Part 68: Wszędzie ból

0 | Skomentuj



**Pepper**

Gene dalej mi nie ufał, a przecież chce dostać pierścień. Bez współpracy możemy się z nim pożegnać. Przeszliśmy wzdłuż korytarza, uważając na pułapki, które mogłyby się uaktywnić. Chwila… Wydawało mi się, że słyszałam dźwięk pił tarczowych.

Gene: Biegnij!

Tak. To były piły. Ulubiony atrybut Whiplasha, nie licząc jego biczy. Zaczęliśmy biec przed siebie, jak najszybciej się dało, by nas nie trafiły. Jednak ten korytarz nie miał końca. Wpadliśmy w zasadzkę.

Pepper: Wybraliśmy… złą… drogę. Co teraz?
Gene: Gdzieś… musi być… ukryte przejście. Szukaj… Rozejrzyj się
Pepper: Skoro to… test iluzji, może one… nie istnieją?
Gene: Pepper, biegnij! Nie… zatrzymuj się!

Stanęłam w miejscu, licząc na dobre rozgryzienie próby. Czekałam… Czekałam… Jeszcze chwila… Piły toczyły się coraz szybciej… Były coraz bliżej i… jedna z nich zraniła mnie w plecy. Poczułam ból, ale jakoś zdołałam się trzymać. Ostrożnie rozejrzałam się, patrząc na otwarte przejście, gdzie piła zniknęła, tworząc dziurę. Powoli podeszłam w tamtą stronę i już nie liczyłam na Gene’a. Sama mogłam przejść ten test. Znalazłam się w komnacie z uśpionymi rycerzami. Dwunastu, otaczających stół z rodziną królewską. Gdy przyjrzałam się bliżej, na nim był znak testu. Dotknęłam go ręką, a postacie z mieczami ożyły, tworząc krąg wokół mnie. Tylko spokojnie, Pepper. To nie świątynia iluzji, a bólu. Muszę znieść ból, by iść dalej, więc tchórzostwa nie brałam pod uwagę. W ten sposób mogłabym jedynie przegrać.

**Tony**

Pracowałem już drugą godzinę bez przerwy. Nie było źle, bo chciałem, jak najszybciej skończyć ulepszanie zbroi. Chciałem, żeby Pepper tu była ze mną. Muszę ją przeprosić, by nie pomyślała sobie, że jestem pieprzonym egoistą. No nic. Liczę, że mi jakoś wybaczy. Zbroja była prawie gotowa. Brakowało kilka elementów, jak małe rakiety, podział pola siłowego i atak soniczny do rękawic. Gdy już chciałem się brać ze te elementy, znowu odezwał się ból. Był tak silny, aż krzyknąłem i upadłem. Przez chwilę świat wirował wokół, a później już wrócił do normy. Rhodey pomógł mi wstać.

Rhodey: Na dziś wystarczy. Teraz musisz odpocząć
Tony: Nie mogę… Ach! Pepper… Ona mnie… potrzebuje
Rhodey: W tym stanie nic nie zdziałasz. Połóż się i odpocznij
Tony: Nie… będę… tracić czasu… na takie… bzdety
Rhodey: A ja nie mam zamiaru patrzeć, jak się zabijasz
Tony: Rhodey…
Rhodey: No co? Nie widzisz tego? Próbuję ci pomóc, a ty nawet raz nie chcesz mnie wysłuchać. Powinieneś się cieszyć, że masz takiego przyjaciela, który potrafi znieść wszystkie twoje humorki, chore zachowania. No wszystko. Tony, zastanów się nad sobą. Chcesz żyć?
Tony: Przecież wiesz, że tak
Rhodey: To przestań ignorować swój stan, bo narodzin dziecka się nie doczekasz
Tony: Przepraszam, Rhodey
Rhodey: To nie żadne “przepraszam”. Weź się w garść
Tony: No dobra. Zrobię sobie przerwę

Ból stawał się coraz silniejszy, że musiałem zażyć morfinę, której zapasy już dawno się skończyły. Musiałem jakoś wytrzymać. Przecież to minie. Nie będzie trwać w nieskończoność. Mylę się?

Rhodey: Co się dzieje?
Tony: Potrzebuję… morfiny
Rhodey: Aż tak boli? To niedobrze. Niestety, ale się już skończyła. Spytam się Victorii, czy możesz wziąć coś, co ci też pomoże
Tony: Dobra... Zapytaj się

Z bólu, aż przegryzałem język. Myślałem, że zaraz umrę. Nie wiedziałem, jak się zachować. Rhodey zdołał połączyć się z lekarką. Teraz czekałem, co powie. Rozmowa trwała dosyć krótko, bo po kilku minutach się rozłączył.

Tony: I co?
Rhodey: Użyj dwutlenku litu
Tony: Już... próbowałem i… nic
Rhodey: To zaśnij, a powinno samo przejść
Tony: Boję się
Rhodey: Niby czego? Śmierci? Przecież nie umierasz. Będę tu, więc nie będziesz sam. Śpij

Przykrył mnie kocem i próbowałem zasnąć, skupiając myśli na Pepper, by o bólu, jak najszybciej zapomnieć. Pomagało. Z początku, bo znowu powrócił, lecz z mocniejszą siłą. Krzyczałem, błagając, by już się skończyło.

**Pepper**

Rycerze stali w kręgu, gdzie ja byłam w środku. Mierzyli swoimi mieczami i jeden z nich zaatakował lewy bok. Potem ruszył się drugi, biorąc za cel prawy bok. Następny był trzeci, kierując swoje ostrze w brzuch. Czwarty był nieco łagodniejszy, raniąc klatkę piersiową. Piąty wolał mierzyć w lewe ramię razem z szóstym, który wziął się za prawą stronę ręki. Siódmy zamierzał wycelować w nogę tak, jak i ósmy, lecz dziewiąty rycerz zaryzykował, wbijając miecz w moje intymne miejsce. Dziesiąty trafił w lewą, a jedenasty w prawą dłoń. Dwunasty uderzył mocno w plecy i na sam koniec wbił drugi swój oręż w środek czoła. Upadłam na kolana, gdy ci wycofali się do swoich miejsc. Krwawiłam z każdej strony ciała. Nie mogłam się poddać, ale traciłam tyle krwi, że mogłam umrzeć.

Strażnik: Poddajesz się?
Pepper: Nie powiedziałam tego
Strażnik: W takim razie, walcz dalej, póki nie skonasz

Part 67: Świątynia iluzji

0 | Skomentuj
**Pepper**


Smok zniknął, zatapiając się w posadzce. Tong zaczęło uciekać ze świątyni, a Gene nazwał ich tchórzami. Pozostałam sama z tym draniem, próbując rozgryźć, jak działa test. Przypadkowo nacisnęłam na ukryty przycisk w podłodze. Rozglądałam się na wszystkie strony, szukając smoka. Myliłam się. Z podłogi zaczęła wydzielać się zielona chmura. Trucizna. Próbowałam tego nie wdychać, ale zbroja nie była na to odporna. Poczułam się słabo, tracąc przytomność.
Myślałam, że umarłam, ale znowu się pomyliłam. Przecież w dziewiątej świątyni jakoś przeżyłam, bo nie dałam się pokonać swoim lękom. Teraz też nie dam łatwo za wygraną. Obudziłam się nad ogniem, a ciało zwisało z przywiązanymi rękami do sufitu. Gene był obok mnie. Przed nami pojawił się strażnik. Jaszczur?


Pepper: I mamy strażnika. Kim on jest?
Gene: To będzie trudna próba. Trzeba udowodnić swoją godność przed naszym przodkiem. Jest z czystej krwi Makluańczykiem
Pepper: A czemu wcześniej się z nim nie spotkaliśmy?
Gene: Widziałem go w moim snach i na rysunkach, gdy jeszcze byłem dzieckiem
Strażnik: Skoro doszliście tak daleko, jesteście godni w pełni przejąć ostatni pierścień Makluan?
Gene, Pepper: JESTEŚMY
Strażnik: Tylko jeden z was może być dziedzicem Mandaryna i dzisiejszy test tego dowiedzie. Waszym celem jest stąd się uwolnić i przejść do komnaty z pierścieniem. Gotowi?
Gene, Pepper: TAK
Strażnik: Niech test się rozpocznie!


Nagle liny zaczęły się robić coraz to cieńsze, że zbliżaliśmy się bliżej ognia, a strażnik zmienił się w ogień, lecąc w stronę umiejscowienia komnaty. Czyżby był pierścieniem?

**Tony**

Próbowałem złapać oddech, lecz z trudem mi się to udawało, bo ból ciągle był odczuwalny. Pomyślałem, że po użyciu dwutlenku litu poczuję się lepiej. I zrobiłem sobie zastrzyk, wstrzykując zawartość mieszanki do krwiobiegu. Poczułem lekką zmianę, ale niewielką, by całkowicie zniwelować ból. Gdy na zegarku była pokazana godzina siedemnasta, Rhodey wszedł do zbrojowni. Od razu sprzątnąłem pustą strzykawkę, żeby nie zaczął zadawać setki pytań przez zmartwienie, którym nie chciałem się z nim dzielić. Wyprostowałem się, podchodząc do zbroi, a on poszedł tam za mną.

Rhodey: Dalej pracujesz?
Tony: Rhodey, ja muszę ją znaleźć. Boję się, że zrobi sobie krzywdę
Rhodey: Hmm… Zaczynasz mówić, jak ona. Pepper myślała, że próbujesz się zabić i nie chciała cię tu zostawić
Tony: Masz… rację

Znowu było mi słabo, że musiałem podtrzymać się ręką o stół, by nie upaść. Niestety, ale Rhodey zauważył moją słabość.

Rhodey: Wszystko gra? Może lepiej usiądź?
Tony: To nic wielkiego. Tylko przemęczenie
Rhodey: Nie sądzę. Martwię się o ciebie, Tony. Naprawdę źle wyglądasz. Lepiej niech zbada cię lekarz, bo Święta jeszcze się nie skończyły, a wyglądasz, jakbyś miał zaraz zejść na ten “drugi” świat
Tony: Nie przesadzaj. Muszę zająć się zbroją. Albo mi pomożesz albo nie
Rhodey: Pomogę, ale wolałbym, żebyś dał sobie z tym spokój
Tony: Nie wiem, co się dzieje z Pepper! Potrzebuję do niej polecieć, bo raczej się nie dodzwonię na jej komórkę! Nie mogę… Nie mogę nic nie robić! Muszę ją znaleźć!

Nagle ból ponownie się nasilił z taką siłą, że upuściłem narzędzia z rąk, padając na kolana. Już chciałem znowu wziąć się do pracy, lecz tym razem moją przeszkodą był Rhodey.

Rhodey: Nigdzie się stąd nie ruszasz! Powiadomię Victorię
Tony: Nie musisz
Rhodey: Powiedziałem, że zadzwonię, jak coś będzie nie tak
Tony: Rhodey…
Rhodey: Cicho! Dzwonię, a ty mi się kładź pod koc
Tony: Znalazła się mamusia
Rhodey: To nie jest śmieszne. Chcę ci pomóc, więc pozwól

Skończyłem się sprzeciwiać i czekałem, co ma zamiar jeszcze zrobić. Usiadłem na kanapie, myśląc o Pepper. Co się z nią dzieje?

Rhodey: Zajęte. Pewnie ma jakiegoś pacjenta
Tony: I dobrze. Niepotrzebnie będziesz jej truł głowę. Poradzę sobie
Rhodey: Jesteś pewien?
Tony: Jestem, więc pozwól mi skończyć zbroję
Rhodey: Na pewno nie w takim stanie
Tony: Będę spokojniejszy, jak do niej polecę
Rhodey: Ech! No niech ci będzie

Zgodził się, ale dał jeden warunek. Jeśli zobaczy, że będzie ze mną gorzej, od razu zadzwoni po nią.

**Pepper**

Lina robiła się coraz cieńsza, aż nie mogła utrzymać dwóch osób na raz. Zaczęłam się huśtać w bok, by zerwać się z uwięzi. Gene nie chciał ze mną współpracować i tylko przeszkadzał swoim brakiem zaangażowania.

Pepper: Chcesz pierścień? To mi pomóż! Wiem, jak nas stąd wydostać
Gene: Niby jak?
Pepper: Rób to, co ja
Gene: To głupie
Pepper: Masz lepszy pomysł, bo jak widzisz. KOŃCZY NAM SIĘ CZAS
Gene: Zgoda

W końcu zaczęliśmy działać razem, huśtając się maksymalnie w bok. Musieliśmy być przygotowani do skoku, ale czasu do namysłu nie było.

Pepper: Na mój znak, skaczemy. Gotowy?
Gene: Jeśli spróbujesz…
Pepper: Och! Skończ z tym kombinowaniem! Próbuję ratować ci dupę. To skaczemy? Na raz… dwa…
Gene: Czekaj! Na pewno wylądujemy na ziemi?
Pepper: Wątpisz?! No już! Nie gadaj! Skaczemy! Na raz.. dwa… TRZY!

Skoczyliśmy w samą porę, bo lina pękła. Żyliśmy. Jeden etap zakończony. Teraz trzeba dorwać pierścień.

Part 66: One są bronią

0 | Skomentuj


**Pepper**

Przez chwilę czułam ból pleców, bo brutalnie zostałam zrzucona ze schodów, a wszystko przez to, że nie chciałam nigdzie iść. Niestety ich siła była silniejsza od mojej, skoro nie miałam przy sobie mocy pierścieni. Na terenie fabryki znalazłam się w niecałą godzinę, a Gene już tam czekał. Wiedziałam, że już na żaden sprzeciw nie było mowy, ale nie wiedział, co planowałam.

Gene: Jeśli będziesz coś kombinować…
Pepper: Tak. Wiem, wiem. Pożegnają się z życiem. Nie ty jeden masz takie metody
Gene: Chyba już się mnie nie boisz. Coś ci pokażę, co na pewno cię przekona
Pepper: Pokaż

Najpierw podał mi jakąś lornetkę, więc mogłam widzieć ukrytych ludzi Tong, którzy byli rozmieszczeni po całym obszarze fabryki. Jednak na szczęście nie dorwali się do części domowej. Widziałam, że trzech stało nad Tony’m, jak ten nad czymś pracował. Wiedziałam, że tak będzie.

Gene: I co powiesz na to?
Pepper: Dobra. Przyznaję, że teraz się boję
Gene: Kłamiesz. Ciebie to bawi?
Pepper: Nie, ale sama ta myśl, bo beze mnie nic nie zrobisz
Gene: Ech! Przestań gadać i bierz te pierścienie!
Pepper: Dobra, dobra. Już idę

Łatwo było go wyprowadzić z równowagi. Nie czułam tak wielkiego strachu, bo odwagę dała mi moja przewaga. Już raz go zmiotłam z jego żołnierzykami i mogę to powtórzyć. Kiedy weszłam do środka, Tony mnie nie zauważył. Może to nawet i lepiej? Nieważne. Podeszłam do skrzynki z pierścieniami, przyciskając palec, by ją otworzyć. Wszystkie znalazły swoje miejsce na moich dłoniach, a jeden palec pozostał na ostatni symbol władzy rodu Makluan. Byłam uzbrojona i właśnie wtedy dopiero zostałam zauważona przez geniusza. Nerwowo we mnie mierzył z rękawicy.

Tony: Pepper, co ty wyprawiasz?
Pepper: Nie mogę ci powiedzieć. Wybacz

Wyszłam z budynku, a żeby mnie nie gonił, zablokowałam drzwi kamieniami. To da niewiele czasu przewagi, ale nie mogłam go mieszać w moje przeznaczenie.

Gene: Dobra robota, a teraz teleportuj nas na Księżyc
Pepper: Co? Że niby, gdzie?!
Gene: Dziwne. Nie miałaś wizji?
Pepper: Nie!
Gene: Czasem emocje zaburzają połączenie z strażnikiem pierścienia. Musiałaś ostatnio być za bardzo rozemocjonowana
Pepper: Możliwe. No dobra. Na pewno jest na Księżycu?
Gene: Gdybym kłamał, utrudniłbym nam zadanie
Pepper: Nam?
Gene: Współpracujemy razem
Pepper: Ty byś chciał tylko niszczyć tych, co ci staną na drodze. Ja chcę czynić coś dobrego. Zmienić świat na lepszy
Gene: Oj! Jesteś naiwna, Pepper. Pierścienie jedynie niszczą i w żadnych rękach nie zrobią nic pożytecznego dla dobra ludzi
Pepper: Jak to?
Gene: Od początku były bronią, więc nie zmienisz ich przeznaczenia. Dobra. Koniec tej dyskusji. Teleportuj nas

Przez chwilę jeszcze patrzyłam na fabrykę, a później znalazłam się w innym miejscu. Poza Ziemią. Byliśmy na Księżycu w niebieskiej strefie, gdzie znajdował się tlen.



**Tony**

Dlaczego zabrała pierścienie? Co się z nią stało? Nie poznaję jej. Musiałem jakoś do niej dotrzeć. Najpierw za pomocą rękawicy skruszyłem kamienie, które zagradzały przejście na zewnątrz. Niespodziewanie zadzwonił do mnie Rhodey. Włączyłem go na głośnik, żeby mieć wolną rękę do pozbywania się przeszkód.

Tony: Cześć, Rhodey. Przepraszam, że na was nakrzyczałem, ale po prostu nie chcę, żebyście przeze mnie cierpieli
Rhodey: W porządku. Rozumiem cię, ale jesteśmy z tobą. Nie będziesz z tym sam
Tony: Wybaczysz mi? Bo raczej na Pepper nie mogę liczyć
Rhodey: Potrzebuje czasu
Tony: Tyle, że przed chwilą zabrała pierścienie i zablokowała drzwi kamieniami
Rhodey: To do niej niepodobne. Bała się, że zrobisz coś głupiego
Tony: Nie tłumacz jej, Rhodey. Tu zdecydowanie chodzi o coś innego. Dokończę zbroję i lecę za nią
Rhodey: No dobra. To zaraz do ciebie dołączę. Szybciej skończysz, jak ci pomogę
Tony: I masz rację. Dzięki
Rhodey: Mógłbyś mi nawet grozić, że mnie zabijesz, a i tak cię nie zostawię, bo wiem, że sam nie dasz sobie rady z problemem
Tony: Dalej pamiętam, co zrobiłeś i nie zapomnę o tym

Rozłączyłem się, dokańczając niszczenie kamieni. Chciałem zrozumieć, dlaczego Pepper tak postąpiła. Mści się? Nie poznaję jej, a może to wina ciąży? Dobra… Teraz droga wolna.
Już chciałem wziąć się do dalszych ulepszeń, ale poczułem silny ból w klatce piersiowej, że z trudem łapałem oddech. Wiedziałem, jak mało mi czasu pozostało, lecz chciałbym jeszcze pożyć.


**Pepper**

Dzięki pierścieniom podniosłam świątynię z ruin na Księżycu. Była ogromna. Wchodziliśmy powoli. W środku przestrzeń była mniejsza. Trochę się zdziwiłam, a Gene znalazł na podłodze symbol próby.

Gene: Iluzja
Pepper: Co to znaczy?
Gene: Test będzie fikcją, ale… nie rozumiem. ROZEJRZEĆ SIĘ PO KOMNACIE!

Krzyknął do Tong, a my również poszliśmy w odrębnych kierunkach. Nagle usłyszeliśmy, jak coś się uruchamia. Ktoś włączył pułapkę przez wejście na posadzkę z tym samym symbolem, co przy wejściu. Rozległ się ryk, a z podłogi wypełzł smok, pożerając jednego z ludzi Gene’a.

Pepper: Chyba pomieszały ci się tłumaczenia. To świątynia śmierci

Part 65: Jestem winny

0 | Skomentuj


**Pepper**

Test musi być pomyłką. Przecież to niemożliwe, żeby tak szybko zajść w ciążę. Dopiero, jak będę miała jej objawy, to wtedy pójdę. Na razie niepotrzebnie mówiłam Tony’emu. Przecież sam się mnie pytał, czy nie będę się martwić, “jak spłodzimy dziecko”. Chyba mówił to pod wpływem alkoholu, skoro ja też na początku spanikowałam, jak się przyznał do braku zabezpieczeń.
Gdy tak siedziałam, rozmyślając nad tym, Tony znowu miał te drgawki, co wtedy. Myślałam, że już nie będzie powtórki, a jednak byłam w błędzie. Rhodey od razu mu podał coś na uspokojenie, aż atak ustąpił.

Pepper: To dalej wina mieszanki?
Rhodey: Sam nie wiem. Możliwe, ale… Chwila… Krew?
Pepper: Co?! Gdzie?
Rhodey: Tu

Wskazał na część kanapy, gdzie miał ułożoną głowę. Nie wygląda za dobrze. Lekarka wspomniała, by dzwonić, gdyby zrobiło się nieprzyjemnie. Kwadrans później, Tony znowu się obudził, ale teraz był spokojny, choć grymas bólu na twarzy pokazywał wyraźny.

Pepper: Tony? Co się z tobą dzieje?
Tony: Pepper, nie bój się. Jest dobrze
Pepper: Jesteś kiepskim kłamcą. Chyba ci już o tym mówiłam?
Tony: Nie przypominam sobie
Rhodey: Znalazłem krew i wiem, że należy do ciebie, dlatego bądź szczery i mów, co jest grane?
Tony: Chcecie wiedzieć? Naprawdę?
Pepper: Przeżyjemy wszystko. Proszę, mów
Tony: To cię może zranić, Pepper
Pepper: Proszę… Błagam… Nie rób mi tego!
Tony: Nie mam nad tym kontroli. Niestety, ale mój czas dobiega końca
Rhodey: Chyba nie mówisz serio?
Tony: A wyglądam, jakbym żartował? No właśnie. Przepraszam, że się o tym teraz dowiadujecie, ale…

Nie chciałam, by mówił więcej. Rzuciłam się na niego, płacząc tak mocno, że ledwo wydusiłam kilka początkowych słów.

Pepper: Oni… znajdą… rozwiązanie. Powiedziała mi… Pracują nad implantem… Proszę cię… Musisz żyć
Tony: Naprawdę mi wybacz. Sam jestem sobie winny. Już nic nie da się zrobić. To koniec. Zostawcie mnie… samego
Pepper: Nigdy!
Tony: Czy proszę o zbyt wiele?! IDŹCIE STĄD!

Wstał i miał zamiar zająć się zbroją, ale nie mogłam mu na to pozwolić. Chciałam być przy nim, a on tak po prostu mnie odepchnął, jakbym była jedynie jakimś zbędnym przedmiotem.

Rhodey: Chodź, Pepper. Teraz musi ochłonąć
Pepper: A jeśli zrobi coś głupiego?
Rhodey: Jeszcze nie jest w takim stanie, żeby o tym myślał. Przecież cię kocha, a obowiązki Iron Mana są równie ważnie
Pepper: No tak. Jednak, co będzie, jeśli on odetnie się całkowicie od nas? Co wtedy? Rhodey!
Rhodey: Miejmy nadzieję, że przejdzie mu. On cię naprawdę kocha i jego dobija ten sam fakt, że w końcu zostaniesz bez ochrony blaszaka

Rhodey miał rację. Tony potrzebował teraz czasu na samotność. W tym czasie mogłam pomyśleć nad jeszcze jednym problemem. Gdzie jest ostatni pierścień? 


**Tony**


Jestem idiotą. Nakrzyczałem na nich, a przecież nie są niczemu winni. Sam zawaliłem sprawę, więc muszę ponieść tego konsekwencje. Zacząłem ulepszać zbroję, by była w stanie znieść większą ilość obrażeń. Początkowo zakładałem odporność na ogień, ale to było za mało. Może Blizzard siedział w Vault, ale Mask i Gene wciąż pozostali na wolności. Muszę coś zrobić, by nigdy nie skrzywdzili moich przyjaciół i mojej przyszłej rodziny.

**Pepper**

Pojechałam razem z Rhodey’m do domu. Musiałam tam przemyśleć całą sytuację. Jeśli Tony przeze mnie cierpi, wyjadę z tego miasta. W końcu wszystkie nieszczęścia zaczęły się od przeprowadzki. Najpierw śmierć taty, potem mamy, a teraz i on umiera. To był wielki błąd próbować się usamodzielnić. Już wolałabym słyszeć, jak mój kochany tatuś zabrania mi wszystkiego z ważnych powodów. On mnie chronił. Chciałabym zrobić to samo.
Gdy weszłam na piętro, gdzie znajdywały się nasze mieszkania, Rhodey poszedł do siebie, a ja niestety nie umiałam znaleźć kluczy w kieszeni. Zaczęłam przeszukiwać torebkę, gdy usłyszałam znajomy mi głos, o którym wolałabym zapomnieć.

Whitney: Myślałam, że już cię nie zobaczę
Pepper: Jak widzisz, mieszkam tu dalej
Whitney: Pamiętasz o umowie? Masz mu pomóc
Pepper: Przecież mówiłam, że to zrobię
Whitney: Wybacz, ale muszę mieć pewność

Nagle poczułam, jak zostałam obezwładniona za pomocą paralizatora. To było podłe. Przecież mówiłam, że pomogę z pierścieniem, a oni obstawiają taki cyrk na kółkach. Obudziłam się w jakimś pomieszczeniu, przypominające… piwnicę. Powoli wstałam, a nade mną ukazał się Gene. Trzymał mnie za gardło, zaś armia Tong otoczyła nas.

Pepper: Gene! Co… to ma… znaczyć?
Gene: Musisz iść po pierścienie. Mówiłem, że się do ciebie odezwę później. Mówiłem?
Pepper: Mówiłeś… Ale… to jest… porwanie
Gene: Nie miałem tego w planach... Wiem, gdzie jest ostatni pierścień. Pomożesz mi go zdobyć, prawda? Pamiętaj o swoich blaszanych przyjaciołach
Pepper: Ty draniu! Nie pozwolę… żebyś coś im… zrobił
Whitney: Chyba nie jet skłonna do współpracy. Mam ci pomóc?
Gene: Nie trzeba. Ona wie, co mogę zrobić, dlatego będzie mi posłuszna

Puścił mnie, że mogłam w spokoju oddychać. Nie miałam innego wyboru, więc zgodziłam się.

Pepper: Mogę już iść? Wiem, co robić
Gene: Obserwuję cię i lepiej nie kombinuj, bo zrobi się naprawdę nieprzyjemnie. Chyba nie muszę ci mówić, że moi ludzie są na terenie zbrojowni. W każdej chwili mogę im rozkazać atakować
Pepper: Jesteś… potworem
Gene: Lepiej bądź grzeczną dziewczynką i pomóż mi. Pamiętaj, że nikt nie może wiedzieć, co zrobisz. A teraz idź po pierścienie. Spotkamy się przed wejściem do zbrojowni
Pepper: Ech! Dobrze

Powolnymi krokami unikałam ludzi Tong, by później biegiem znaleźć się w domu. Gdy już byłam tak blisko, zostałam zrzucona ze schodów. Czy oni powariowali? Jak mam być użyteczna, skoro mogą mi złamać kręgosłup? Nie stawiałam już oporu i pojechałam po pierścienie.

Part 64: Pozytywny

0 | Skomentuj

**Victoria**


Jeszcze tego samego dnia zaniosłam próbki do laboratorium, gdzie mogłam dokładnie przyjrzeć się składowi substancji. Były uderzająco do siebie podobne, ale pod mikroskopem można było zauważyć różnicę. Mieszanka Ho zawierała mieszaninę tych lekarstw, które wypisał w swoim notatniku, zaś ta od oszustki zawierała powieloną ilość każdego z rodzaju środków dożylnych. Teraz byłam pewna, co do możliwych objawów. Poza drgawkami mogą pojawić się trudności z oddychaniem, problemy z sercem, a nawet i śpiączka. Po zbadaniu próbek pojawiłam się w gabinecie, zdając raport.


Dr Yinsen: Czego się dowiedziałaś?
Dr Bernes: Że zlekceważyłam zagrożenie. Popełniłam błąd, Ho. Jeśli oni sobie z tym nie poradzą, Tony może umrzeć
Dr Yinsen: Skąd taki pesymizm, Victorio? Nie rozumiem cię
Dr Bernes: Przed chwilą zbadałam próbki twojej mieszanki i tej, co została podmieniona. Tony chciał wziąć dwutlenek litu, a to nie była ta substancja
Dr Yinsen: Rhodey opanuje sytuację, więc nie przejmuj się. Nie ty jedna zlekceważyłaś stan pacjenta. Mi też się kiedyś zdarzyło
Dr Bernes: I co zrobiłeś?
Dr Yinsen: Uratowałem ludzkie życie. Teraz ty powinnaś zrobić to samo

**Pepper**

Ciągle siedziałam przy Tony’m, martwiąc się jego stanem. Leżał na kanapie przykryty kocem. Rhodey też nie ukrywał swoich zmartwień. Niech się nimi podzieli. Od razu odczuje ulgę. Przy okazji musiałam mu wyjaśnić, skąd u mnie tyle strachu. Opowiedziałam o tym, co zrobiła Mask, ale nie pisnęłam ani jednego słowa w sprawie umowy z Gene’m.

Rhodey: Powiedziałaś Tony’emu?
Pepper: Dobrze wiesz, że musiałam. Zależy mi na nim. Kocham go całym sercem. Nie chcę… Nie chcę, żeby cierpiał
Rhodey: Pepper, nikt tego nie chce. Whitney przegięła, a najgorsze jest to, że ja zawiniłem
Pepper: Czemu?
Rhodey: Bo widziałem Tony’ego wieczorem i pytał się, gdzie jest dwutlenek litu. To musiała być Mask. Mogłem pomyśleć, że z nim nie gadam, a z oszustką. Jeśli kogoś trzeba winić, to tylko i wyłącznie mnie
Pepper: Niestety, ale ode mnie się zaczęło

Z oczu uwolniłam łzy. Płakałam z każdego możliwego powodu, które pojawiały się w głowie. Płakałam, bo mogę stracić Tony’ego. Płakałam, bo uświadomiłam sobie, że nigdy nie będziemy szczęśliwi, choć pewnie po zaliczeniu wpadki, urodzi się… dziecko. Przez te całe zamieszanie zapomniałam zrobić test, ale teraz najważniejszy był mój przyszły mąż. Jednak ten stres mnie zżerał i szybko pobiegłam do apteki, wracając z testem ciążowym. Po jakimś kwadransie miałam wynik. Pozytywny.

**Tony**

Obudziłem się w zbrojowni z zamglonym wzrokiem. Powoli zacząłem zauważać twarze moich bliskich. Rhodey i Pepper. Czułem się dziwnie, lecz nie narzekałem. Już chciałem wstać, ale ruda mnie powstrzymała. Przytuliła się do mnie, płacząc. Była przestraszona, co było czuć przy szybkim biciu serca.
Nagle zacząłem się krztusić, lecz szybko kaszel ustąpił. Gdy zasłoniłem ręką usta, poczułam na niej krew. Niedobrze. Żeby nie patrzyli, wytarłem krew o kanapę.

Pepper: Już więcej… mi tego… nie rób. Słyszysz mnie? Nie chcę cię stracić
Tony: Pep, kochanie. Jestem tu… Możecie mi powiedzieć… co się stało?
Pepper: Mask podmieniła mieszanki. Wstrzyknąłeś sobie coś innego
Tony: To wiele wyjaśnia
Pepper: Czyli co?
Tony: Czułem się inaczej, ale walczyłem z Blizzardem
Rhodey: Wiedziałem, że coś kręcisz. Dlaczego od razu mi nie powiedziałeś?
Tony: Ech! Znasz mnie. Nie chciałem was niepotrzebnie martwić
Pepper: Rhodey, czy możesz nas na chwilę zostawić?
Rhodey: Nie ma mowy! Nie ma być żadnych tajemnic
Pepper: To sprawy rodzinne
Rhodey: O! Ale i tak chcę być przy tym
Tony: To będzie bolało?
Pepper: Chyba się tego spodziewałeś
Tony: Mów
Pepper: Będziesz ojcem
Rhodey: Aj caramba! Gratuluję, stary
Tony: Ty… tak… na serio?
Pepper: Serio, serio. Tony?

I znowu zamknąłem oczy. Chyba przez wieść o ciąży Pepper. Będę tatusiem? Tak szybko już wie? O! Nie! Te testy z apteki są oszukane. Chcę mieć to na piśmie, ale najpierw ułożę myśli na spokojnie we śnie.

**Pepper**

Kolejny raz stracił przytomność. Mam nadzieję, że to przez informację, a nie z innego powodu. Rhodey na początku śmiał się, jak debil, wyszczerzając swoje białe ząbki, które w każdej chwili mógł zacząć zbierać z podłogi. Jednak uciszył się.

Rhodey: Chyba się tego nie spodziewał. Hehe! Teraz się wpakował w niezłe bagno
Pepper: Jak przez to zemdlał, to dobrze, ale boję się, jeśli będzie gorzej
Rhodey: Zawsze możemy sprawdzić
Pepper: Faktycznie

Sprawdziłam odczyty z bransoletki i wtedy usłyszałam coś głośnego przy moich uszach. Chrapanie. No zasnął, ale musi tak hałasować gardłem? No nic. Jak się obudzi, niech uświadomi sobie w pełni, że gdybyśmy się zabezpieczyli, nie byłoby dziecka przed ślubem. Dla pewności powinnam się umówić do lekarza, żeby potwierdzić ciążę. Może to pomyłka, a Tony nie będzie musiał śmierdzieć brudną pieluchą? Zobaczymy. Na razie prawie wszystko jest dobrze. Prawie, bo trzeba powstrzymać Gene’a.
© Mrs Black | WS X X X