po walce. Obiecuję.



Wyszłam z bodajże jakiejś świątyni na światło dzienne. Dzięki kryształowi mogłam się teleportować, choć problem polegał na odległości. Rzuciłam na budynek, przenosząc się na sam dach wieżyczki. Skakałam tak całą drogę, aż dostrzegłam walczące zbroje. To na pewno byli oni. Dostawali niezłe baty. Ten w czerwonej ledwo dawał radę. Widziałam, że bardzo się zmęczył, ale szary potrafił porządnie im dowalić. Rycerze? Niedobrze. Wystrzeliłam pociski, które spowodowały eksplozję żywych posągów. Ostatni czaił się za plecami osłabionego blaszaka. Rzuciłam innym klejnotem, zamrażając stwora. Jednym ciosem rozpadł się na małe kawałki. Bitwa wygrana, lecz nie wojna.



Claire: Żyjecie?
Tony: Powinnaś odpoczywać. Źle… zrobiłaś. Ach!
Claire: Jesteś ranny?
Tony: Powiedzmy.
Rhodey: Zjawiłaś się w odpowiednim momencie. Dzięki.
Tony: Claire?
Claire: Wiem, wiem. Dla twojej wiadomości mnie tak łatwo nie da się zniszczyć.
Tony: Claire, musisz…
Claire: Już wracamy, tak? Nie bój się. Koniec walki.
Rhodey: Uwaga!



Krzyknął do nas, a ja ledwo zrobiłam unik. Było bardzo blisko. Szybko chwyciłam za sztylet, zatruwając rycerza, zaś jego części zaczęły się rozpadać.



Claire: No i po… sprawie.
Rhodey: Nie zranił cię?
Claire: Raczej nie.



Skłamałam, bo widziałam, że znowu pojawiło się kolejne pęknięcie.



Tony: Dobrze się… czujesz?
Claire: Wracajmy… Podrzuci mnie ktoś z was?
Rhodey: Ja mogę.



Chwycił mnie z ziemi, zaś drugi blaszak leciał za nami. Ledwo wstał o własnych siłach. Gdzieś kiedyś widziałam coś takiego. No właśnie. Znam pierwowzory z mojego uniwersum. Prawdziwi wojownicy.
Gdy dotarliśmy do bazy, zdjęli pancerze, zaś ruda była przerażona. Chłopak padł na podłogę. Natychmiast zabrała go na kanapę i pozbawiła koszulki, podłączając do czegoś na rodzaj ładowarki. Teraz już wiem, z kim mam do czynienia. Tony Stark, Rhodey Rhodes i Pepper Potts.



Claire: Bardzo oberwaliście?
Rhodey: On potrzebuje tylko naładować implant. A ty?
Claire: Nie mogę pozwolić, by ten kryształ został zniszczony.
Rhodey: A jeśli tak się stanie?
Claire: Wtedy będę martwa.
Pepper: Co ty mówisz?! Serio?!
Claire: Tak. Podczas jednej z akcji zostałam poważnie ranna. Serce nie pompowało krwi. Było martwe i jego miejsce zastąpił ten kryształ.
Pepper: Ale numer! To tak, jakby Tony był w twojej sytuacji. No poza tym, że ma nadal pikawę na miejscu.
Rhodey: Czyli musisz bardzo na siebie uważać… Jak długo jesteś z nim związana?
Claire: Dziesięć lat.



**Rhodey**



Komputer przeskanował klejnot, co miała umieszczony w klatce piersiowej. Musiała obchodzić się z tym, jak ze szkłem. Uszkodzenia wynosiły 10%. Nie martwiła się tym. Bardziej zadręczała się wojną w swoim wymiarze. Tony pomoże jej wrócić do domu, jak sam wydobrzeje. Ładowanie powinno wystarczyć, bo zużyliśmy sporo energii w walce. Siedzieliśmy obok geniusza, a Pepper nie potrafiła być cicho.



Pepper: No to teraz, jak obiecałaś. Mów o mojej przyszłości. Kim będę?
Claire: Nie mogę zbyt wiele powiedzieć, ale nie jesteś człowiekiem.
Pepper: Co takiego?! Czyli będę jaszczurką?! Nie! To nie może być prawda!
Claire: Nie będziesz rasy Makluańskiej. W moim świecie ludzi nie ma, a Ziemia jest inna. Nazywa się planetą Xeno.
Pepper: Ale kim jestem? No powiedz!
Claire: Dowiesz się w swoim czasie.
Pepper: Och! Nie znoszę czekać.
Rhodey: Czyli wiesz, co się stanie później?

Claire: Jak już wcześniej wspominałam, to co się dzieje u was, zmienia się w moim świecie.  

PROLOG

0 | Skomentuj
Planeta Xeno, piąty wymiar






**Claire**



Nacierali na nas z różnych stron. Zdołaliśmy odpierać ataki w głównej twierdzy, ale i tak stwory zajęły większość pustkowia. Na szczęście wszyscy cywile zdołali schronić się w bezpiecznym miejscu. Szczęście przychodzi i odchodzi tak, jak istnienie życia. Co sekundę zużywałam pociski na najeźdźców. Brakowało mi uzbrojenia oraz ludzi. Było nas niewiele. Z szesnastu zostało jedynie pięciu. I tych pięciu broniło twierdzy do ostatniej kropli krwi.
Nagle doszło do eksplozji. Wyrzuciło nas z dala od muru. Poczułam ogromny ból pleców. Miałam małe draśnięcie przy kolanie, ale nic groźnego. Później mogę się tym zająć. Teraz najważniejsza była misja.



Claire: Kapitanie, nie damy rady!
Kapitan Asir: Nie narzekaj. Od tej twierdzy zależy życie Xenończyków.
Claire: Ma pani rację.
Żołnierz: Uwaga! Nadchodzą!



Ostrzegł nas w ostatniej chwili. Od razu rzuciłam kryształ z ich stronę, powodując zamarzanie. To ich spowolniło. Niestety, lecz nie na długo. Wzniosłam tarczę nad nami i barykadą. Jednak oni mieli większy spryt. Dostrzegłam cień pod naszymi nogami. Oni kopali tunele? Niedobrze.



Claire: Odwrót. Odwrót!



Odskoczyliśmy, strzelając w monstra, co wypełzły spod piasku. Kończyła nam się amunicja. Brakowało opcji, ludzi... No wszystkiego. Dowódca kazał bronić terenu, choć traciliśmy też siły.
Kiedy padł ostatni kosmita, dostrzegłam jakiś dziwny portal nad nami. Zaczął nas wciągać. Musieliśmy utrzymać się czegoś, by nie wpaść lub odejść z dala od siły przyciągania.



Kapitan Asir: To pułapka! Wynosimy się stamtąd! Claire, słyszysz mnie?! Uciekaj!



Tylko tyle usłyszałam, zanim oberwałam w klatkę piersiową czymś mocnym. Sączyła się krew, a ja słabłam. Do tego chroniłam kryształ rękami, żeby broń Boże nie rozpadł się. Jeśli coś z nim się stanie, będzie po mnie. Nie zdołałam oddalić się, bo przez zadany cios miałam mroczki przed oczami. Bezwładnie moje ciało unosiło się, przechodząc przez przejście. Przejście, co prowadziło do innego wymiaru. Wszędzie była czerń.



Ziemia-904913, Nowy Jork




**Pepper**



Dawaliśmy we trójkę radę przeciwko robotom. Padały, jak muchy, bo byliśmy nie do pokonania. Tak nam się przynajmniej wydawało. Odkąd Gene zdradził nas, zdobył wszystkie pierścienie i zniknął, mamy duży problem w mieście. Co chwilę wyskakiwały na nas jaszczuropodobne stworzenia, bo poza bezmyślnymi maszynami, to też im musieliśmy stawić czoła. Szybko uporaliśmy się z bałaganem. Reszta należała do służb ratowniczych. Nie ukrywam, ale zrobiliśmy małą przebudowę miasta. Większość budynków leżała w ruinach, a pod nimi byli ranni ludzie. Nie zostawiliśmy tego i pomogliśmy przy odnajdywaniu tych, którzy potrzebowali natychmiastowej pomocy.



Pepper: Trochę nam to zajmie, ale taka codzienność.
Tony: Gdyby nie Mandaryn, nie mielibyśmy takiego chaosu. Nie dość, że prawie świat dowiedział się o nas, to jeszcze ten nalot kosmitów i obawiam się, że to jeszcze nie koniec.
Pepper: No i wykrakałeś, geniuszu. Wielkie dzięki.
Tony: O czym ty mówisz? A! Już widzę.



Dostrzegliśmy jakąś czarną szczelinę na niebie, która uderzyła jakimś promieniem w jeden z wieżowców, co również runął, jak większość z nich. Natychmiast polecieliśmy tam. Poza gruzami nic nie widzieliśmy szczególnego. Jednak Tony zwrócił na coś uwagę. Coś się świeciło, a raczej migotało błękitnym światłem. Rhodey użyczył swojej siły, podnosząc spore bloki kamieni, aż rzucił je na bok. Teraz byliśmy w stanie zauważyć jakąś postać.



Tony: Komputer wykazał obrażenia klatki piersiowej oraz możliwy uraz głowy i lekkie draśnięcie w okolicy kolana. Musimy ją zabrać do bazy.
Pepper: My musimy? Nawet jej nie znamy! Co, jeśli spróbuje nas skrzywdzić?! Oddajmy ją do szpitala i tam się nią zajmą.
Tony: Pepper, pomagamy każdemu w potrzebie.
Pepper: Ale nie zabieramy od razu do naszej kryjówki! Opamiętaj się i pomyśl rozsądnie! Może mieć złe zamiary. Widzisz, że ma przy sobie broń?
Rhodey: Ma rację. Nic o niej nie wiemy. Trzeba zachować ostrożność.
Tony: Serio, Rhodey? I ty przeciwko mnie? No dobra. Nie będę was słuchać.
Pepper, Rhodey: TONY!



Krzyknęliśmy, ale do tego osła nic nie docierało. Chwycił poszkodowaną i poleciał w stronę zbrojowni. Dołączyliśmy do niego i tam zdjęliśmy pancerze. Ranną przeniósł do skrzydła medycznego, gdzie kiedyś leżał T’Challa. Mam wrażenie jakiegoś deja vu. Sytuacja się powtarza.
Kiedy Tony opatrywał rany nieznajomej, wzięłam plecak dziewczyny. Szukałam czegoś, co pomoże nam odkryć jej tożsamość, zaś histeryk wytykał geniuszowi za złe podjęcie decyzji.



Rhodey: Bezmyślnie postępujesz. Pożałujemy tego.
Tony: Być może, ale wolałem uniknąć zamieszania. Kimkolwiek ona jest, pomagamy wszystkim. Tak postępują bohaterowie. Pamiętasz, co było z Czarną Panterą? Teraz jest naszym sojusznikiem.
Rhodey: Ale chciał roztrąbić całemu światu, kim jest Iron Man. Tego chyba już nie kojarzysz, co?
Tony: Pepper, co ty o tym sądzisz? Też masz mi za złe? Pepper?



Nie odezwałam się, bo dobrze znał moje zdanie na ten temat. Milczałam, zajmując się dalszym szperaniem w rzeczach obcej. Był jakiś komunikator, apteczka i nieznana technologia. Bardziej zaawansowana od naszych zbroi. Czyżby nie pochodziła z Ziemi? Tym razem, mój młotek postąpił dobrze, zabierając dziewczynę tutaj. Jeszcze media zaczęłyby spekulować o tym, że kosmitka spadła z nieba. Byłaby panika, a tego wolelibyśmy uniknąć.



Pepper: Tony, ona nie pochodzi z naszej planety.
Tony: Jak to?
Pepper: Zobacz.



Wysypałam całą zawartość, pokazując “zabawki”. Po ich minie dostrzegłam zdziwienie, a mnie to nie ruszało. Bardziej zżerała ciekawość. Tony poddał je analizie. Nawet system nie potrafił rozgryźć działania broni. Byliśmy tak wpatrzeni w ekran, że nie zauważyliśmy, jak ktoś stał za nami. Tak. Ona. Wciąż cierpiała z bólu, lecz obrażenia się regenerowały, a do tego mówiła słabym głosem.



Claire: Co wy robicie? Gdzie ja jestem?
Tony: Witaj w naszej bazie. Nie bój się. Jesteśmy po tej dobrej stronie. Nie zrobimy ci krzywdy.
Pepper: Chyba, że chcesz nas skrzywdzić, ale lepiej nie próbuj.
Claire: Nie jestem na Xeno. Co się stało?
Tony: Sami tego nie wiemy. Znaleźliśmy cię w ruinach. Byłaś ranna, więc zabraliśmy cię tu. Może powiesz nam, kim jesteś?
Claire: Nazywam się Claire. Oficer drugiego stopnia Galactica Corps.
Rhodey: Oficer? Wow! I jesteś z innej planety?
Claire: Innego wymiaru. Tego piątego, gdzie Ziemia nie istnieje, bo raczej do niej wpadłam przez portal.
Tony: Więc ta szczelina była spowodowana przez twoje przybycie?
Claire: Tak.
Tony: Tutaj jesteś bezpieczna.
Claire: Ja mam misję! Muszę wracać! Oni mnie… potrzebują.
Rhodey: Prowadzicie jakąś wojnę?
Claire: Oczywiście. Akurat walczyłam w obronie twierdzy i… I coś się pojawiło na niebie. Kapitan kazała uciekać, a ja… Nie dałam rady.



Załamała się, a ból dał o sobie znać. Upadła na kolana. Pomogłam jej wstać, by nie wyjść na bez empatycznego człowieka.



Claire: Nie trzeba. Dam radę.
Tony: Czy twoja wojna nie przeniesie się na nasz świat?
Claire: Zależy, czy... obronili wieżę. Walczymy... z potworami, które... pojawiły się... rok temu.
Tony: Wtedy my mieliśmy inwazję obcych.
Claire: To, co się... dzieje u was, zmienia... się u mnie.



Znowu upadła, lecz straciła przytomność. Potrzebowała czasu na wyleczenie ran. Rhodey pozbierał rzeczy Claire do plecaka, zaś z pomocą przyjaciela zaniosłam ją z powrotem na łóżko. Współczułam jej. Była daleka od domu i do tego paskudnie oberwała.



Tony: Musi odpocząć.
Pepper: Masz rację. Poza tym, powinna wrócić tam, skąd przyszła.
Tony: Trochę mi to zajmie. Nie da się stworzyć portalu w jeden dzień. Potrzebuję wiedzieć więcej o tym wymiarze.
Pepper: Poradzisz sobie… Wybacz, że tak krzyczałam. Wiesz, że należy zachować dystans do obcych.
Tony: Wiem, ale czułem, że robię dobrze.



Wyszliśmy z sali, podchodząc do komputera. Niespodziewanie odezwał się alarm. Dziesięć sygnatur? To jakieś żarty?!

(12) FINAŁ

4 | Skomentuj
(12) FINAŁ

**Tony**

Wróciłem do domu, gdy jakimś cudem opanowałem kroki taneczne z przyjaciółką. O dziwo nie słyszałem nikogo. Pusto? Myliłem się. Rodzice siedzieli w salonie, oglądając film. Nie interesowałem się zbytnio, więc pomaszerowałem do pokoju, by naładować implant. Zdjąłem koszulkę, podpinając się do urządzenia. Leżałem tak bezczynnie, myśląc nad jutrzejszym występem, aż ktoś zapukał do drzwi. To była mama.


Maria: W porządku, Tony?
Tony: Tak. W jak najlepszym, mamo… A wy się już nie kłócicie?
Maria: Powiedział mi, co zrobił. Wybaczyłam mu błędy przeszłości i ty zrób to samo
Tony: Myślisz, że sobie zasłużył na wybaczenie? Prawie mnie zabił
Maria: Wiem, ale on chciał dla ciebie, jak najlepiej
Tony: Nie wiem, co mu powiedzieć
Maria: Kocha nas, rozumiesz? Nie gniewaj się dłużej na niego, dobrze?
Tony: Ech! Narobił sporo bałaganu. Jedno słowo nie wystarczy
Maria: Chociaż z nim porozmawiaj na spokojnie… Synku, proszę cię
Tony: Zobaczę, co da się zrobić
Maria: A tak, zmieniając temat… Jak tańce?
Tony: Coś tam umiem, choć często wpadałem na Pepper
Maria: Ha! Widać, że na nią lecisz
Tony: Mamo!
Maria: Hahaha! No dobra, ale dasz sobie radę?
Tony: Na pewno dam


Uśmiechnąłem się, próbując nastawić się pozytywnie na rozmowę z ojcem. Po naładowaniu implantu, zszedłem schodami do laboratorium, gdzie mogłem się spodziewać taty. Nie wyjął żadnego schematu ze swojej teczki. Na stole roboczym leżał mój projekt. Jak on znalazł tę kartkę? Widocznie ją gdzieś musiałem zostawić i nie schować na miejsce. Zresztą, długo byłem u Rhodey’go ćwiczyć. Natychmiast nalegałem na odpowiedź.


Tony: Skąd to masz?
Howard: Znalazłem u ciebie w pokoju, jak szukałem klucza francuskiego
Tony: Naprawdę? A gdzie leżała?
Howard: Pod łóżkiem
Tony: Mogłeś ją położyć na biurko. Chwila… Czy ty to budujesz?
Howard: Powiedzmy, bo nie mogę rozszyfrować wszystkiego
Tony: Heh! Zabezpieczyłem się, gdyby ktoś chciał skraść mój pomysł
Howard: Mogę ci z nim pomóc, Tony. Naprawdę masz oryginalny projekt i taki patent przydałby się w firmie. Pomyśl, ile osób można tym uratować
Tony: Nie liczą się dla ciebie pieniądze? Dziwne… Tato, miałem z tobą pogadać o…
Howard: Domyślam się, iż nadal jesteś na mnie zły
Tony: Już mi przeszło, choć dam ci szansę
Howard: Co masz na myśli?
Tony: Jeśli chciałeś dla nas dobrze, wybaczam
Howard: Tony, ty nawet nie wiesz, ile to dla mnie znaczy
Tony: Dość sporo, prawda?
Howard: Prawda, synu... To co? Zbudujemy tego blaszaka razem?
Tony: Myślałem, że nigdy nie zapytasz


Chwyciłem za narzędzia, pracując razem z nim. Nie spodziewałem się tak dobrej współpracy. Zdołałem wyjaśnić skomplikowane elementy i jakoś dalej poszło bez problemu. Obiecałem nie pracować dla firmy, lecz tym razem zrobię wyjątek. Tu chodziło o dobro ludzi. To coś zmieni świat.


**Pepper**


Lekcje z Rhodey’m się popłaciły. Udało mi się załapać podstawowe kroki, czyli nie powinniśmy wyjść na pośmiewisko przed całą klasą. Jeszcze przed lustrem w pokoju ćwiczyłam ruchy i nawet nie zauważyłam, że tata cały czas patrzył się na mnie z głupawym uśmieszkiem na twarzy. Myślałam, że się spalę ze wstydu. Pierwsze, co zdołałam zrobić, to rzucić torebką w jego facjatę. Byłam wściekła na niego.


Pepper: Ładnie to tak podglądać! Długo tu stoisz?
Virgil: Hahaha! Na tyle długo, by widzieć, że potrafisz tańczyć. Przynajmniej nie próbujesz mi grzebać w komputerze
Pepper: Eee… O czym ty mówisz?
Virgil: Wiem, że podzieliłaś się z Tony’m informacjami o tamtym porwaniu, a skoro to już przeszłość, nie dostaniesz szlabanu
Pepper: Możesz mnie zostawić samą?
Virgil: Oj! No dobrze. I tak sobie świetnie dajesz radę, Pepuś
Pepper: Jaka Pepuś?! Jestem Pepper Potts! Nie mów, jakbyś w domu wychowywał świnkę
Virgil: Aż się rumienisz
Pepper: Tatku, wypad! Natychmiast, bo oberwiesz doniczką!
Virgil: Hahaha! Lubię się z tobą drażnić. To pomaga odreagować stres po pracy
Pepper: Co musiałeś dziś zrobić?
Virgil: Można powiedzieć, że twoja rówieśniczka straciła matkę przez Maggię. Próbowała ją chronić i dostała w głowę… Brzmi znajomo?
Pepper: Niby tak, ale mama oberwała w klatkę piersiową. Nawet w papierkach tak jest napisane
Virgil: Wiem, a ty miałaś tego nie rozpamiętywać. Taki był układ
Pepper: Pamiętam, tato
Virgil: Kiedy mogę cię zobaczyć w akcji?
Pepper: Jak tańczę? Nigdy!
Virgil: Oj! No błagam cię, Pepper. Specjalnie zwolnię się z pracy, by to widzieć
Pepper: Naprawdę?
Virgil: Tak, skarbie? Więc na kiedy masz te przedstawienie?
Pepper: Jutro
Virgil: Czyli wystarczy prób i idź spać. Potrzebujesz być wypoczęta
Pepper: Pojawisz się w szkole?
Virgil: Powiem szefowi prawdę, więc nie powinien być zły. On wie, jak to jest podzielać obowiązki ojca oraz agenta
Pepper: Dobranoc, tatku
Virgil: Śpij dobrze


Ucałował mnie w czoło, a ja ułożyłam się wygodnie do snu. Nawet po części byłam zadowolona, bo byłam dla niego ważniejsza od misji. Dawno nie czułam takiego spokoju. Będzie ze mną. Zero stresu. Jakoś zatańczę te kilka minut.


**Tony**


Siedzieliśmy nad zbroją ponad trzy godziny. Byłem zmęczony. Musiałem uciąć komara. Ojciec sam zechciał dokończyć brakujące elementy. Wiedział, że miałem unikać przemęczenia. No to poszedłem do łazienki, gdzie umyłem ręce, zęby i wziąłem szybki prysznic. Po tych czynnościach, ubrałem się w piżamę, zasypiając.
Gdy nastąpił nowy dzień, leniwie wstałem z łóżka. Ubrałem się, pakując też książki do plecaka. Zdołałem coś przekąsić i miałem zamiar wyjść z domu, by nie spóźnić się na pierwszą lekcję. Niestety, ale mama musiała mnie zatrzymać przy drzwiach.


Maria: Masz wszystko?
Tony: Mam
Maria: Nie zapomnij o ładowarce
Tony: Mamo, sprawdzałem. Wziąłem, co trzeba
Maria: Mam taką nadzieję
Tony: Trzymaj kciuki
Maria: Oj! Nie martw się. Nie połamiesz nóg… Gdyby coś się działo, dzwoń
Tony: Pamiętam


Przytuliłem rodzicielkę na pożegnanie, idąc spokojnym chodem do Akademii Jutra. Miałem lekkie obawy, co do występu. Czy kilka prób jednego dnia wystarczyło na zaliczenie dodatkowego zadania? Oby tak było.
Gdy znalazłem się w klasie, Rhodey z Pepper już siedzieli, a nauczyciela nadal nie było. Przywitałem się z nimi, siadając w środkowym rzędzie. Ruda była za mną, zaś przyjaciel znajdował się przy ścianie. Fizyka obyła się bez sprawdzania wiedzy. Przeszło na luzie, choć trochę zjadał stres ze względu na zajęcia artystyczne. Podczas przerwy poćwiczyliśmy ostatni raz, będąc gotowym do występu. Na szczęście mieliśmy swoje pięć minut dopiero po trzech parach.


Pepper: Boisz się?
Tony: Nie. A ty?
Pepper: Dobrze im idzie. Chyba nie zbłaźnię
Tony: Oj! Przeżyjemy to jakoś… Rhodey?
Rhodey: Ja jestem gotowy
Pepper: Szczerze? Przeżyliśmy gorsze rzeczy, a to będzie… pikuś
Tony: Pep, coś nie tak?
Pepper: No nie! Mój tata tu jest!
Rhodey: Chyba nie stchórzysz, co?
Tony: O kurcze blade!
Rhodey: A tobie, co się stało?
Tony: Widzę mamę
Rhodey: Niemożliwe, żeby ode mnie ktoś… przyszedł. Jasny gwint! Kiedy on wrócił?
Pepper: Hahaha! No widać, że pikuś. Najgorzej, jak narobią nam wstydu
Tony: Dobra, uspokójmy się… Nasza kolej


Weszliśmy na scenę, nie zwracając uwagi na naszych rodziców. Rhodey, aż się zawstydził, chowając za kulisami.


Pepper: Wychodź, kurczaku. Poradzisz sobie
Rhodey: Ja zaraz zhaftuję
Tony: Rhodey, jesteśmy w tym razem, więc nie przejmuj się. Jak już, to razem padniemy
Pepper: Hahaha!
Tony: Będzie dobrze


Poklepałam go pokrzepiająco po ramieniu, licząc na zbudowanie w nim odwagi. Też obawiałem się klapy, ale spróbowałem skupić się na czymś innym, niż negatywnych myślach. Wsłuchałem się w melodię, zapraszając Pepper do tańca. Na początku miałem wrażenie, że zapomniałem kroków, lecz myliłem się. Po prostu przez stres nie mogłem ruszyć nogami. Nie miałem kontroli nad ciałem.


Pepper: Tony, spokojnie. Tak, jak było na próbie
Tony: Pep…
Pepper: No już


Obróciła się z gracją, utrzymując równowagę. Powoli zbliżałem się do niej, starając się nie wypaść z rytmu.
Kiedy poczułem, jak nogi się pode mną uginają, ruda w porę mnie złapała.


Pepper: Mam cię


Patrzyłem się w jej oczy, jakby mnie zahipnotyzowała swoim spojrzeniem. Skupiałem się tylko na niej i nic więcej się nie liczyło. Nie spodziewałem się, że nasze twarze będą tak niebezpiecznie blisko. Nie myślałem o pocałunku, ale stało się. Pocałowałem dziewczynę. Miałem wrażenie, jak słyszę oklaski. To działo się naprawdę. Natychmiast wyprostowałem się, robiąc ukłon. Zeszliśmy ze sceny, zaś Rhodey tańczył solową końcówkę. Biliśmy mu brawa, bo naprawdę wywijał niestworzone numery. Nauczycielka nie mogła ukryć zdziwienia, lecz też klaskała.
Po skończeniu występu, otrzymaliśmy czwórki. Wszystko przez mój upadek, którym niewiele się przejmowałem. Zaliczyliśmy i to było ważne.


**Rhodey**


Zostałem pochwalony przez mamę oraz tatę. Rozmawialiśmy krótko, bo Tony chciał nam coś pokazać. Byłem ciekaw, co wymyślił, dlatego we trójkę poszliśmy do jego domu. Może udawałem, że nie widziałem zajścia na scenie, choć ruda wyglądała na nieśmiałą. Zwykle dużo mówiła, a tu chwila milczenia.
Kiedy przyjaciel pokazał nam laboratorium, z okrycia odsłonił coś na kształt robota. Okazało się, iż zbudował wspólnymi siłami z ojcem coś, co było zbroją. Nie taką, jak ze średniowiecza. Zawiera gadżety i różne bajery technologiczne.


Rhodey: No nieźle. I jak to nazwałeś?
Tony: Na razie nie ma konkretnej nazwy. To bioegzoszkielet
Pepper: A inaczej, czym to coś jest?
Tony: Zbroja, która ma pomóc ludziom w przypadku katastrof, zagrożenia życia, czy też innych zastosowaniach
Pepper: Przetestujesz ją?
Tony: Nie dziś… Eee… Pepper?
Pepper: Tak?
Rhodey: Oho! Zaczyna się
Pepper: Milcz!
Rhodey: Wybacz
Tony: Ta sytuacja z tym tańcem… No wiesz…
Pepper: Wpadłeś na mnie raz i jeszcze domyślasz się, co było dalej
Tony: Taa… Głupio wyszło
Rhodey: Hahaha! Tłumacz się
Tony: Nie muszę… Pepper, chodź na słówko
Rhodey: Ej!
Pepper: Zaraz wrócimy


Chwycił ją za rękę i zaczął coś do niej mówić. Pewnie wyjaśniał, dlaczego go tak poniosło. Od początku wiedziałem, że coś było między nimi. Ona tylko przytuliła Tony’ego, lecz on nie zamierzał na tym skończyć. Zbliżył się do niej na tyle blisko, całując drugi raz tego samego dnia. Uśmiechałem się skrycie, bo jeszcze oberwałbym czymś ostrym, a z nią lepiej nie zadzierać.


KONIEC

--***--

I to było moje ostatnie opowiadanie z poprzedniego roku (2016). Teraz zostały dwa, które napisałam w tym roku. Na razie daję wam przerwę, bo były porządne spamy. Kolejne notki od poniedziałku.
© Mrs Black | WS X X X